W roku 1993 Encyklopedia Katolicka, a konkretnie jej 6 tom, który się wówczas ukazał, stała się przyczyną sporego zamieszania obyczajowego. A stało się to za sprawą hasła „Heteroseksualizm”, które wyglądało tak:
Do redakcji zaczęły napływać listy, dzwoniły telefony. To odzywali się zaniepokojeni heteroseksualiści. Niepokój brał się z tempa ukazywania się monumentalnego dzieła: jeden tom na dwa lata. Nietrudno było policzyć, że dojście do literki „Z” zajmie około dwudziestu lat. I przez ten cały czas heteroseksualiści, którzy zajrzeli do 6 tomu EK mieli żyć w strasznej niepewności: czym okaże się ich preferencja seksualna, którą mieli dotychczas za normę? Jakie okropne informacje znajdą się w haśle „Zboczenia seksualne”? A ilu heteroseksualnych katolików nie doczeka ukazania się tomu XXII (czy jakoś tak) i zejdzie z tego świata w dręczącej nieświadomości? Redakcja zrobiła co mogła: wydała erratę:
To niewiele pomogło: między „Zb-” a „Sek-„ różnica stosunkowo niewielka. Teraz cieszymy się (my, heteroseksualni katolicy) z postępu w edytorstwie: EK ukazuje się już szybciej i prawdopodobnie już za 5 lat poznamy prawdę.
Jednak obserwując naszą polską rzeczywistość przełomu 1 i 2 dekady XXI wieku, te „Love parady”, „Manify”, panoszących się Biedroniów, Jacyk…(owych?), chodzące w glorii Szczuki i Janiony (wiem, gomułkowska frazeologia, ale z pełną sardoniczną przekorą) i inszych homosiów, czytając reakcje na wypowiedź (prosty opis rzeczywistości) Radziejowskiej, zastanawiam się, czy aby redaktor Encyklopedii Katolickiej nie działał w proroczym natchnieniu? Zaiste, lada moment my heteroseksualiści stanowiący 95-97% populacji zostaniemy uznani za zboczeńców. Pora umierać?
Inne tematy w dziale Polityka