Dzień I – czyli oby jak najdalej od Salt Lake City
Nasza tygodniowa wycieczka wzdłuż brzegu Pacyfiku odbyła się między 19 a 26 Kwietnia, 2010 roku. Wycieczkę planowałem od co najmniej sześciu miesięcy cierpliwie czekając na wiosnę i poprawę pogody. Z relacji osób które bywały na Północno-Zachodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych dowiedziałem się że zimną porą roku występują tam częste mgły. I to mnie martwiło najbardziej. Pal licho deszcz czy śnieg ale widoki muszą być!
Salt Lake City opuściliśmy wczesnym popołudniem w poniedziałek kierując się z jak największą prędkością drogą I-15 do stanu Idaho. W podróży towarzyszył mi kolega Radiom – Rosyjski Koreańczyk rodem z dalekiego Sachalina. Większość Idaho, a szczególnie południowa i południowo-zachodnia część, jest dość monotonna więc pierwszym miejscem w stanie kartofla w którym raczyliśmy się zatrzymać było Boise. Typowe ziejące nudą średniej wielkości (czytaj małe) miasto Amerykańskie choć bardzo ładnie utrzymane. Jedyną atrakcją jaka nas spotkała w Boise, bynajmniej w oczach Radioma, był lunch w sieci fastfoodowej Jack in the Box. Ten niczym nie wyróżniający się establishment przypomniał koledze lata spędzone na uniwersytecie na Hawajach. Wot i powspominał.
Mając 350 mil za nami, wyruszyliśmy dalej na zachód drogą 84 do odległego o 200 mil parku stanowego Emigrant Springs State Park w którym to mieliśmy spędzić noc. Zaraz za Boise przejechaliśmy granicę stanową i byliśmy już w Oregonie. Stan ten, który w moich wyobrażeniach był jednym wielkim lasem, na swych wschodnich landach wcale się nie różnił od nudnych traw Idaho. No może trawa była nieco bardziej zielona. Przed zmierzchem dotarliśmy do kempingu gdzie rozbiliśmy namiot za jedyne $14 za nockę. Drzewo na opał w cenie $3 za zgrzewkę. Za jedno i drugie płaciło się za pomocą kopert które po uprzednim wypełnieniu i zaopatrzeniu w banknoty wrzucało się do odpowiedniej skrzynki. Namiot stał, ognisko było, zabrakło tylko piwa. Niestety na takich pustkowiach warto się zaopatrzyć w alkohol dużo wcześniej. Szybki wypad do pobliskiej miejscowości Meacham bez upragnionego rezultatu: wszystko pozamykane, cisza, ciemno.
W nocy obudził mnie Radiom. Ku mojej uciesze zdecydował się spać w aucie więc miałem cały namiocik dla siebie. Niestety, niechcący włączył nogą światła awaryjne i nie wiedział co się stało. Wytłumaczyłem mu ze złością co ma wcisnąć i dalej w kimę.
Dzień II – witamy Pacyfik!
Wstaliśmy bardzo wcześnie bo coś przed 6. Poranek był bardzo zimny. Za to prysznice gorące i za friko! Na takim pustkowiu! Byłem bardzo pozytywnie zaskoczony. Aby każdy kemping był taki. Wyruszyliśmy bez śniadania. Przed nami jakieś 240 mil do Portland gdzie mieliśmy zamiar spędzić kilka godzin. Po około godzinie jazdy wzdłuż drogi pokazało się sporej wielkości jezioro – miła zmiana krajobrazu, pomyślałem. Podczas gdy Radiom dosypiał, ja podziwiałem widoki, dziwiąc się długością wspomnianego jeziora. Dopiero po jakimś czasie dotarło do mnie że to nie żadne jezioro a słynna rzeka Columbia. Tak więc jakąś godzinkę drogi przed Portland zdecydowaliśmy się zatrzymać nad rzeką i przy okazji zjeść śniadanie. Po drugiej stronie rzeki rozciągał się widok na stan Washington.
Po śniadanku zjechaliśmy z drogi I-84 aby ostatnie mile przed Portland przejechać historyczną drogą o nazwie Historic Columbia River Highway. Była to dobra decyzja gdyż malownicza droga prowadzi przez górzysty las pełen pięknych wodospadów. Niesamowita zieleń. Dokładnie tak wyobrażałem sobie północno-zachodnie lasy. Istne dżungle północy. Największe z wodospadów były zagospodarowane w zajazdy, restauracje i sklepiki. Korzystając z okazji kupiłem sobie latte za bajeczną sumę $5! Widać kosmopolityczne Portland już tuż tuż.
Portland przywitało nas deszczem i korkami. Pierwsze wrażenia dosyć negatywne gdyż spowodowane zgubieniem się i korkami jak w Nowym Jorku. W dodatku podobnie do Nowego Jorku nie ma gdzie zaparkować. W końcu zaparkowaliśmy na płatnym parkingu i wybraliśmy się na krótki spacerek po mieście w celu zjedzenia lunchu. Lunch w Tajskiej knajpie Cafe Portlandia na Chapman Square nieopodal City Hall (urzędu miasta) bez rewelacji. Podczas gdy kolega kończył swoje mięso z ryżem ja wybrałem się do sklepu monopolowego w poszukiwaniu polskiego alkoholu którego w Utah brakuje. W monopolu poza wszędzie spotykanym i cholernie drogim Szopenem i Belwederem dostałem Żubrówkę z trawką. I to dobre choć cenowo żadna okazja to nie była. Oprócz tego buteleczka szkockiej na zimne wieczory. Następne kilkanaście minut spędziliśmy razem z kolegą na szukaniu parkingu z samochodem i siebie nawzajem. Chociaż mocno zmoczony deszczem, byłem bardzo zadowolony że wskoczyliśmy na drogę 26 i opuszczamy miasto w kierunku do Pacyfiku.
Pół godzinki na zachód od Portland zaczęły się zielone lasy z moich snów. Drzewa, paprocie, pnące się mchy jak z filmu Jurrasic Park. Nieustający deszcz tylko powielał wrażenie że znajduję się w dżungli.
Następnym etapem podróży było sezonowe miasteczko Cannon Beach. Coś w rodzaju naszej Łeby. Kiepska pogoda w postaci sztormu z Pacyfiku spowodowała że kurort świecił pustkami. Wybraliśmy się więc w kierunku słynnej plaży poprzetykanej skałami przypominającymi kule armatnie. A więc stąd nazwa miejscowości. W końcu dotarłem do Pacyfiku tak jak niegdyś słynna ekspedycja Lewisa i Clarka. Moje pierwsze wrażenie: piździ, pada i nic nie widać. W oddali między wzburzonymi falami rozpoznałem małą latarnię morską zbudowaną na skalistej wysepce. Po kilku fotkach okolicznościowych wróciliśmy na główna ulicą miasteczka gdzie uwagę naszą przykuł sklep rybny ze smażalnią. Czego tam nie było! Nawet śledziki, niczym nasze Polskie koreczki, ale wszystko drogie jak cholera. Podziękowaliśmy. Kolejnym naszym przystankiem była placówka informacji turystycznej w celu wyszukania taniego noclegu. Nie mieliśmy ochoty rozbijać namiotu w deszczu. Panie od turystyki pomogły nam zorientować się w cenach noclegów i przy okazji zaopatrzyły nas w mapkę wszystkich latarni morskich na wybrzeżu Oregonu. Wtedy postanowiłem odwiedzić jak najwięcej z nich.
Z Cannon Beach wyruszyliśmy na południe wzdłuż oceanu do miasteczka Lincoln City gdzie oczekiwał nas tani nocleg w motelu. Po drodze zaliczyliśmy latarnię morską na półwyspie Meares. Ta ponad 120-letnia latarnia umieszczona 200 stóp nad brzegami Oceanu Spokojnego po raz pierwszy zabłysnęła 1 Stycznia, 1890 roku. Światło latarni Cape Meares widać z odległości 21 mil. Podczas naszej wizyty niestety nie świeciła. Za to sztorm nadal szalał w najlepsze, skłaniając nas bezwłocznie do udania się do noclegowni. O ile dobrze pamiętam nocleg w motelu znaleźliśmy za $33 plus VAT. Obiado-kolację zjedliśmy w tak zwanej „mom & pop” restauracji której nazwy nie warto wspominać.
Dzień III – od latarni do latarni
Trzeci dzień podróży rozpoczęliśmy od zwiedzania latarni morskiej na Mierzeii Yaquina. Latarnia ta, najwyższa w stanie Oregon bo licząca ponad 28 metrów, znajduje się w płatnym rezerwacie przyrody Yaquina Head Outstanding Natural Area. Oprócz latarni można tam podziwiać wylegujące się na brzegu foki a także ptaki i różne inne zwierzątka. Cena wjazdu: $5.
Nasza kolejna latarnia zaprowadziła nas w okolice zatoki Yaquina nieopodal miasteczka portowego Newport. Ta dziwna latarnia przypominająca raczej dom niż wysoką wieżę niestety nie była dostępna do zwiedzania z powodu wczesnej pory. Przysłowie o rannym wstawaniu nie zawsze się sprawdza. Mimo to byliśmy pełni optymizmu gdyż wreszcie zaczęło się robić pogodnie.
Optymizm, przynajmniej mój, został nieco zakłócony gdy okazało się że pech latarniany nadal nas prześladuje. Otóż przegapiliśmy latarnię Cleft of the Rock Lighthouse znajdującą się tuż na południe od miejscowości Yachats. To mnie trochę wkurzyło gdyż była to już druga latarnia której nie uwidoczniłem na zdjęciu. Pierwszą byłą już wcześniej wspomniana Tillamook Rock Lighthouse znajdująca się na wysepce skalnej nieopodal Cannon Beach.
Latarnia numer cztery pod nazwą Haceta Head była dla nas równie pechowa. Za wjazd należało płacić gotówką której akurat nie posiadaliśmy Tak więc położoną nieopodal North Florence latarnię podziwialiśmy z daleka.
Jadąc od latarni do latarni podziwiałem dywany żółtych kwiatów porastające z jednej strony drogi pagórki a z drugiej urwiska. Zapach tych kwiatów przypominał mi jeden z moich ulubionych zapachów łazienkowych w postaci mydła, szamponu lub też zapach kobiecych perfum. Nie znając się zupełnie na kwiatach i zapachach myślałem że to lawenda. Jak się później okazało kwiaty lawendy są fioletowe a zapachu lawendy nie znoszę. Wciąż nie wiem co to za kwiaty.
Kolejną latarnią jaką odwiedziliśmy była Umpqua River znajdująca się w parku stanowym jakieś 6 mil na południe od Reedsport. Będąca własnością służb ochrony wybrzeża Stanów Zjednoczonych latarnia nie jest dostępna turystom.
Jako że pilot z kolegi żaden, udało nam się znakomicie ominąć latarnię Cape Arago. Następnie odwiedziliśmy opuszczoną od 1943 latarnię Coquille River. Okoliczna plaża jest usłana drewnem wyrzuconym na brzeg przez ocean jak również kilkusetletnimi pamiątkami po rosnących tu niegdyś drzewach.
Zdecydowanie najładniejszą latarnią jaką odwiedziliśmy była Cape Blanco. Oddana do użytku w roku 1870 latarnia stoi na ponad 60 metrowym urwisku. Latarnia jest dostępna do zwiedzania a jej opiekuni bardzo pomocni i uprzejmi. Mało tego, latarnia jest wciąż czynna.
Zmierzając w stronę granicy z Kalifornią uwadze naszej umknęła kolejna i ostatnia latarnia na wybrzeżu Oregonu w Pelican Bay. Koniec z końcem udało nam się zobaczyć tylko lub aż siedem latarni z 11 znajdujących się w stanie Oregon. I wystarczy!
Późnym popołudniem kierując się na południe drogą 101 uderzyłem w hamulec. Przed nami granica z Kalifornią: wartownia, szlabany, miłe panie w mundurach służby leśnej. Prawie jak niegdyś w Słubicach. Panie pytają czy wwozimy owoce, warzywa lub drwa na ognisko. Będąc przykładnym obywatelem przyznaję się do kilku pomarańczy i awokado. Panie pytają o pochodzenie owoców. Skąd mam niby wiedzieć? No to otwieramy bagażnik i sprawdzamy naklejki. Ufff, pomarańcze i awokado produkcji Kalifornijskiej. Mogą jechać. Kalifornia bardzo pilnuje aby nie przedostało się do ich stanu jakieś robactwo. Uwagę zwróciło też drewno które nam pozostało z pola namiotowego w Oregonie. W nim też mogą być paskudne robaki. Dostałem rozkaz aby spalić wszystko natychmiast przy najbliższej okazji. Taa jest! Na pożegnanie dostaliśmy mapę pobliskiego parku narodowego Redwood National Forest ze słynnymi olbrzymimi sekwojami.
Nocleg mieliśmy zaplanowany na kempingu Elk Grove w samym środku parku. Uwagę naszą zwróciły znaki ostrzegające przed niedźwiedziami i specjalne żelazne, misio-odporne skrzynie na jedzenie. Kemping był praktycznie pusty i bez żadnych wygód. Natomiast cena $40 jak za motel! Zanim się jednak rozgościliśmy zdecydowałem że pojedziemy zatankować samochód co by jutro nie tracić czasu którego i tak mieliśmy mało. Gdy już udaliśmy się w poszukiwaniu najbliższego CPNu dotarło do mnie że park jest bardzo długi (około 80km) a paliwa mamy za mało by błądzić po nocy. W końcu zatankowaliśmy w miasteczku o egzotycznej nazwie Trinidad.
Było już ciemno gdy dotarliśmy do kempingu znajdującego w parku stanowym Patricks Point State Park. Jadąc w absolutnych ciemnościach wąską zarośniętą drogą pełną gałęzi powyrywanych przez wicher dujący od oceanu szukaliśmy wolnego miejsca. W przeciwieństwie do Elk Grove, tutaj biesiadowały całe rodziny ze stadami dzieci i lampkami rozciągniętymi między drzewami. Znaleźliśmy wolne pole gdzie szybko rozbiłem namiot i rozpaliłem ognisko. Przy ogromnym wietrze zapalić ognisko to pestka. Wypiłem parę głębszych i flaszkę z pozostałym prowiantem wsadziłem do żelaznej skrzynki anty-misiowej. Moja pierwsza noc w tak zwanym Bear Country. Jednak całą noc tak wył wicher ze strony oceanu że nawet jak by był niedźwiedź to bym go nie usłyszał.
Dzien IV – ogromne sekwoje i niesamowita droga Highway 1
Z samego rany wyruszyliśmy w poszukiwaniu drzew gigantów. Wszak to w tym parku rośnie najwyższe drzewo świata o wysokości ponad 115 metrów. Niestety, lokalizacja tego drzewa jest mocno strzeżoną przez leśników tajemnicą. Nie była tajemnicą tak zwana Aleja Gigantów ale niestety nie mieliśmy czasu aby tam dojechać i następnie zwiedzać z buta. Okazuje się że w tym parku najwięcej można zobaczyć z buta. Dopiero teraz dotarło do mnie że mamy stanowczo za mało czasu aby zobaczyć choćby część tego co jest do zobaczenia i byłem zwyczajnie smutny i zły. Postanowiłem że kiedyś wrócę tam na dłużej. Parę godzin spędziliśmy jednak w jednym z wielu gajów do których prowadzą znaki z drogi głównej. Mimo że drzewa które napotkaliśmy nie były najwyższe z najwyższych to ich rozmiary kazały się zastanowić nad własną maleńkością. Oprócz drzew wszędzie paprocie i mchy. Nie chciałem opuszczać tego miejsca. Czułem że jestem w domu.
Niestety, nasz napięty plan podróży sprawił że znów mkneliśmy na południe drogą 101 wzdłuż malowniczego wybrzeża Kaliforni. W pewnym momencie droga 101 odbiła w głąb lądu i przybierając nazwę Redwood Highway prowadziła przez lasy sekwojowe. Wzdłuż highwayu są liczne mniejsze drogi które prowadzą przez sam środek lasu. W miasteczku Leggett odwiedziliśmy dosyć sławne miejsce gdzie za jedyne $5 można przejechać autem przez tunel wyryty w wielkiej sekwoii.
W Leggett też zaczyna się słynna Highway 1 która prowadzi wpierw do, a następnie wzdłuż wybrzeża Kalifornijskiego przez San Francisco i dalej na południe. I bynajmniej na odcinku który przebyliśmy, to jest z Leggett do San Francisco, jest szalenie kręta. Po drodze do San Francisco w Point Arena odwiedziliśmy jak się potem okazało ostatnią latarnię podczas naszej wycieczki. Tym razem była zamknięta ze względu na zbyt późną porę. Miejscami Highway 1 prowadzi po skarpie dziesiątki metrów nad oceanem. Widok zawiera dech w piersiach ale trudno jest go podziwiać prowadząc auto. Cała droga to zakręt za zakrętem i jeden spóźniony ruch może się skończyć fatalnie.
Późnym wieczorem przejeżdżając przez słynny most Golden Gate Bridge dotarliśmy do San Francisco. Nocleg mieliśmy zarezerwowany w schronisku Fisherman's Wharf znajdującym się w forcie obronnym Fort Mason. Schronisko jest położone nad samą zatoką i posiada piękny widok na więzienie Alcatraz. Koszt noclegu: $24 za osobę czyli najtaniej jak się da. Nocleg w 24-osobowym pokoju z piętrowymi łóżkami w remontowanych barakach po U.S. Army: bezcenny.
Dzien V – San Francisco i droga do parku narodowego Yosemite.
Poranek spędziliśmy zwiedzając z buta portowe wybrzeże San Francisco ulokowane wzdłuż Jefferson Street. Z tego miejsca odchodzi większość promów i stateczków, w tym również te na Alcatraz. Tutaj też znajdziemy stare żaglowce jak i setki sklepików które mają bądź nie mają nic wspólnego z morzem. W jednym z takich sklepów elektronicznych znalazłem powieszony na ścianie szalik Lechii Gdańsk. W Fisherman’s Wharf, bo tak się zwie ta część San Francisco, można zjeść świeże sałatki i inne przysmaki z owoców morza które gorąco polecam. Gdy już nas rozbolały nogi, kontynuowałyśmy zwiedzanie autem. Między innymi zjechaliśmy krętą drogą na Lombard Street i wjechaliśmy na górkę Telegraph Hill gdzie można podziwiać widoki San Francisco z wysokości. Znajduje się tam też wieża Coit Tower i pomnik Krzysztofa Kolumba.
San Francisco opuściliśmy kierując się na wschód przez most Bay Bridge do Oakland, a następnie przez Dublin, Tracy, Manteca do szosy 120 która prowadzi parku narodowego Yellowstone. Droga z Manteca do stóp gór Sierra Nevada otoczona jest sadami i stoiskami z pomarańczami i innymi owocami. Już w górach zatrzymaliśmy się w miasteczku Groveland które swoje lata świetności miało za czasów gorączki złota. Jedną z pamiątek po tamtych czasach jest zabytkowy saloon The Iron Door Saloon. Koni tam już dzisiaj napoić nie można ale siebie samego tak. Noc spędziliśmy w kempingu Hodgdon Meadow gdzie wciąż leżał śnieg a drewno było mokre. Nim udaliśmy się spać wznieciliśmy ognisko które zachwycało naszych sąsiadów z lewa i prawa.
W nocy obudziła mnie potrzeba pójścia do toalety. Trochę wypity wziąłem latarkę i w niemożliwych do opisania ciemnościach udałem się do jedynego światełka w okolicy które biło z odległej o jakieś 300 metrów toalety. Po drodze podziwiałem gwiaźdźiste niebo i miliony gwiazd na wyciągnięcie ręki. Nigdy tak wyrazistego nocnego nieba nie widziałem. Po zakończeniu czynności w WC udałem się z powrotem do namiotu zbiegając z małej górki na której się znajdował kibelek. Wtedy zauważyłem że latarka która oświetlała spory obszar wczesną nocą, teraz nie jest w stanie ogarnąć panujących ciemności i oświetla marny obszar jednego metra kwadratowego. Dalej ciemność. Co więcej nie poznawałem samochodów zaparkowanych przy drodze. Były to inne samochody, potem jakieś przyczepy kempingowe. Nic a nic nie wyglądało znajomo. Jako że pole namiotowe składało się z kilku pętli postanowiłem iść w jedną stronę aż dojdę do skrzyżowania a następnie do wejścia gdzie być może znajdę mapkę całego kempingu. Po 20 minutach dotarłem do budki wjazdowej gdzie była mapka. Zorientowałem się w ilości skrzyżowań i kierunków jakie miałem obrać i wyruszyłem w drogę powrotną do miejsca gdzie powinien znajdować się mój samochód. Po drodze latarkę używałem sporadycznie martwiąc się o baterie. Po następnych 20 minutach znalazłem swoje auto i namiot.
Dzien VI – zwiedzamy Yosemite
Przedostatni dzień podróży spędziliśmy w sławnym na cały świat parku narodowym Yosemite. Drogi prowadzące w głąb kanionu na krańcu którego znajduje się wioska Yosemite przepełnione były autami osobowymi i ogromnymi autobusami z których wysypywały się oddziały turystów z okrzykiem "fantastisch” na ustach. Ruch był tak duży że najwięcej czasu poświęciliśmy na szukaniu parkingu. Z tego powodu zrezygnowaliśmy z oglądania wszystkich atrakcji. Fakt, Yosemite Falls, najwyższy wodospad w północnej Ameryce którego wysokość wynosi 739 metrów jest wart zobaczenia. Natomiast formacja skalna El Capitan czy jezioro Mirror Lake nie są niczym nadzwyczajnym gdy się mieszka lub często bywa w górach.
Dzien VII – pokrzyżowany powrót do Salt Lake City
Już parę dni wcześniej zorientowałem się że droga 120 prowadząca przez góry Sierra Nevada jest zamknięta w sezonie zimowym który miał trwać raptem jeszcze cztery dni. Jak pech to pech! Było nam to bardzo nie na rękę gdyż nasz kemping leżał właśnie przy tej drodze i do domu mielibyśmy raptem 10 godzin jazdy. Jak się okazało aby przejechać przez Sierra Nevada musieliśmy cofnąć się na zachód do drogi 49 a następnie na północ szukając dostępnej drogi, dodając dodatkowe 3 godziny jazdy. Jadąc na północ minęliśmy jeszcze dwie zamknięte drogi prowadzące na wschód przez Sierra Nevadas. Dopiero droga 88 okazała się przejezdna pozwalając nam przedostać się przez góry do Nevady i jeziora Lake Tahoe. Ostatnim etapem podróży była dość nudna jazda drogą międzystanową 80 aż do samego Salt Lake City.
Zapraszam do obejrzenia fotek z wycieczki na mojej stronce: www.dzikizachod.com/west_coast.html
Inne tematy w dziale Rozmaitości