Zainspirowany tekstem Triariusa popełnię pewne wyznanie. Dotyczy ono rewolucji we własnym życiu. W sumie to rewolucji niedokończonej, bo cały czas coś na sicher nie zostało zakończone - dusza strasząca, jak niedokończony dom pustymi oczodołami niezamontowanych okien.
Byłem sobie ministrancikiem. Świat był prosty - odpowiedzi na każde pytanie w zasięgu ręki. Odpowiedzi proste, zwięzłe i wynikajaca z tak wielkiego autorytetu, jak Bóg - żyć nie umierać. Przyszło dojrzewanie, a ja nie umiałem żyć w dającej ukojenie tak wielu quasihipokryzji: poswawolić nastoletnim chuciom, później się wyspowiadać i luzik. Za poważnie traktowałem swoją wiarę. Problem narastał - jak w monologu wypowiedzianym w 'Adwokacie Diabła' przez demonicznego Ala Pacino - zadawałem sobie te same pytania: jak to możliwe, że Bóg wlał w nas tak ogromną chęć, żądzę, a jednocześnie zabronił jej zaspokajać (bo trudno 16-latkowi poważnie o małżeństwie myśleć, poza tym - do jasnej cholery nie po to ludzie się powinni chyba chajtać!). Ponieważ zawsze w domu były psy, więc uczono mnie od zawsze, że nie można psu machac przed nosem jedzeniem - że to jest dręczenie go. No, a czyż Bóg w takim razie nas nie dręczy machając nam przed nosem budzącą się seksualnością, jednocześnie karcąc: nie wolno!
Podobne zarzuty narastały, bo byłem na tyle bystry, żeby inne podobne sytuacje dostrzegać wokół. Jak zbijający się w planety siłą grawitacji gwiezdny pył, tak one łączyły się z jeden ogólnej natury zarzut - że Bóg jest złośliwą istotą, która umieściła w nas niezaspokajalne popędy, że nawet Zbawienie to wielka mega kpina: wzbudzenie pożądania ku celowi, z uwagi na wrodzoną niedoskonałość (czyt.: skłonność do zła), niemożliwego do osiągnięcia. To już nie było machanie kością przed nosem - to był machanie kością przed nosem, ale spoza pancernej szyby - tutaj nawet jakby się skoczyło po kość, to pyskiem zawsze się w szybę wyrżnie!
Szczytem było wyartykułowanie zarzutu: czy jesteśmy skazani na potępienie, z uwagi na taką, a nie inną konstrukcję naszej natury? Pojawiło się coś, co pomogło. Vitus B. Dröscher Rodzinne gniazdo. Dzięki tej książce zrozumiałem, że jednak nie tylko zło jest w naszej biologicznnej warstwie (tak - byłem tym idiotą skądś przesiąkniętym fałszywą dychotmią złej cielesności i dobrej duchowości). Dröscher przywrócił mi wiarę, że Bóg to jednak nie złośliwy bachor eksperymentujący na swojej farmie mrówek - że nie tylko dał nam wsparcie w sferze duchowej, ale także biologicznej. To nie były te czasy, a ja nie byłem w takich sferach (żoliborskiej inteligencji ;), żeby móc liczyć na luksusy wsparcie psychologa. Musiałem sobie poukładać rozbity świat, z powrotem do kupy, sam, mając lat 16, czy 17. Musiałem sobie sam odochydzić cielesność, seksualność - taki Adam Słodowy Zrób to sam! - kuźwa. Tylko, że bez nieocenionych i wyjaśniających wszystko wskazówek Adama Słodowego.
Jakoś poszlo ośle - jakoś poszło.
Dla kogoś, kto nie jest alkoholikiem odmówienie sobie drina to żaden wysiłek, dla kogoś, kto nie napieprzył sobie pod sufitem bycie niepopieprzonym to też żaden trud - ma to za friko, ale dla chorego powrót do zdrowia (wielu, włączając mnie, miałoby co do tego poważne wątpliwości) to zajebiste poczucie wyzwolenia i dumy - że się dało radę! Nie zdobyłem ośmiotysięcznika, ale czasem myślę, że dokonałem czegoś znacznie trudniejszego - i to po omacku, mając wyłącznie własny łeb za przewodnika.
Ale napisałem, że to niedokończone. Określam siebie jako złego, albo kiepskiego katolika. Wierzę w Boga, w to, że jest dobry, ale uważam się za ciurę w jego armii. Wciąż mi coś tam bowiem do oficjalnej wykładni nie styka. Niech mnie w piekle smażą, ale mam hopla na punkcie tego, żeby mój syn nigdy niczego negatywnego o seksie nie usłyszał. Seks to ma być to, czym jest - cudownym przeżyciem - a gdy jest połączony z miłością - cudowny nie do wypowiedzenia. No ale oficjalna wykładnia mówi, że to niby coś złego, a zmysł logiczny nie pozwala mi jakoś przejść nad tym do porządku dziennego. Wciąż - o ironio - traktuję wiarę zbyt poważnie, żeby takie sprzeczności zamieść po dywan. Może kiedyś przestanie to mieć znaczenie, ale póki co żyję z żoną bez kościelnego. Nie dlatego, że mi wisi, tylko z dokładnie przeciwnego powodu - za bardzo go szanuję.
(Ale w Armageddonie - chociażby jako zwykły ciura - wiem, po której stanę stronie.)
--
12.11.2007
NeG
Inne tematy w dziale Kultura