Jednym z głównych tematów publicznych dyskusji jest ostanio poszukiwanie sposobu zaprotestowania przy okazji olimpiady przeciwko prześladowaniu obywateli chińskich przez komunistyczny reżim. Jedne pomysły są rozsądne, inne mniej. Jeden z tych pierwszych zgłosił w najnowszym "Wprost" marszałek Borusewicz. Poponuje on, by każdy, kto jedzie oglądać olimpiadę przywiózł tam ze sobą jakąś broszurkę traktującą o demokracji i prawach człowieka (oczywiście w języku chińskim).
Do tych mniej rozsądnych zaliczyłbym nawoływania do bojkotu produktów wytworzonych w Chinach, a nawet do jakichś międzynarodowych sankcji gospodarczych na ten kraj. To nie jest dobry pomysł, bo przecież chodzi o walkę z reżimem, a nie z chińską gospodarką. Osłabienie rozwoju gospodarczego tego kraju uderzy w zwykłych obywateli (także Tybetańczyków), a nie w partyjnych dygnitarzy. Rząd, jak wiadomo, sam się wyżywi i ewentualne sankcje gospodarcze niewiele mu zaszkodzą, czego dowodzi trwałość dyktatur w Korei Pn. czy na Kubie. (Niezależnie od tego, osobiście jestem niechętny kupowaniu Chińskich produktów, zwłaszcza spożywczych, ale ze względu na ich niską jakość.)
Politycy, którzy wpakowali sportowców w te kontrowersyjne igrzyska chcieliby, żeby to właśnie ci sportowcy pomogli wyjść z tego wszystkiego z twarzą i zbojkotowali igrzyska, albo przynajmniej zamanifestowali dezaprobatę wobec postępowania reżimu. Łatwo tak siedząc w wygodnym, wysokim fotelu domagać się od innych, by zrezygnowali ze swojej kariery zawodowej w imię szlachetnej idei, nie mając żadnych gwarancji, że ten protest przyniesie jakikolwiek pozytywny skutek. Gdybyśmy jednak doszli do wniosku, że jednak bojkot i wycofali sportowców z olimpiady, należałoby się im moim zdaniem jakieś oszkodowanie - najlepiej wypłacić je z pieniędzy sportowych organizacji oraz tych przeznaczonych na dotacje dla partii politycznych.
Inne tematy w dziale Polityka