O hazardzie będzie tu - nieco inaczej. Nic o aferze. Wyłącznie o kasynach. I o tym, że - przynajmniej pod tym względem - mamy powody do dumy, my Polacy.
W kasynach lubię bywać, prawdziwych, nie wirtualnych. Podziwiam pracę krupierów, w ciągu kilkunastu sekund zapamiętujących zakłady wszystkich obecnych przy stole i rozkładających żetony zgodnie z tym, jak kto z tłumu właśnie wrzasnął. Podziwiam bezgranicznie, bo ogarnięcie sterty różnokolorowych kółeczek rzucanych ze wszystkich stron w chwili między rzuceniem kulki a ogłoszeniem końca zakładów wymaga koncentracji chyba nie mniejszej, niż operacja na otwartym sercu albo kontrolowanie lotów na amsterdamskim lotnisku Schiphol. Wiem, że jest to jeden z zawodów, których bym nie potrafił wykonywać, podobnie jak nie potrafiłbym bić rekordów prędkości w sprincie na 100 metrów, obojętnie w której kategorii płciowej. Jest to poza moim zasięgiem i już.
Ci dzielni ludzie, młodzi (do pracy nie przyjmuje się nikogo powyżej bodaj 26 roku życia - koncentracja nie ta) tyrają do piątej rano w fatalnych warunkach, pensje mają wszawe jak pracownicy McD, żyją z napiwków (którymi się dzielą, premia dana krupierowi idzie przeważnie do wspólnej puli). A jednak zapamiętują bezbłędnie w każdej chwili, że wrzosowe mała po pięć gra, kto na dwanaście z sąsiadami i że czerwone do maksimum a pan z końca stołu postawił stówkę na zero spiel i resztę na 17. I tak co spin - co trzy minuty.
A teraz: jedziemy za granicę. Nie do Monte Carlo i nie do Las Vegas, tylko tak, podróż biznesowa. Powiedzmy - na Wyspy. Niech będzie, że do Edynburga.
Piękne miasto.
Dwa kasyna.
Obydwa tragiczne. Nie to, że ciasno. Że drzwi otwierają się w jedną stronę, pilnowane przez straszliwych obwiesiów. Że stoły brudne, obszarpane. Nie, nie to jest tragiczne - choć jest to smutne i przygnębiające, z atmosferą radosnej wygranej ma tyle wspólnego, co kostnica z weselem. Tragiczne jest co innego: pięć minut oczekiwania na spin, bo może ktoś coś postawi. Ale to jeszcze nie koniec dramatu: krupierka nie wie, co to jest mała seria, szpil, a przy dwanaście z sąsiadami trzęsie się ze strachu!
I tak stoję w brudnym, ciasnym, podejrzanym lokalu przy jednej z głównych ulic Edynburga, i tęsknię za kasynami Poznania, Warszawy, Bydgoszczy. Są po prostu: światowe, nastawione na przyjemność gracza. Nawet przy 47-procentowym podatku, który połowę polskich kasyn zamordował, są po prostu fachowe. Z łezką w oku wspominam te dzielne polskie krupierki, o 4 rano oczadziałym hazardzistom przywracające rozum błyskotliwym dowcipem i w każdej chwili pamiętające, co kto i za ile postawił przy którym stole. I patrzę na tę szkocką, która nie wie co to jest szpil...
... i mówi do mnie czystą polszczyzną: "pan sam sobie postawi, my tu nie mamy takiego racetracka"!. I natychmiast jestem w domu. To nie wina krupierów. To wina systemu, który hazard zepchnął na margines, kazał się go wstydzić i pozatrudniać Polaków. Być może najlepszych krupierów - w nienajlepsze miejsce.
Eks-amerykanista, politolog, dziennikarz, patentowany sybaryta. Moje motto: "Nie wystarczy mieć poglądy... Trzeba mieć jeszcze wiedzę!"
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości