Wyrób czekoladopodobny. Dla wielu osób pamiętających ostatnie lata Peerelu był znakiem ostatecznego krachu „socjalistycznej ekonomii”. Nie kolejki po papier toaletowy, benzynę czy mortadelę. Nie triumfalnie obwieszczane w Dzienniku Telewizyjnym wpłynięcie do portu w Szczecinie czy Gdyni statku z zielonymi, kwaśnymi pomarańczami z Kuby. Nie półki z octem,i etykiety zastępcze i solone masło z rezerw wojskowych. Tylko ten ohydny, klejący się margarynowym tłuszczem do zębów wyrób, którym komuna usiłowała oszukać dorosłych i dzieci.
A potem przyszedł wolny rynek wyzwalając w rodakach niesamowitą wręcz przedsiębiorczość i operatywność. I na rozstawianych na chodnikach, placach i skwerach stoiskach – będących w oryginale łóżkami polowymi, leżakami turystycznymi lub wręcz drzwiami – pojawiły się prawdziwe czekolady. Z całymi orzechami („okienka”), rodzynkami, nadziewane, gorzkie. I wydawało się, że zatriumfowała niewidzialna reęka rynku promująca produkty oryginalne, autentyczne, lepsze.
Minęły lata i okazało się, że tak jak kiedyś mieliśmy siermiężny socjalizm, tak teraz mamy siermiężną demokrację i siermiężny kapitalizm. I powróciły produkty tylko podobne do oryginałów. Mamy głowę państwa prezydentopodobną, a u władzy ekipą rządopodobną. Mamy telewizjopodobne TVN i gazetopodobne GW. W sklepach mamy ser seropodobny, kawopodobny granulat ze sztuczną kofeiną. I wróciły nawet tabliczki czekoladopodobne. Zacząłem już zabierać do sklepów lupę, żeby przy jej pomocy odczytać mikroskopijne zielone literki na zielonym (na przykład) tle udające rzetelną informację o składzie produktu. Na niektórych wyrobach informacja ta zaczyna przypominać tablicę Mendelejewa.
Nie sądziłem jednak, że doczekam aż takiego upadku. Nie spodziewałem się, że w kraju o takich tradycjach gorzelnianych natrafię na wyrób wódkopodobny. Żona wysłała mnie po flaszkę, potrzebowała bowiem wódki do rozrobienia nalewki na róży. Ominąłem więc półki z „Finlandią”, „Chopinem” i „Sobieskim” zmierzając w strefę niższych cen. Ujęła mnie nazwa – „Art.”, jak sztuka. Zapłaciłem niewiele. Dopiero w domu rodzina na mnie nakrzyczała: „Coś ty kupił!? 30%?!”.
Rzeczywiście. Trzydzieści. I nie zmieni tego faktu umieszczone na etykiecie wyobrażenie Wenus z Milo i tekstu „Uwolnij swoją wyobraźnię. Art to sztuka w czystej formie” I niżej maleńkimi literkami „Napój spirytusowy wyprodukowany przez destylernię (sic!) Polmos Kraków”. Napój spirytusowy! Imć Onufry Zagłoba zakrzyknąłby „Panie Boże! Ty widzisz i nie grzmisz! Chamy w destylerni napój spirytusowy robą!”. Wenus z Milo dobrze oddaje jakość napoju: jej brakuje rąk, jemu procentów.
Inne tematy w dziale Rozmaitości