W swojej książce sprzed kilkunastu lat "Tyrania status quo" noblista Milton Friedman dowodził, że sukces we wprowadzaniu reform odnosiły te rządy, które zrobiły to w pierwszych kilku miesiącach po objęciu władzy. W kolejnych szło już znacznie gorzej - coraz trudniej było przełamać opór różnych grup interesu, którym zmiany były nie na rekę. Jeżeli więc polityk u władzy chce czegoś dokonać, musi się spieszyć.
Wybitny ekonomista nie odkrył wcale Ameryki: już Machiavelli wiele wieków temu radził swemu księciu, żeby niepopularne pomysły wdrażał zaraz po objęciu wadzy i robił to radykalnie.
Donald Tusk pewnie czytał zarówno Miltona Friedmana jak i Machiavellego, ale czy pamięta o ich radach? Chyba nie, skoro mija właśnie 100 dni od powołania rządu, a na razie wygląda na to, że zapał do budowania drugiej Irladii w PO nieco osłabł. Od trzech miesięcy zapowiada się wporowadzenie reform, zamiast to robić. Czyżby PO postanowiła oddać swoją szansę walkowerem, i skoncentrować się na utrzymywaniu wysokich notowań? Bez zdecydowanych reform nie ma mowy o powtórzeniu sukcesu Irladndii, niestety. A słupki w sondażach i tak spadną.
Być może Tusk okaże się drugim Buzkem i ostatecznie małymi kroczkami popychać będzie reformy, które rozpoczęliśmy 18 lat temu i jakoś po drodze ugrzęźliśmy. Nie będzie to wprawdzie totalna porażka, a w porównaniu do wyczynów poprzednich rządów nawet pewien sukces, ale wydaje mi się, że jednak stać nas (a raczej ich) na więcej.
Czy warto tak bardzo troszczyć sie o stołek prezydencki za trzy lata? Do przecinania wstęg i przypinania orderów można wydelegować kogoś innego, niekoniecznie lidera PO.
Inne tematy w dziale Polityka