Gdy w 1977 r. zostałem uczniem jednego z najlepszych w Szczecinie techników, nawet nie wiedziałem, że zostałem również „druhem” Harcerskiej Służby Polsce Socjalistycznej. Koncepcja tego pseudo-harcerstwa opierała się na klasodrużynach: więc kierownictwo mojej szkoły zapisywało nas jak leci. Niewątpliwie stuprocentowe członkostwo uczniów w tym stosunkowo nowym tworze peerelowskiej ideologii (HSPS powstało w 1973 r.) świetnie wyglądało w sprawozdaniach i raportach władz szkoły. Pięknie też przy okazji wcielano w życie koncepcję „zjednoczonych” i zintegrowanych z PZPR ruchów młodzieżowych, bowiem szefem szkolnego HSPS-u był wicedyrektor szkoły i szef Podstawowej Organizacji Partyjnej w jednym. Aktywność HSPS była głównie papierowa, z pierwszych 3 lat mojego „chodzenia do szkoły” nie pamiętam bowiem żadnych działań. Ożywiliśmy się dopiero w III klasie, gdy okazało się, że w ramach akcji „Bieszczady 40” można pojechać na obóz letni. Wraz z kolegami wzbudziliśmy w sobie pionierskiego ducha, wykazaliśmy się „inicjatywą oddolną” i postanowiliśmy odcisnąć swoją obecnością piętno w dość jeszcze dzikich wówczas Bieszczadach. Był rok 1980, alternatywą dla dobrej zabawy jaką sobie obiecywaliśmy w górach, było więc stanie w kolejkach do sklepów mięsnych zwykłych i komercyjnych. Przed wyjazdem trzeba było jednak ponieść pewne koszty, a mianowicie nabyć umundurowanie. To zaś było dość paskudne: piaskowe koszule wpuszczane w czarne spodnie, czerwone krajki z białym szlakiem i niebieskie (na szczęście) berety. Wypisz, wymaluj coś a lá Hitlerjugend. Ale sklepy Składnicy Harcerskiej drogie nie były, a na ten gatunek przyodziewku ceny ustanowiono całkiem promocyjne.
Podróż ze Szczecina do Bukowca, gdzie znajdowała się stanica chorągwi trwała wówczas około 16 godzin. Była już połowa lipca 1980 r. Drużyna z „samochodówki” prezentowała się nieźle, poczynała sobie też całkiem niczego sobie rąbiąc las, budując stanicę, równając teren, prawie zawracając bieg górskich rzek. Wszystko to ku podziwowi druhen z drużyn żeńskich, na czym zależało nam, 18-19 letnim chłopakom z czysto męskiej szkoły najbardziej. Na drugim miejscu naszych priorytetów znajdowała się chomicza wręcz zapobiegliwość w zdobywaniu alkoholu (gwoli wieczornej odbudowy sił steranych na pracy). Miejsce trzecie zajmowała chęć „zaliczenia” turnusu i zdobycia „brązowej” odznaki akcji. Trzy turnusy dawały odznakę złotą, czyli – wg. Regulaminu akcji – prawo do bezpłatnego korzystania z bieszczadzkich schronisk.
Do dziś nie wiem, co najbardziej przyczyniło się do naszego „odjazdu”. Atmosfera tamtego lata była dziwna. Otaczała nas beznadzieja z widocznymi dla wszystkich oznakami rozkładu systemu i gospodarki, czy co tam ją wtedy udawało. Jakieś napięcie wynikające wprost z tej beznadziei, bo przecież oczywistym było, że dłuższe trwanie w takiej kondycji nie jest możliwe, a w zapewnienia reżimu o „przejściowych trudnościach w zaopatrzeniu w podstawowe artykuły..” nikt nie wierzył. Napięcie to iskrzyło, a momentami wręcz eksplodowało w nieoczekiwanych i przedziwnych formach: gest Kozakiewicza na stadionie w Łużnikach wobec stu tysięcy wyjących Rosjan!Nieprawdopodobne! Wtedy wszyscy byliśmy Kozakiewiczami. Wcześniej jeszcze “The Wall” i “Another brick…” Floydów z wersami “We don't need no education.We don't need no thought control”wręcz zapierające dech w nastoletnich piersiach, niemalże manifest nachalnie wówczas indoktrynowanych uczniów. Pamięć o walkach grudniowych - w Szczecinie żywa, przecież tylko 10 lat minęło – o łunie nad miastem, o śladach kul na budynku KW. Ukradkowe czytanie powielaczowych „Robotników” (chyba z Goleniowa?). Rzeczy znaczne i błahe, tworzyły wybuchowy koktajl.
Najpierw wymusiliśmy na komendzie obozu zgodę na pójście w niedzielę do kościoła. To było jakieś 6 kilometrów w jedną stronę. Zgodzili się, licząc zapewne na nasze lenistwo. Ale nie: zaparliśmy się i w pełnym umundurowaniu powlekliśmy się na Mszę św. To zwycięstwo zachęciło nas do kolejnej ofensywy. Był dwudziesty któryś dzień lipca.
Któregoś wieczoru w wąskim, kilkuosobowym gronie uznaliśmy, że jednak wyjątkowo denerwuje nas początek drugiej zwrotki hymnu HSPS: „Socjalistycznej biało-czerwonej, myśli i czyny i uczuć żar”. Następnego dnia na porannym apelu po prostu zawiesiliśmy głosy na słowo „socjalistycznej”, zrywając za to struny przy „biało-czerwonej”. Na wieczornym apelu było nas już więcej: na tyle dużo, że nasza wersja stała się słyszalna dla kadry. Do akcji przyłączyła się druga męska drużyna z „łącznościówki”. Efekt: na kolejnym apelu nieszczęsną socjalistyczność podjęło tylko kilka cienkich, żeńskich głosików. Na jeszcze następnych inkryminowanego słowa nie śpiewał już nikt. W komendanta obozu jakby piorun strzelił: wrzeszczał, groził, kazał występować prowodyrom (wszyscy zrobiliśmy regulaminowe trzy kroki w przód). Dla nas, „samochodziarzy” jego furia mogła być naprawdę groźna: był to bowiem ów partyjny wicedyrektor naszej szkoły, który w dodatku uczył nas matematyki. A do matury wcale nie tak daleko… Aleśmy się nie ugięli i do końca obozu „socjalizmu” nie opiewaliśmy w pieśni.
To nie koniec historii: siedzieliśmy właśnie na więźbie dachowej budowanej przez nas kuchni obozowej, gdy przyszedł oboźny informując nas, że nie zaliczą nam obozu za bojkot socjalizmu. Podziw dziewcząt wprawdzie już mieliśmy, ale postanowiliśmy iść na całego. Rzuciliśmy nasze piły, młotki i gwoździe i ogłosiliśmy strajk. Tak, strajk. To słowo ówczesny program nauczania próbował związać ze słuszną walką robotników amerykańskich z kapitalistycznymi krwiopijcami, ale my, szczecinianie znaliśmy je również z naszego, polskiego życia. Formy strajku musieliśmy wypracować szybko sami. Wybraliśmy strajk okupacyjno-wokalny: siedzieliśmy w namiocie (wojskowy, kilkunastoosobowy) i ryczeliśmy do gitary różne, ówcześnie niemile przez władze widziane, pieśni i piosenki. Proszę sobie wyobrazić: wygraliśmy! Nasz postulat został spełniony, władza się ugięła. Była połowa sierpnia.
W powrotną, szesnastogodzinną drogę do cywilizacji ruszaliśmy inni i zupełnie nieświadomi tego, co się działo w Polsce. Dopiero w domu dowiedziałem się, że wybrzeże strajkuje. Na drugi dzień stanęła komunikacja miejska. Następne dwa tygodnie spędziłem na rowerze kursując między domem, zakładem w którym strajkował tata a stocznią. Ale to już inna opowieść.
Inne tematy w dziale Kultura