"Bismarck"  wkrótce po pokonaniu w pojedynku "Hooda", sam stał się tarczą strzelniczą dla nadciągających mścicieli. /Fot Google
"Bismarck" wkrótce po pokonaniu w pojedynku "Hooda", sam stał się tarczą strzelniczą dla nadciągających mścicieli. /Fot Google
el.Zorro el.Zorro
1368
BLOG

Krajobraz po Bitwie w Cieśninie Duńskiej

el.Zorro el.Zorro Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 18

 

Mądrzy ludzie uczą się w szkołach, stateczni, na błędach,

generałowie i admirałowie są zwykle na naukę ...uodpornieni

 

Krajobraz po Bitwie w Cieśninie Duńskiej” wyglądał następująco:

Wiceadmirał Holland, wraz ze swoim okrętem flagowym, z godnością i ze spokojem, jak to zauważył jeden z trójki ocalonych marynarzy, pełniący obowiązki sygnalisty na stanowisku dowodzenia „Hooda”, spoczął na dnie.

Prince of Wales”, po wycofaniu się z bitwy, dołączył po jakimś czasie do pary bezczynnych podczas bitwy krążowników i ruszył w ślad za niemieckimi rajderami, oddając okręt pod rozkazy teraz najwyższego rangą na tym obszarze kontradmirała Wake-Walkera, rezydującego na pokładzie krążownika „Norfolk”.

Niemieckie rajdery, nie skorzystały z okazji zawrócenia do norweskich fiordów i mimo uszkodzeń „Bismarcka”, kontynuowały rejs, mając za cel port w Breście, gdzie już wygospodarowano dla nich miejsca przy nadbrzeżu.

I dokładnie to ta decyzja admirała Lutjensa zaważyła o dalszym przebiegu walk na Atlantyku podczas 2 wojny światowej!

Hitler uwielbiał stosować odmianę współzawodnictwa, zwanego „wyścigiem szczurów” nawet w najwyższych kręgach władzy. Więc o wpływy u Führera zabiegali wszyscy, od urzędników III Rzeszy zorganizowanych w paramilitarne korpusy po generałów Wermachtu najwyższej rangi, nie zapominając o „Jezuitach Hitlera”, czyli zorganizowanych na wzór tego zakonu szwadronów SS, którzy z czasem do zunifikowania stopni SS ze stopniami Wermachtu i stopni policyjnych przejęli praktycznie pełnię władzy w III Rzeszy. (Policjanci „późnej” III Rzeszy rutynowo korzystali ze służbowego umundurowania SS).

Nie inaczej było też w Kriegsmarine gdzie ścierały się w walce o względy Hitlera dwie, nietuzinkowe postacie: Pierwszy od czasów admirała von Tirpitza grossadmiral (wielki admirał, odpowiednik stopniem feldmarszałka) admirał Reader i późniejszy grossadmiral Rzeszy, na razie „tylko” admirał Doenitz.

O ile kariera admirała Readera rozwijała się wyłącznie na wodzie i to na coraz większych okrętach, o tyle admirał Doenitz już podczas 1 wojny światowej „zszedł pod wodę”, wraz z nową klasą okrętów, zwaną pogardliwie „łodziami podwodnymi”. Po prostu ktoś „odgrzał” pomysł z Wojny Secesyjnej USA i zauważył, żeo wiele bezpieczniej będzie odpalać torpedy spod wody, będąc niewidocznym dla wroga, niż z pędzącego po wzburzonym morzu, do tego wykonującego „na złamanie karku” karkołomne uniki przed salwami artylerii atakowanego okrętu, kutra torpedowego. Pod wodą fal nie ma, a dopiero co stworzony napęd elektryczny z baterii akumulatorów pozwalał takiemu okrętowi na operowanie w zanurzeniu nawet na wodach otwartego oceanu. To nic, że dowodzony w czasie 1 wojny przezoberleutnanta zur see (na polskie stopnia porucznika marynarki), Doenitza U-boot (UB 68) został zmuszony do wynurzenia się a załoga trafiła do niewoli, ważne, że późniejszy twórca floty podwodnej Kriegsmarine WIEDZIAŁ co należy zmienić, a co udoskonalić, aby okręt podwodny stał się bardzo groźną bronią ofensywną. A wielki admirał Reader NIE WIEDZIAŁ co zrobić, aby powstające wielkie okręty, w tym nowoczesne: krążowniki, pancerniki, a nawet lotniskowce, zredukowane do porzuconego lotniskowca, mogły stawić czoła połączonym flotom USA i Wielkiej Brytanii i były nowoczesne w rzeczywistości, czy tylko z uwagi na datę produkcji. Do tego musiał użerać się z feldmarszałkiem, a potem marszałkiem Rzeszy Goringiem o zawsze deficytowe w III Rzeszy materiały, potrzebne dla poprawnego funkcjonowania floty.

I w tym miejscu musimy dotknąć poważnego problemu, jakim jest RZETELNOŚĆ komentarza autorów licznych monografii!

Bo nagminnym się jawi to, że większość wydanych po polsku monografii jest pisanych wręcz „na kolanach”, zamiast zawierać rzetelną analizę konkretnego modelu lub typu oręża.

Weźmy taki przykład; mamy przed sobą monografię superpancernika„Yamato”autorstwa Janusza Skulskiego, jedną z nielicznych nie piejących wyłącznie z zachwytu nad megalomanią imperialnych japońskich admirałów, w której znajdujemy listę nowatorskich rozwiązań, jakimi ten okręt był wręcz naszpikowany, pozycję Tadeusza Klimczyka pt:„Historia Pancernika”oraz monumentalnego wręcz bryka Edmunda Kosiarza, pt.: „Bitwy morskie”, gdzie te rozwiązania skwitowano dość brutalnie:„pomysły może i bardzo dobre, tylko bardzo marnie wykonane”!Fakt, pancerniki „Yamato” i „Musaszi”, (Nie jesteśmy Anglosasami i mamy, podobnie jak Japończycy, zgłoskę „sz”), wytrzymały, zanim zatonęły, tyle ciosów, że można byłoby nimi obdzielić zatopienie blisko 10 innych pancerników, ale z drugiej strony, bardzo szybko te okręty utraciły moc maszynowni, więc szybko ich los stał się przesądzonym. Tak więc Zorra nie dziwią postawy niektórych komentujących, którzy „wzięli za dobrą monetę” subiektywne oceny entuzjastów, zamiast rzetelnie ocenić realia w odniesieniu do potrzeb pola walki. Do tego spora grupa tych osób o arkanach sztuki inżynierii militarnej ma pojęcie śladowe i wie tylko tyle ile przeczytała w tego typu, entuzjastycznych publikacjach quasi naukowych.

Jak wiadomo, admirał Lutjens nie tylko nie dotarł z okrętem do celu rejsu, a swoją euforię po zatopieniu „Hooda” przypłacił życiem, wraz ze swoim sztabem i większością załogi „Bismarcka”.

Wprawdzie do sukcesu zabrakło mu naprawdę bardzo niewiele,ale zabrakło, więc podzielił los wiceadmirała Hollanda, z tą różnicą, że na zatopienie jego okrętu Anglicy musieli zużyć zdecydowanie więcej amunicji, niż on zużył na zatopienie „Hooda” i pokiereszowanie „Prince of Wales”. Mało tego, gdyby nie manewr umożliwiający „Prinz Eugenowi” oderwanie się od pogoni i związany z nim epizod ponownego zakończonego bez trafień pojedynku artyleryjskiego z „Prince of Wales”, „Bismarck” prawdopodobnie dotarłby do obszaru nad którym rozciągał się „parasol” własnego lotnictwa morskiego, i prawdopodobnie znalazłby się poza promieniem działania samolotów torpedowych z lotniskowca„Ark Royal”, które przesądziły o losie okrętu i admirała Lutjensa. (Admirał Lutjens nie dowodził „Bismarckiem”, dowodził operacją w której okręt „Bismarck” brały udział).

W ostatecznym rozrachunku 2 torpedy wystarczyły, aby „duma III Rzeszy”, czyli nowiuteńki pancernik „Bismarck” stał się tarczą strzelniczą dla nadpływających brytyjskich okrętów liniowych. To niewiele lepszy wynik od „Prince of Wales”, któremu wystarczyła ...jedna torpeda, ale o tym przy innej okazji. Przytaczany tu pancernik „Yamato” musiał zainkasować 7 torped i 5 bomb, aby utracić moc maszynowni i dodatkowo jeszcze 3 torpedy, aby eksplodowały jego komory amunicyjne, a jego bliźniaczy „Musaszi” potrzebował 20 torped i około 10 bomb ulokowanych w pokładzie okrętu! A i tak „udało się tak szybko” zatopić „Yamato” tylko temu, że lotnictwo pokładowe US-Navy zyskało doświadczenie w zatapianiu japońskich superpancerników i zrezygnowano z mało efektywnego bombardowania na rzecz ataków torpedowych i to kierowanych na jedną burtę okrętu, choć, paradoksalnie, to prawdopodobnie bomba, powodując pożar w niedopancerzonej, względem reszty cytadeli okrętu barbecie artylerii 155 mm ostatecznie unicestwiła „Yamato”.

„Bismarck” mimo niezaprzeczalnie solidnej cytadeli pancernej, mogącej znieść naprawdę wiele pocisków, miał słabe punkty w obronie pasywnej, czyli dyslokacji pancerza. Jednym z takich punktów było słabe opancerzenie maszyny sterowej, drugim niedostateczne opancerzenie stanowiska dowodzenia i kierowania ogniem. Ten pierwszy umożliwił praktycznie unieruchomienie okrętu przy pomocy torpedy, ten drugi pozbawił okręt kadry dowódczej, kiedy jeden z pocisków pierwszych salw oddanych z pancerników „Rodney” lub „King George V” trafił bezpośrednio w stanowisko dowodzenia okrętu, zabijając zarówno admirała Lutjensa, jak i dowódcę okrętu, oraz oficerów odpowiedzialnych za prowadzenie skoordynowanego ognia przez artylerię okrętu, a co gorsza odciął artylerię od dostępu do kalkulatorów artyleryjskich, (zwanych komputerami), pozwalających na szybkie, centralne nanoszenie poprawek do ustawień dział, uwzględniających gęstość powietrza, prędkość wiatru, czy prędkość względną celu, oraz od możliwości namierzania celu za pomocą radaru. Wkrótce doszło więc do sytuacji w której nie bardzo kto miał kompetencje do poddania okrętu, czy wydania rozkazu o jego opuszczeniu, a wobec braku takiej decyzji, załodze obezwładnionego „Bismarcka” urządzono krwawą łaźnię.

W tym miejscu warto też pochylić się nad terminologią,a zwłaszcza wyjaśnić różnice pomiędzy terminem:„wieża artyleryjska”, a„barbeta” i czemu okręty typu dreadnought mają baterie dział zamontowane na barbetach, a nie w wieżach, choć każdy widzi, że mają ...wieże artyleryjskie. Rzecz w detalach, ale z punktu sztuki inżynierskiej bardzo istotnych!

Owoż w 2 połowie XIX wieku powstała seria okrętów wieżowych, które wykorzystywały solidne pokłady kazamat nie jako platformę dla artylerii, ale jako oparcie dla nawet kilku obrotowych nadbudówek, w których dopiero montowano działa, tym samym znacząco poprawiając pole ostrzału tak zainstalowanej baterii w stosunku do możliwości dział strzelających z kazamat. Takie rozwiązanie powodowało jednak sporo problemów, zaczynając od ładowania działa, problemów przy strzelaniu pod dużymi kątami, skończywszy na tym, że energia odrzutu przenosiła się na pokłady, powodując ich szybkie deformacje, a nawet pęknięcia od salw.

Problem rozwiązali Francuzi, adoptując znaną z nabrzeżnych fortyfikacji barbetę, czyli potężny cylinder, mogący w swoim wnętrzu pomieścić dobrze chroniony magazyn amunicji i ładunków miotających, oraz mechanizmy podające pociski i ładunki, na dachu której zainstalowano potężne łożysko, po którym mógł się swobodnie obracać pomost z zainstalowanymi na nim działami. Z chwilą zastosowania armat ładowanych odtylcowo z hydraulicznymi oporopowrotnikami, można było nawet zrezygnować z lawet, ograniczając posadowienie dział na samych kołyskach, będących przy okazji częścią pomostu przykrywającego cylinder barbety. Pierwotnie takie stanowisko było opancerzone jedynie od strony wylotu dział, a sam pancerz miał chronić obsługę działa przed skutkami fali uderzeniowej, generowanej przez opuszczający lufę armaty pocisk, (podmuch od wystrzału dział samego a o kalibrze ponad 300 mm potrafił zerwać ze stojącego w pobliżu wylotu lufy mundur, a marynarza nawet zabić) z czasem dorobiło się gustownego opancerzenia w kształcie przypominającym dawną wieżę artyleryjską z okrętów wieżowych.

Barbety opierają się o dno okrętu. Dzięki czemu większość energii odrzutu jest pochłaniana głównie przez wodę, na której unosi się strzelający okręt. Temu można wyraźnie odczuć salwę z tak zainstalowanych dział, bo okręt „siada” w wodzie.

Nie mniej dzięki „wakacjom morskim” Royal Navy sobie zafundowała dwa pancerniki dziwolągi, „Nelson” i „Rodney”, których konstruktorzy, próbując godzić prestiż, jakim była artyleria główna kalibru 406 mm, z traktatowymi ograniczeniami i koncepcją boju pościgowego, jako najbardziej prawdopodobnego w przyszłym konflikcie, umieścili artylerią główną w dwóch punktach, po 3 działa, na przodzie okrętu i dodali całą serię kombinacji w dyslokacji kotłów i turbin, dzięki czemu zmieścili wyporność okrętów w limicie, jednak kosztem dwóch kardynalnych wad konstrukcyjnych okrętów!

Po pierwsze, okręty te były wręcz bardzo wolnymi jednostkami, bo 21 węzłów „robiło wrażenie”, ale w czasie 1 wojny światowej. Jak więc tak powolny okręt miał prowadzić bój pościgowy? Pewnie admirałowie z Royal Navy też hołdowali tezie, iż: „W warunkach bojowych wszystko jest możliwe, nawet można ubrać hełm na lewą stronę”;

Po drugie, zbyt blisko umieszczone względem siebie działa, praktycznie uniemożliwiały strzelanie salwami, czyli jednocześnie, co zdecydowanie poprawia skuteczność ostrzału. Ostrzał salwami uszkodzonego torpedą „Bismarcka” „Rodney” przypłacił powichrowaniem od podmuchów pokładów pancernych, co oznaczało kilkumiesięczny remont.

Wróćmy jednak do meritum, czyli do analizy wpływu decyzji admirała Lutjensa o kontynuowaniu rejsu według pierwotnego planu, na obraz dopiero co zaczynającej się wojny na Atlantyku.

Admirałowie Reader, jak i Doenitz, rozumieli i doceniali rolę floty podwodnej w utrzymaniu blokady Wysp Brytyjskich, a po opanowaniu przez III Rzeszę Danii oraz Norwegii uznali, z resztą słusznie, że wlekąca się w nieskończoność budowa lotniskowca„Graf Zeppelin” jedynie pochłania koszty i deficytowe materiały i NIE MA UZASADNIENIA, skoro Wermacht panuje nad całym europejskim brzegiem Atlantyku, więc może rzucić do boju nad Atlantykiem daleko więcej i dużo lepiej uzbrojonych samolotów z lotnisk ziemnych, niż może operować z pokładu jednego, jedynego lotniskowca! Do tego KAŻDY lotniskowiec, jeśli ma przetrwać rejs bojowy, MUSI płynąć w licznej asyście przynajmniej niszczycieli, wzmocnionej przynajmniej jednym, solidnym krążownikiem, aby nie zostać storpedowanym przez zaczajony okręt podwodny, albo nie poderwać się na podłożonej przez taki okręt minie. A nawodnych okrętów Kriegsmarine nadmiaru nie miała, zwłaszcza po daniu priorytetu dla floty U-bootów. Dokładanie takiemu okrętowi, zamiast eskorty, pancerza właściwego dla średnich krążowników i podobnej tej klasy okrętów artylerii, było nieporozumieniem.

Z drugiej strony, Kriegsmarine NIE BYŁO STAĆ na wyniszczające pojedynki wielkich okrętów, bo Royal Navy dysponowała znacząco większą ilością dużych okrętów i BYŁO JĄ STAĆ, na rozstrzygnięcia takie, jakie miały miejsce podczas rajdu „Bismarcka”, czyli na porównywalne straty, zarówno w ludziach, jak i sprzęcie. III Rzesza uprawiając dalej taki styl prowadzenia wojny, wkrótce zostałaby BEZ dużych okrętów.

Decyzja zatem mogła być tylko jedna!

Koniec ze spektakularnymi rajdami okrętów liniowych w roli korsarzy, stop dla budowy nowych, wielkich okrętów, cały potencjał i wszystkie środki idą na flotę U-bootów!

Admirał Doenitz obliczył, że potrzebuje floty 300 U-bootów 3 klas, aby skutecznie zablokować dostawy surowców na Wyspy Brytyjskie.

Z tych 300 okrętów 100 pełniłoby służbę patrolową lub czekałoby w zasadzkach na szlakach konwojów, 100 byłoby w trakcie dopływania na bojowe rubieże, lub w trakcie powrotów do baz, 100 przechodziłoby remonty i naprawy okresowe.

Zaś trzy klasy U-bootów obejmowały jednostki:

oceaniczne, czyli największe okręty, mogące przez dłuższy czas operować na oceanie;

morskie, czyli jednostki średnie, mające mniejszy promień działania, ale lepiej spisujące się na płytszych akwenach mórz;

przybrzeżne, najmniejsze jednostki, przystosowane do operowania na wodach przybrzeżnych, zwłaszcza przy wejściach do portów, oraz szkolące załogi.

Do tego dochodził „czynnik ludzki”.

Na wielkich okrętach, czyli krążownikach i pancernikach, załogi liczyły przeważnie 1`500 i więcej marynarzy, w tym około 150 oficerów, a wśród nich do 10 komandorów różnej rangi, oraz kilkuset podoficerów. Załoga największych U-botów składała się rutynowo z 57 osób, w tym 2, albo 3 oficerów, średnich z 46 osób, w tym 2 oficerów. Jeśli do tego dodać, że U-bootem dowodził zwykle porucznik, lub kapitan marynarki, to nawet biorąc pod uwagę wysokie straty wśród niemieckich podwodniaków, jakie nastąpiły w późniejszych etapach Bitwy o Atlantyk, porównując ilość pokonanych mil w rejsach bojowych, do ilości zniszczonych, albo uszkodzonych jednostek pływających wroga, jakie odnotowały nawodne rajdery oraz flota podwodna Kriegsmarine, wychodzi niezbicie, że flota podwodna Kriegsmarine była nie dość, że blisko 100 razy skuteczniejsza, to per saldo, poniosła mniejsze straty od floty nawodnej!

Czemu więc „odgrzano” projekt lotniskowca „Graf Zeppelin” w 1941 roku?

Dokładnie z powodu losu „Bismarcka”! Do admirała Readera dotarła bowiem ta „oczywista oczywistość”, że jego pancerniki oraz ciężkie krążowniki SĄ BEZBRONNE wobec ataków lotniczych, nawet jeśli ich dokonują zabytkowe Swordfishe, ale uzbrojone w zabójcze dla okrętów torpedy. Po prostu projektanci tych okrętów skupili się na pancerzu i wielkości dział artylerii głównej, zupełnie nie dozbrajając okręty na obszarze aktywnej obrony przeciwlotniczej, zwłaszcza przeciwko nisko nadlatującym samolotom, wykonującym atak torpedowy!

Bo szybkostrzelne działka przeciwlotnicze są skuteczne na krótkich dystansach, zbyt krótkich, aby zrobić krzywdę samolotowi zrzucającemu torpedę, Z kolei armaty p.lot muszą być bardzo precyzyjnie naprowadzane, a do tego pociski MUSZĄ mieć poprawnie nastawione momenty detonacji! Klasyczne przeciwlotnicze detonatory ciśnieniowe, pozwalające detonować pociski na zadanej przed wystrzeleniem wysokości, aby te raziły odłamkami atakujące samoloty, są przy odpieraniu ataków torpedowych bezużyteczne, bo pocisk eksplodowałby zaraz po wystrzale! Zapalniki czasowe trzeba ustawić na dystans i z poprawką na prędkość atakującego samolotu, a kalkulatory dział przeciwlotniczych na „Bismarcku” NIE BYŁY PRZYSTOSOWANE do obliczania poprawek tak wolnych, jak Swordfishe samolotów! Zatem nie mogły skutecznie bronić okrętu! Co wydaje się już wręcz zabawnym, torpedowe i bombowe samoloty pokładowe projektowanego „Grafa Zeppelina”, BYŁY RÓWNIE POWOLNE co brytyjskie Swordfishe, więc O CZYM MYŚLELI projektujący system aktywnej obrony przeciwlotniczej okrętów Kriegsmarine?!! Dobre pytanie, nieprawdaż?

Ale w roku 1943 okazało się, że „technika tak poszła do przodu”, że nawet gdyby udało się jakoś sklecić lotnictwo pokładowe „Grafa Zeppelina”, to realnie NIE PRZEDSTAWIAŁO ONO ŻADNEJ WATROŚCI BOJOWEJ!

To prawda, że z pokładów brytyjskich lotniskowców, operujących na wodach Atlantyku, operowały nadal głównie przestarzałe i archaiczne Swordfishe, ALE W RAZIE POTRZEBY można byłoby na kilka brytyjskich lotniskowców zaokrętować amerykańskie „wiedźmy”, nawet z „wypożyczonymi” pilotami i obsługą, które by bardzo szybko uporały się z potencjalnym przeciwnikiem.

Zaletą stosowania przez Brytyjczyków przestarzałych Swordfishów była ich konstrukcja, pozwalająca odbywać lot z mniejszą niż w przypadku jednopłata, prędkością, oraz 3. osobowa załoga, co było pożądanym przy tropieniu niemieckich U-bootów będących w zanurzeniu, a potem okładaniu celu bombami. Nad wodami Atlantyku, poza promieniem zasięgu Luftwaffe, samolot ten nie miał wrogów w powietrzu, więc go stosowano z dużym powodzeniem do końca 2 wojny światowej właśnie do atakowania pojedynczych U-bootów, „wilczych stad”, czy okrętów zaopatrzeniowych U-bootów.

Tak więc admirał Lutjens doprowadzając do utraty „Bismarcka” DEFINITYWNIE ZAKOŃCZYŁ etap wysyłania niemieckich rajderów-korsarzy na wody północnego Atlantyku, oraz spowodował utratę autonomii dowodzenia Kriegsmarine.

Dowodzenie nad Marynarką Wojenną III Rzeszy przejął Adolf Hitler, a Führer po prostu nie ufał większości swoich admirałów i komandorów, bo w korpusie oficerów Kriegsmarine sporo było „elementu niepewnego”, na przykład wielu oficerów, w tym nawet admirał Lutjens, miało za żony ...Żydówki, a nawet kilkoro oficerów było ...Żydami!!! Tak więc okres w miarę konstruktywnej współpracy kadry dowódczej Kriegsmarine się skończył, zaczął się okres szarogęszenia się partyjnych komisarzy NSDAP, oraz dostrzegania tylko jednego typu okrętów, czyli floty podwodnej, na której potrzeby przeznaczono praktycznie wszystkie środki przyznawane Kriegsmarine. Doszło nawet do takiej sytuacji, w której Adolf Hitler, po stracie „Scharnhorsta” domagał się wycofania ze służby WSZYSTKICH dużych okrętów, na co stanowczo nie zgodził się grossadmiral Doenitz, który zastąpił grossadmirala Readera na stawisku dowódcy Kriegsmarine. Nie mniej wszystkie wielkie okręty Kriegsmarine „grzały nadbrzeża”, jako straż wejść do portów, na wypadek spodziewanej inwazji, bardziej w roli pływających bunkrów artylerii nadbrzeżnej, niż pełnomorskich okrętów liniowych lub ciężkich krążowników, gotowych wydać bój artyleryjski okrętom wroga!

Zatem powtórzyła się sytuacja z 1 wojny światowej, w której po Bitwie Jutlandzkiej, mimo niezaprzeczalnych sukcesów taktycznych niemieckiej floty, resztę wojny niemieckie duże okręty spędziły na kotwicach, w obawie przez unicestwieniem przez Royal Navy.

Z drugiej strony, polityka wycofania z akwenu Atlantyku wielkich okrętów Kriegsmarine, pozwoliła Admiralicji oddelegować kilka pancerników i krążowników na akwen Pacyfiku, w celu wzmocnienia obrony azjatyckich kondominiów przed japońską inwazją . Między innymi „Prince of Wales” i „Repluse”, które padły łatwym łupem japońskiego lotnictwa w okolicy Półwyspu Malajskiego.

(Ciąg dalszy nastąpi)

Zorro

 

Zobacz galerię zdjęć:

Osaczony rzez pogoń, wkrótce stał się płonącym wrakiem. / Fot Google
Osaczony rzez pogoń, wkrótce stał się płonącym wrakiem. / Fot Google A oto pogromca "Bismarcka i wielu U-botów". Fot. Google A tak na mapie prezentuje się szlak bojowy "Bismarcka". / Mat. Google
el.Zorro
O mnie el.Zorro

Wiem, że nic nie wiem, ale to więcej, niż wykładają na uniwersytetach.

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (18)

Inne tematy w dziale Kultura