Wybaczcie mi, taką mam pracę.
*
Wiele można mi zarzucić, lecz na pewno nie to, że jestem niesprawiedliwy. Ktoś powie – ale jak to? Co ci zawinił trzynastoletni chłopak, który miał przed sobą całe życie. Pierwsze pocałunki, po raz pierwszy złamane serce, pierwsze wymioty po alkoholu. Co ci zrobił, że musiał skończyć pod kołami. Czy nie mogłeś skręcić kierownicą, nacisnąć na hamulec, rzucić kamieniem, żeby go ostrzec przed pędzącym samochodem? Nie, nie mogłem. To nie należy do moich obowiązków.
Wiecie co, widziałem już bardzo wiele. I tak naprawdę, od dawna nic nie czuję. To tak, jak nałogowe oglądanie filmów dla dorosłych. Gdy po raz pierwszy młody człowiek widzi kotłujące się nagie ciała, bardzo szybko się podnieca. Z czasem poszukuje coraz silniejszych wrażeń. W końcu już mało co go stymuluje. Aż przychodzi moment, kiedy oglądanie pornosów działa na widza tak samo, jak obserwowanie kartofliska po wykopkach. Analogicznie było ze mną. Odkąd zostałem zatrudniony w tej branży, naoglądałem się przerażających obrazków. Był kiedyś na przykład zdolny artysta-konstruktor. Stworzył on dla swojego władcy wyrafinowane narzędzie tortur – byka z brązu z drzwiczkami na grzbiecie, którymi wprowadzało się delikwenta do środka. Biedny twórca tego urządzenia dał się podpuścić tyranowi i wszedł na próbę do wnętrza instrumentu. Despota zamknął otwór i rozpalił pod nieszczęśnikiem ogień. Artysta piekł się jak prosię, wydając przy tym potępieńcze jęki, potęgowane przez zmyślny system modulacji dźwięków, umieszczony w głowie byka. Tyran wyciągnął na wpół usmażonego konstruktora i kazał strącić go ze skały. I tak było przez cały czas. A to ćwiartowanie, a to łamanie kołem, a to wydłubywanie oczu, obcinanie języka, miażdżenie jąder. Naoglądałem się tego tyle, że w końcu przestałem na cokolwiek reagować inaczej niż tylko ziewnięciem. Mam tak do dziś. Powiecie – a co z Auschwitz? Co z Hiroszimą, więzieniami Pol Pota i Czarnobylem? Cóż mogę powiedzieć – nuda, nuda, nuda.
Pamiętam moją pierwszą i jedyną rozmowę z Szefem. Było to dawno temu, w zamierzchłych czasach, gdy jeszcze miewałem, jak wy to nazywacie?, ach tak – ludzkie odruchy. Rzecz działa się w asyryjskiej Niniwie, sześć wieków przed narodzinami Zbawiciela, w trakcie oblężenia miasta przez połączone siły Medów i Babilończyków (tak, zgadliście, lubię historię). Najeźdźcy dokonali w Niniwie rzezi, plądrując i łupiąc wszystko, co się dało i zabijając wszystko, co się ruszało. Zauważyłem wówczas wśród bitewnej pożogi młodą asyryjską kobietę w zaawansowanej ciąży. Miała może z dwadzieścia dwa lata. Do jej piersi kurczowo przytulała się córka – dziewczynka siedmio- lub ośmioletnia (nie dziwcie się, wtedy kobiety szybko zostawały matkami i przeważnie krótko żyły). W pewnym momencie do wystraszonej pary podjechał na siwym koniu babiloński żołnierz, dzierżący w dłoni chepesz – krótki miecz o sierpowatym ostrzu. Bez mrugnięcia okiem przeszył brzuch kobiety ostro zakończoną klingą szabli. I wyrwał z jej drżącego ciała siedmiomiesięczny płód. Mała dziewczynka, wyjąca z rozpaczy i trwogi, po raz pierwszy (i ostatni) zobaczyła brata. Wojownik uzbrojony był również w topór. Dobył go z przypiętej do pasa skórzanej kabury i jednym szybkim ruchem odrąbał głowę dziewczynki, która potoczyła się jak arbuz po zakurzonym placu. Kobieta z rozprutym brzuchem konała aż do zachodu słońca.
Wtedy – jak to wy mówicie? – coś we mnie pękło. Poszedłem do Bossa i zrelacjonowałem mu całe to makabryczne zdarzenie. Przysięgam, że gdybym miał wrażliwy (lub jakikolwiek) żołądek, rzygałbym dalej niż widział. Zapytałem Szefa: „Panie, czemu? Czemu oni muszą tak cierpieć? Te niewinne istoty. Z jakiej racji?” A On, w swej nieskończonej mądrości, odpowiedział: „Zdarzyło ci się kiedyś płakać nad złamaną gałęzią? Albo nad rozłupanym głazem?”. Przez chwilę się zadumałem i odrzekłem: „Nie. Ale Panie – dodałem po sekundzie wahania – przecież ludzie to nie kamienie ani rośliny. To twoje dzieci, które umiłowałeś. Jakże więc można je traktować tak samo, jak proch i pył?” Na to Szef odparł: „Moje dzieci, które umiłowałem, są nieśmiertelne. Nie umrą nigdy. A to zło, które zniszczyło ich ziemską powłokę, odpowie za swój haniebny czyn. Bądź o to spokojny. Zatrudniłem cię, bo jesteśmy tacy sami – sprawiedliwi.” Na tym skończyła się moja pierwsza i ostatnia rozmowa z Szefem. Skłoniłem się nisko i odszedłem. Już nie zastanawiałem się, czy to wszystko ma sens – wiedziałem doskonale, że ma. Ale zdarzyło się później jeszcze kilka razy, że miałem ochotę odwrócić wzrok. A gdy już nie musiałem – zwyczajną koleją rzeczy zabierałem uwolnione dusze na spotkanie z Szefem. Od tej pory ich los był już tylko w Jego rękach. Tak zresztą było, jest i będzie zawsze. Aż do końca ziemskich dni i ostatecznych rozstrzygnięć.
Jak więc widzicie – jestem sprawiedliwy i dobrze wam życzę. Tak naprawdę to jestem leniwy. Możecie sobie myśleć, że to ja kierowałem ręką tego babilońskiego rzezimieszka. Że to moja dłoń pchnęła nieszczęsnego artystę ze skały. Że to ja spowodowałem awarię reaktora w Czarnobylu. Nie, to wszystko stało się samo przez się. Ani ja, ani mój Szef nie maczaliśmy w tym palców. Wiecie o co chodziło Bossowi z tą metaforą, że ludzkie ciała niewiele różnią się od kamieni i roślin? Otóż mój Pracodawca miał na myśli, że złożone są z tych samych substancji. Jeśli uważaliście na lekcjach chemii, to wiecie o czym mówię. Tlen, wodór, azot, węgiel itd. Wszystko, co widzialne na tym świecie, składa się z tych właśnie substancji, które nazywacie pierwiastkami. Ani ja, ani mój Szef, ani wasze dusze nie mają z nimi nic wspólnego. Dlatego nie dziwcie się, że moja rozmowa z Bossem była tak szybka. Powiadają, że jestem łebskim gościem. Tak czy inaczej – obwinianie mnie za jakiekolwiek morderstwo, katastrofę naturalną czy nieszczęśliwy zbieg okoliczności, który skutkuje zaprzęgnięciem mnie do pracy, jest z waszej strony nieuzasadnioną niesprawiedliwością. Chociaż już dawno domyśliliście się, kim jestem, uwierzcie mi na słowo – nigdy nikogo nie uśmierciłem.
To, co sprawia, że muszę wykonywać swoje obowiązki, to jedna wielka karuzela, z której co jakiś czas ktoś wypada, a co jakiś czas ktoś inny na nią wsiada. I tak się ona kręci od milionów lat, od czasów, gdy bardziej przypominaliście to, z czym dziś walczycie niż samych siebie. Piszę do was te słowa, gdyż nieco bawi mnie ta walka. O ile już nie wzrusza mnie widok konających związków węgla, tlenu i azotu, o tyle poprawia mi się humor, widząc jak na własne życzenie zamieniacie swoją ziemską tułaczkę w drogę krzyżową, aby tylko ją chociaż o dzień, miesiąc, rok wydłużyć.
*
Leżała spokojnie w szpitalnym łóżku. Siwa, pomarszczona babuleńka ze ściągniętą skórą twarzy i zamglonym, szklanym wzrokiem. Tak samo nieobecnym, jak ziemskie życie, które właśnie umknęło, wzywając mnie do spełnienia obowiązku. Miała dziewięćdziesiąt trzy lata. Do lecznicy trafiła z domu opieki z objawami ostrej niewydolności oddechowej. Pierwszy tydzień przebywała pod respiratorem. Dniem i nocą powietrze było wtłaczane do jej płuc, lecz ta cudowna gąbka, wyposażona w miliony pęcherzyków, nie była już w stanie transportować tlenu. Straciła swoje właściwości i przyspieszyła zamianę tego, co żyje, kocha, pragnie i cierpi, w to, co może skutecznie wspomóc uprawę fasoli i kukurydzy. Przez ostatnich kilka godzin babcia pozostawała już odłączona od respiratora. Jej mocne serce i resztki płuc próbowały jeszcze walczyć – droczyły się ze mną. Wstawiam popcorn do mikrofalówki, a one dezerterują. Przybywam na miejsce – okazuje się, że to był fałszywy alarm. Oglądam „Śmierć na tysiąc sposobów” (wiem, że jestem bezczelny), a one znów mnie przyzywają na posterunek. I tak przez długie trzy godziny. Aż w końcu, gdy postanowiłem nieco poszybować nad miastem, przybyłem do niej po raz ostatni. Game over, arrivederci Bergamo! (Jeszcze nieraz was odwiedzę).
*
Wiecie, co najbardziej lubię w swojej pracy? To, że mogę być w wielu miejscach równocześnie. Zupełnie jak Święty Mikołaj, potrafiący w jedną noc obdarować prezentami cały świat (no, w każdym razie wszystkich, którzy do niego napisali). Tak i ja, mogę w jednej chwili zajmować się duszą bossa narkotykowego, któremu konkurencja odcięła głowę pilarką spalinową, a także duszyczką ich klientki, nieznającej umiaru w dożylnym aplikowaniu sobie heroiny. Tamtego dnia miałem mnóstwo pracy – było zupełnie jak w tym pięknym wierszu: Kiedy się wypełniły dni/i przyszło zginąć latem,/prosto do nieba czwórkami szli/żołnierze z … (Westerplatte, Maratonu, Lipska, Stalingradu itp.). I rzeczywiście, lato tamtego roku było piękne. Upalne, przesycone wonią dojrzewającego żyta i jabłek. Zaraza, której ani ja, ani mój Szef nie sprowadziliśmy do waszych miast i wsi (była jak rzut kostką albo rozdanie kart – raz dostajesz asa, raz dwójkę, raz wyrzucasz szóstkę, raz jedynkę), powoli kończyła czas żniw. Były one niemal tak owocne jak plony natury. Z tą koleżanką, której tak bardzo się baliście, pozostało mi do uregulowania jeszcze tylko kilka spraw. Jedna z nich nazywała się Agnes Brown. Włosy jak płynne złoto, zieleń oczu przywodząca na myśl pola golfowe. Lekko zarumienione policzki, śnieżnobiałe zęby. Tak – jej konfiguracja węgla, tlenu i azotu była wyjątkowo urokliwa. Agnes Brown miała siedemnaście lat – przed sobą cały świat, cały życia szmat. Miała kochającego chłopaka, który być może za kilka lat by się jej oświadczył (tylko idiota by tego nie zrobił). Miała kochającą rodzinę, która po jej odejściu już nigdy nie odzyskała dawnego spokoju i szczęśliwości. Miała niezwykle wydajną sieć neuronów zamkniętych w czaszce, które zwiastowały jej karierę naukową. Miała wszystko, czego ziemska powłoka umiłowanych dzieci mojego Szefa potrzebuje do szczęścia. I miała w sobie wirusy. Całą kolonię, złośliwy zastęp. I miała mnie, siedzącego przy jej łóżku do końca, obserwującego jak dusi się we śnie. Przez uchylone okno wpadały podmuchy sierpniowej bryzy. Gdzieś w oddali szumiało morze. Księżycowa poświata odsłaniała blade oblicze Agnes Brown – niegdyś karminowo-truskawkowe, jak owoce jabłoni Arszam z pobliskiego sadu. Zabrałem jej lekką duszę i ruszyliśmy ku bramom nieco innego świata. Czy lepszego?
*
Nikogo mi nie żal. W tym zawodzie nie ma miejsca na taką emocję. W tym zawodzie nie ma miejsca na jakiekolwiek emocje. Jestem jak śmieciarz zbierający odpadki – nie interesuje mnie, co ludzie wrzucają do worków. Zabieram wszystkich, gdy nadejdzie ich czas. Jestem sprawiedliwy i pilny. O nikim nie zapomnę. Kiedyś przeczytałem książkę o sobie. Książkę, którą poleciła pewnemu chłopakowi pewna dziewczyna. Nie wiem ile jeszcze pożyją, oby jak najdłużej. Oby ich losy potoczyły się nieco inaczej niż Agnes Brown i jej towarzysza. Bo wiecie co? To prawda, że jesteście tylko konfiguracją węgla, tlenu, wodoru, azotu, siarki i wapnia. To prawda, że kiedyś przypominaliście to, z czym teraz walczycie. Prawdą jest również, że czasem sami wybieracie dwójki zamiast asów, i staracie się tak rzucić kostką, aby wypadła jak najmniej korzystna kombinacja oczek. Ale jest w was coś, co nie pozwala mi tak zupełnie obojętnie obok was przechodzić. Mimo iż nie wzbudzacie już we mnie emocji, wciąż was oglądam. Wasze filmy, koncerty, rozgrywki sportowe. Jak się przewracacie na skórce od banana. Są też chwile, gdy chciałbym zobaczyć pierwsze pocałunki tego chłopaka, który kilkanaście lat temu zginął pod kołami samochodu. Zamiast obserwować z ukosa żałobny korowód jego szkolnych przyjaciół i znajomych, wolałbym sypać jemu i jego żonie ryż albo monety pod nogi.
*
Czasem wolałbym mieć inną pracę.
Chwilowo się nudzę, więc postanowiłem do was zajrzeć. Zdrówka wszystkim.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura