Nieoczekiwanie mecz Holandia - Polska zelektryzował mnie i przysiadłem przed telewizorem pełen nadziei i żądny zwycięstwa. Przy całym moim lewackim podejściu do rzeczywistości uczucia patriotyczne w tym przypadku wylazły z zakamarków duszy i od krzyknięcia: "Do boju Polsko, biało-czerwoni!!!" powstrzymały mnie tylko wiek i lenistwo wrodzone, utrwalane systematycznie w procesie życiowym. Kilkumiesięczna kwarantanna uświadomiła mi, że tęsknię za Polską, jaką kocham i jaka daje mi bodziec do życia wśród tych wszystkich nienaturalnych póz, karykaturalnych pomników, strzelistych, teatralnych i fałszywych przemówień, i świętej nienawiści.
Zaczyna się. Nieśmiertelny Dariusz Szpakowski podkręca tempo a zawodnicy baranimi głosami mamroczą słowa hymnu, co wkurwia mnie dokumentnie, bo przywołuje sławetne zawodzenia narodowej artystki przed katastrofalnym meczem na pewnym azjatyckim mundialu. Ja rozumiem i pamiętam początki tego typu relacji, gdy najazd kamery na rozpaczliwie śpiewającego Marsyliankę Didiera Deschampa rozluźniał klimat i zwiastował demolkę w wykonaniu Zidane'a i spółki, ale małpowanie tego zwyczaju przez rodzime narodowe media wywołuje wyłącznie niepokój.
Gramy. Gramy z osławioną Holandią. Z tyły głowy kotłują się myśli - pomarańczowe pajace, geje, gnijąca moralnie unia, marihuana i Lagenort kontra Wielka Husaria Narodowa. Wygramy !!! Piłka chodzi jak po sznurku, nasi nie odpuszczają, podania dokładne, intelektualne okulary trenera, koncentracja, motywacja, strategia, walka! No, dobrze, tylko, że wszystko na naszej połowie ...
... Prawie wygraliśmy. Nieomal zremisowaliśmy. Porażka ... ale honorowa ... eeeeh! ...
Jeszcze nie tak dawno symbolem dominacji było strzelenie rywalowi worka bramek w pierwszej połowie, a w drugiej bieganie z jajami na wierzchu w pozie Schwarzenegera. Łaskawcy pozwalali na strzelenie gola honorowego i wracali do do domu w glorii, wśród światłotrysków, przypominających występy Zenona Martyniuka w TVP Kurskiego. Teraz jest inaczej. W pierwszej połowie pozwala się słabiakom pobiegać, poharcować i poszarogęsić z dala od van Dijka, potem strzela się im gola i wybija z głowy rojenia o czymś co zaistnieć w nowoczesnym futbolu może, ale bardzo, baaaardzo rzadko. Następnie rygluje się przeciwnika i zabawia się z nim jak nażarty kotek z otumanioną myszką bądź lew z ranną gazelą, nie dopuszczając do jakiejkolwiek próby przejęcia inicjatywy na boisku. Wreszcie po meczu, profesjonalnie, czyli serdecznie sobie dziękując, spluwa dyskretnie w stronę frajerów i z dostojną obojętnością drepcze pod prysznic, mając na uwadze kolejny bój z bardziej wymagającym przeciwnikiem. Nie rozszarpawszy tego przeciwnika, daje się przede wszystkim sobie nadzieję na to, że ten drugi przy następnej okazji znowu przybiegnie równie słaby.
Tymczasem obłupiona husaria, dziękując w duchu za cud tylko-honorowej-porażki jednym golem, licząc na kolejne "nic się nie stało" zbiera się chyłkiem na Bałkany. Bo to wszystko dlatego, że zabrakło archanioła Roberta, co sam z hordą diabłów potrafi!... Swoją drogą, to wielki dramat dla naszego najlepszego piłkarza, że trafił na pokolenie takich przeciętniaków, którzy nie mogą pomóc mu w zdobyciu formalnych zaszczytów co sprawiłoby, że w historii futbolu zająłby miejsce, na które niewątpliwie zasługuje ... Nad resztą nie będę się pastwił ...
Inne tematy w dziale Sport