Powojenne losy polskich lotników bywają fascynujące. Ludzie, którym przyszło zmagać się systemami totalitarnymi, po zakończeniu działań wojennych musieli na nowo nauczyć się żyć. W większości nie chcieli wracać do zniewolonego kraju, ze względu na swoje bezpieczeństwo. Była to także forma sprzeciwu wobec układu jałtańskiego narzuconego przez sojuszników. Jednym z takich rozbitków był Zygmunt Jeliński.
Moja znajomość z tym człowiekiem datowana na początek XXI wieku była o tyle zadziwiająca, że została zapoczątkowana via ...e-mail. I właściwie do tego typu kontaktów ograniczyliśmy się, ponieważ Zygmunt mieszkał w Stanach Zjednoczonych. Zapytany jak to się stało, że tak świetnie radzi sobie z nowymi technologiami, odpowiedział, że informatyką zajmował się zawodowo od 1952 roku.
Na moją prośbę napisał swoje krótkie CV:
Zygmunt Jeliński rozpoczął służbę w 1938 roku jako kadet w Instytucie Technicznym Lotnictwa. Po wybuchu II Wojny Światowej zaczął latać lotnictwie wojskowym w Polsce, później we Francji, a na końcu w Anglii. Był pilotem myśliwskim w 306 dywizjonie od 1941 do 1944; został poważnie ranny kilka tygodni po inwazji w Normandii a po rekonwalescencji otrzymał w 1945 roku stanowisko w Air Ministry jako oficer łącznikowy w stopniu Acting Squadron Leader. W latach 1946-48 był oficerem personalnym w dowództwie Polskiego Korpusu Przesiedlenia i Rozmieszczenia.
Następnie wstąpił na Uniwersytet Londyński, gdzie w 1952 roku otrzymał licencjat z ekonomii i statystyki, a w 1956 tytuł magistra statystyki matematycznej. W latach 1952-55 był szefem Departamentu Danych Technicznych i Statystki w Bristol Aeroplane Company w Montrealu. Gdzie opracował system zapisu i statystyki błędów w pracy silników lotniczych. W latach 1955-56 pracował Univac Division w korporacji Sperry w Los Angeles, gdzie opracowywał aplikacje dla komputerów Univac 1 i Univac 1103.Od 1956 do 1959 projektował i oprogramowywał aplikacje dla handlu i nauki na komputery G-15 Bendix Computer w Los Angeles. Od 1959 do 1962 jako szef programowania i szkolenia w Autonetics, w North American, nadzorował wdrożenie oprogramowania dla komputerów RECOMP II i RECOMP III, m.in. badania i rozwój, oprcowywanie i instalacja, szkolenie, aplikacje, szkolenia klientów i publikacje techniczne. Od 1962 do 1964 pracował w firmie Philco jako Programming Manager wspomagający działania marketingowe związane z komputerem Philco2000 i jako Aplication Manager dla komputerów komunikacyjnych RCA 4193. Od 1964 do 1968 jako Manager of Programing w Rockwell International zarządzał badaniami nad projektami aplikacji i był odpowiedzialny za marketing zaawansowanych technologii systemów baz danych. Od 1968 do 1982 pan Jeliński jako Główny Inżynier w Computer Sicence Department, kierował badaniami na niezawodnością oprogramowania, ich modelowaniem, okresami niezawodności, językiem przetwarzania w McDonell Douglas w Hunting Beach w Kalifornii. Badanie te dotyczyły emulatorów komputerów pokładowych dla QM-1, oprogramowania do oceny jakości, Metaassembler dla NASA. Kierował także sponsorowanym przez firmy Programem Technologii i Niezawodności Oprogramowania. Jest współautorem, wraz z Paulem Moranda, matematycznego modelu Jelinski-Moranda niezawodności oprogramowania.
12 lipca 1944 roku przeżył osobistą tragedię, którą w tak wzruszający sposób opisał:
DZIEŃ W KTÓRYM STRACIŁEM ŻYCIE.
Dzień 12 lipca 1944 roku zaczął się dla nas przed świtem, tak jak zresztą zaczynał się każdy dzień po inwazji Kontynentu, która miała miejsce 6go czerwca, czyli ponad cztery tygodnie temu. Tego dnia dywizjon 306 był bez dowódcy, bo Janusz Marciniak został zestrzelony 23 czerwca, tak jak Stasio Łapka kilka dni przed nim, tylko Łapka wrócił, a Marciniak zginął, kiedy wraz ze swoim Mustangiem runął w ziemię koło miasteczka Crulai we Francji. Oprócz nich straty w dywizjonie były duże, więc brakowało nam pilotów, a nowych pilotów trzeba było szkolić. Dowódca eskadry "A" Janek Siekierski był na urlopie, a Kazio Sporny, dowódca eskadry "B", był w szpitalu. Więc Andrzej Beyer i ja, jako zastępcy dowódców eskadr, byliśmy odpowiedzialni za wyznaczanie składu pilotów na każdy lot i dowodzeniem dywizjonu w lotach bojowych; jeden lot zwykle ja prowadziłem dywizjon, a następny lot prowadził Andrzej i tak na zmianę.
Nic dziwnego, że latając dwa lub trzy razy dziennie na rozmaite zadania, byłem zmęczony, a poza tym nie widziałem swojej żony i mojej 5cio miesięcznej córeczki już od kilku tygodni. Tego popołudnia jeden z księży kapelanów jechał do Londynu, więc postanowiłem z nim się zabrać i wrócić następnego ranka. Ponieważ rano "ścigałem bomby", których nie zawsze można było dogonić bo leciały na niskiej wysokości z szybkością 550-650km/godz., wyjechaliśmy z Brenzet (nasze nowe polowe lotnisko) dopiero o 14tej. Ksiądz kapelan (już nie pamiętam jego nazwiska) przywiózł mnie do Heston, gdzie mieliśmy mieszkanie zaraz na skraju lotniska, i już o godzinę 16tej otwierałem drzwi do domu. Tu mnie spotkał zawód, bo Irene i Soni nie ma w domu. Gdzie one mogą być?
Pani Cooper była matką koleżanki Irene, Daphne, która, wraz z swoim ojcem, pracowała w Londynie w Ministerstwie Zdrowia. Pani Cooper mieszkała w pobliżu, może 20 minut spacerem od nas; tam postanowiłem pójść. Więc dobrze zgadłem bo Irene i Sonia były z wizytą u pani Cooper. Sonia, rozkoszne niemowlę, jak mnie zobaczyła to podekscytowana wyciągnęła rączki, więc ją podniosłem , przycisnąłem do siebie i nie mogłem przestać całować, aż Irene zapytała: "A ja to co?". Położyłem Sonie na łożko, a ją wziąłem w ramiona i poczułem jak serca zaczęły bić szybciej, gdy nasze gorące wargi się spotkały.
- Irene, chodźmy do domu!.
- Kiedy nie możemy, bo pani Cooper zaprosiła nas na podwieczorek.
- To co, chodźmy bo przecież nie mamy dużo czasu , ja musze wrócić do bazy jutro rano!
- Nie możemy, bo ja przyjęłam jej zaproszenie - No i zostaliśmy na podwieczorek.
Budzę się. Jest mi ogromnie gorąco i jakiś ciężar leży mi na piersi. Musi to być sen mara. Gdzie jest Irene, powinna być ze mną w łóżku? Nic nie widzę! Naraz jest mi zimno, mam szalone dreszcze. Nie mogę oddychać. Słyszę głosy, ktoś odkopuje gruzy. To nie jest mara, to nie jest sen! Coś się stało, musiała być bomba! Gdzie jest Irene? Dochodzą do mnie, już mnie odgrzebują i już postawili mnie na nogi. Chce iść sam, upieram się. Tracę przytomność. Leżę w samochodzie, musi to być karetka pogotowia, bo czuję że jedziemy, nic nie widzę, tracę przytomność.
Budzę się w szpitalu, leżę na stole, siostra miłosierdzia przemywa mi oczy, nareszcie coś widzę; mój poszarpany mundur druga siostra rozcina ze mnie nożyczkami, widzę moją lewą rękę podpartą metalową ławeczką, trzy palce ledwo wiszą na skórze. Kobieta doktor chce amputować. Ja krzyczę: "No, no don't do it!! Please save it!". Trzecia siostra przynosi płaczące niemowlę, z fioletową buźką i pyta "Czy to twoje dziecko? Jakiś żołnierz przywiózł ją autobusem do szpitala". Odpowiadam: "Nie, moja córeczka jest piękna"; naraz rozpoznaję ją i krzyczę: "Sonia, Sonia, my darling", ona słysząc mój głos, przestaje płakać na chwilę i zaczyna płakać z powrotem. Moje serce rwie się do niej, a sam jestem bezsilny Wszystkie siostry miłosierdzia i doktor płaczą, a jedna z nich ze łzami w oczach zabiera moją córeczkę na zawsze, a ja tracę przytomność.
Noc, jedna z sióstr przemywa mi oczy i wpuszcza jakieś krople. Moje wargi są spuchnięte ale się pytam: "Where is my wife?." Spotyka mnie milczenie, tracę przytomność.
Otwieram oczy, pochylony nade mną jest ksiądz katolicki. "Co on tu robi? Dlaczego daje mi Ostatnie Namaszczenie, przecież ja nie umieram?"
I to była prawda, ja nie umarłem, bo ze szpitala wyszedłem w 5 miesięcy później, ale straciłem życie. Straciłem najukochańszą żonę Irene, i Sonie, mój skarb najdroższy. A także straciłem zdrowie, które mi już nigdy więcej nie pozwoliło latać. Tak się skończyła moja kariera pilota myśliwskiego.
To stało się dnia 12go lipca 1944 roku.
Zmarł w wieku 85 lat, 18 lutego 2006 r.
Nick "Dziewanowski" bardzo znamienny, ale tylko dla tych którzy wiedzą...
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura