Żeby wygrać wybory trzeba jakoś ograniczyć inflację: pytanie komu Prezes zabierze a komu da?
Ceny warszawskich nieruchomości wyrażone w kostkach masła cały czas spadają. W kraju nie ma węgla, cukru, kur, nawozów, CO2, ryb w Odrze, wolności sądów i Lisa w Newsweeku. Najbardziej zrobotyzowane gospodarki świata (Japonia, Tajwan i Korea Południowa) szukają imigrantów (nie o taki Przemysł 4.0 nic nie robiłem!). Macron zapowiada biedę, a Sasin zabiera się za bezpieczeństwo żywnościowe kraju. Największy kryzys Zachodu od 1945r. Apokalipsa w zwolnionym tempie.
Te wszystkie niestworzone historie zbliżają nas do przesilenia i konieczności przetasowania pewnych porządków w gospodarce i społeczeństwie. Bo inflacja to przede wszystkim objaw tego, że nie spina się ilość produkowanych towarów z liczbą chętnych je kupić. Owszem, Putin postanowił inflację pomnożyć przez 2 i wywrócić stolik, ale nie zanosi się na to by Rosja miała zmienić swoją politykę, która z resztą tylko przyśpiesza pewne procesy, więc i tak by nich doszło.
Braki towarowe i drożyzna mają paradoksalną drugą stronę medalu, gdzie młodzi ludzie albo nie wchodzą na rynek pracy (tang ping, zepsucie moralne co z Chin przyszło) albo wykonują absolutne minimum (silent quitting), bo przy obecnych relacjach kosztów dóbr trwałych (nieruchomości mieszkalne) do możliwości zarobku, nie ma znaczenia czy się zje tosta z awokado i weźmie nadgodziny: i tak nawet na wkład własny się nie uzbiera. A my przecież chcemy robić reindustrializację, fabryki chipów, czołgów i zielonej energii. Walczyć o klimat, wspierać Ukrainę i ratować polską demografię!
Te wszystkie wyzwania sprowadzają się do tego, jak podzielić obecne i nadchodzące koszty nieuniknionej zmiany porządku świata między kolejne generacje.
[genZ] Pokolenie 1993-2005, czyli ci którzy wychowali się już w unijnej III RP. Oni właśnie przeżywają swoją pierwszą poważną bessę, recesję i koniec świata, bo w 2007r. byli za młodzi. Nagle okazuje się, że portfele rodziców nie są bez dna i choć rynek pracy wciąż w zasadzie jest pozbawiony bezrobocia, to pensje na początku kariery, jeśli się nie wybrało jakiegoś super-płatnego zawodu są na tyle niskie przy obecnych cenach, że o ile próbują żyć na własny rachunek, nie tylko nie mają szansy na własny kąt ale i nawet będą musieli wybierać między „jedzeniem a ogrzewaniem”.. Bo praca owszem jest, ale pensje w sektorach niespecjalistycznych są słabe, oraz co ważne, zatraciła się tradycyjna stratyfikacja finansowa między inteligencją a klasą robotniczą. Początkujący nauczyciel, początkujący lekarz, a nawet początkujący prawnik zarabia mniej więcej tyle samo co sprzątaczka, kasjer czy robotnik fabryczny i często ten ostatni ma największe szanse na różnego rodzaju fuchy. Symbolicznego kresu inteligencji jako grupy społecznej dopełnia to, że spada odsetek nowych magistrów (i to że dzieci chcą być youtuberami i influencerami a nie strażakami czy dostać pracę biurową).
I co ważne, to jest właśnie to pokolenie, które powinno zakładać rodziny i rodzić dzieci, jeśli Polska na serio chce nawet nie przezwyciężyć, ale choć spowolnić krach demograficzny. Czyli trzeba jakoś przekonać te chodzące na czarne marsze w 2020r dziewczyny w fioletowych włosach, robiące drugi fakultet z socjologii i dorabiające w kawiarnii, że najlepszym wyborem dla nich jest znalezienie męża-glazurnika po technikum i przeprowadzka do kupionego za kredyt z gwarantowanym wkładem własnym w ramach Polskiego Ładu z Wrocławia do Jarocina. I, że skoro jest okazjonalną weganką dbającą o klimat, to zamiast wakacji w Hiszpanii i ferii w Alpach czeka ją wyjazd do Drawska Pomorskiego, albo Głuchołazów. Pierwsze polskie pokolenie wychowane na Zachodzie musi się nauczyć środkowoeuropejskiej biedy. Buntem tego pokolenia jest tang ping, czyli nicnierobienie i generalnie wypisywanie się z produkcji kosztem portfela rodziców. A jeśli ten portfel jest pusty, to trzeba „odłożyć feminizm i równouprawnienie i szukam partnera do kredytu oferując moje najlepsze atuty, czyli cycki & gotowanie” (cytat z twitterowego żartu).
[Millenialsi] Pokolenie 1980-1992, które wchodziło w samodzielność w momencie, kiedy Polska wchodziła do Unii i otwierały się dla nich perspektywy nieograniczonych możliwości. A z drugiej strony pamiętający jeszcze siermiężność lat ’90, bezrobocie i mających gdzieś podświadomie zapisany w głowie nabożny stosunek do Zachodu. Pokolenie ostatniego wyżu demograficznego oraz naszej rewolucji obyczajowej po 1989 (paradoksalnie, bo w odróżnieniu od 1968 to my mieliśmy rewolucję obyczajową przy jednoczesnym zaostrzeniu prawa aborcyjnego). Ludzie, którzy w swoim czasie masowo wyjeżdżali za granicę i uratowali Zachód przed inflacją teraz muszą teraz „pracować więcej” (za mniej) by uratować nas przed inflacją.
[>>>> TEKST MA DRUGĄ STRONĘ <<<]
Ci ludzie, jeśli za bardzo zachłysnęli się wolnością i nieograniczonymi możliwościami budzą się teraz z przysłowiową ręką w nocniku. Część z nich nadal nie ma rodzin, mieszkania, stabilnej pracy. Bo przecież zawsze jakoś było i można było nowymi wrażeniami nieznanymi pokoleniu ich rodziców zagłuszać egzystencjalną pustkę. To tu, a nie wśród młodszych, radykalny feminizm poczynił największe spustoszenie, bo obiecano im dobrobyt, postęp i samorealizację, a dostają mieszkanie ze współlokatorami i kotem do czterdziestki. Inna część posyła właśnie dzieci do szkoły, bierze pierwsze rozwody, spłaca raty we frankach albo w złotówkach i zastanawia się jak równoważyć budżet, gdy po raz pierwszy ceny rosną szybciej niż ich zarobki. By zapewnić swoim dzieciom szanse na utrzymanie swojego poziomu życia, muszą niczym w Japonii rozpoczynają wyścig o karierę już w przedszkolach i dlatego wdrażają (często podświadomie) kolejnemu pokoleniu reguły bezwzględnego klasizmu i materializmu. Ich dzieci (2006+) to jest pierwsze prawdziwe mieszczańskie pokolenie Polaków ze wszystkimi wadami i zaletami petit bourgeoisie.
I wyzwanie jakie stoi przed rządem jest takie, by to najliczniejsze pokolenie w historii Polski pracowało jeszcze więcej i w bardziej wymagających miejscach pracy za mniej, jeśli chcemy utrzymać kontrakt społeczny, czyli obecny porządek społeczno-ekonomiczny. Jest to bardzo trudne, bo dla tych co się załapali do klasy średniej i kredytu na mieszkanie, kluczowym jest by stopy procentowe nie zmusiły ich do bankructwa. A tych z klasy robotniczej, którzy wynajmują, trzeba z kolei chronić przed rosnącymi czynszami i kosztami stałymi (gaz, prąd) i inflacją, która może ich złamać.
[GenX] Następnym pokoleniem, z którym rząd musi sobie poradzić są nasi postPRLowscy boomersi, czyli pokolenie wchodzące na rynek pracy w szalonych latach ’90 (1965-1979), które przeżyło na własnej skórze największy awans społeczny w historii Polski. Z zarabiających po kilkanaście dolarów miesięcznie zaczęli zarabiać kilka tysięcy i przeskoczyli w dobrobycie swoich rówieśników z Grecji, Portugalii czy południa Włoch. Ci którym się udało są właśnie tymi, co utrzymują GenZ i mają zachomikowane kilka mieszkań na wynajem. Ci którym się nie udało odliczają lata do emerytury. I jak ma teraz rząd przyjść i powiedzieć, że trzeba będzie im te mieszkania drastycznie opodatkować i wiek emerytalny podnieść? By mieć jak wcisnąć w te mieszkania proletariat GenZ, by zgodnie ze swoją łacińską nazwą (proletarius, czyli rodzący dzieci) mogli ratować naród polski przed wymarciem. To jest pokolenie przysłowiowych Januszy Biznesu czyli ludzi dosyć obeznanych zarówno z niesprawnością polskiego prawa, jak i z wyciskaniem złotówkowych oszczędności nawet z kamienia. Tu z resztą mamy kolejny problem, bo wraz ze zmianami demograficzno-społecznymi te wszystkie małe rodzinne firemki stają się z jednej strony nierentowne, bo koszty pracowników idą i będą szły w górę; a z drugiej strony nie bardzo mają perspektywy rozwoju, przy swoim ekstensywnym modelu biznesowym, brakiem zainteresowanych zstępnych czy konkurencją międzynarodową. A do tego dobijają je rosnące koszty energii. A to właśnie tu jest ponad 50% naszego PKB.
[Boomersi] właściwi (1946-1964), czyli w zasadzie emeryci, czasem (patologicznie) pracujący dzierżyciele kluczy do rodzinnych biznesów, łączący 120% etatu z 150% bycia babcią/dziadkiem. Kluczowy elektorat, który już tylko zużywa PKB, ale bez niego nie da się wygrać w Polsce wyborów wyborów. To już nie są babcie wiejskie w chustach (obecne emerytki miały 27 lat gdy upadł PRL). Ludzie z którymi nie bardzo jest co zrobić, bo ich utrzymanie kosztuje coraz więcej, a z drugiej strony skutecznie zmonopolizowali aparat władzy na wszystkich jej szczeblach: Kaczyński, Tusk, Czarzasty, Majchrowski. Oni muszą teraz podjąć wszystkie te trudne decyzje: czy kosztem swojego aparatu partyjnego (GenX) będą w stanie odwrócić proporcje między kapitałem a pracą (by bardziej opłacało się pracować i tworzyć niż kupować na kredyt mieszkania i przerabiać je na mikrokawalerki). Będą musieli przekonać pokolenie swoich wnuków (GenZ) do tego by nie popadło w apatię tylko zaczęło zakładać rodziny. Będą musieli przekonać Millenialsów, że ci muszą pracować jeszcze więcej przy wyższych podatkach zjadających pensję i inflacji zjadającej oszczędności.
Ok i co z tego? Każdy chce coś dla siebie uszczknąć, mieć i się nie narobić. Nihil novi sub sole (“krom grosiwa i jadła i chybkiej obłabki, zawżdy człeka kusiły te same zagadki”). Dlaczego to teraz jest takie ważne? Bo czeka nas trudna zima, wybory za rok i generalnie światowe przesilenie gospodarcze. I specjaliści od uwodzenia mas każdą decyzję przeliczają na przepływy elektoratu (jak w grze Democracy3, polecam), więc będziemy sterowani w horyzoncie czasowym tu i teraz, a po 2023 choćby potop. A jeszcze się u nas (w Polsce i Europie) nie zaczęło na poważnie spowolnienie gospodarcze, a przecież wojna na Ukrainie, która jest być-albo-nie-być dla Polski (bo plan Putina zdemilitaryzowania po Odrę oznacza, że będziemy następni w kolejce), gdzie najsłabszym ogniwem są właśnie społeczeństwa Europy: czy my prędzej z powodu rosnącego ubóstwa zaczniemy strajkować i paraliżować dostawy sprzętu wojskowego na Ukrainę, czy dyktatorski reżim na Kremlu utraci zdolność sterowania Rosją z powodu zapaści gospodarczej. Owszem ptaszki zza kordonu ćwierkają, że Rosji spada PKB i rośnie bezrobocie, profilaktycznie wtłaczane w kamasze, ale jeśli koszty gospodarcze zaangażowania wojennego w Europie zostaną nieumiejętnie rozłożone w społeczeństwie (historycznie takich sytuacjach obrywają mniejszości i imigranci), to Georgia Meloni we Włoszech będzie najmniejszym zmartwieniem Zachodu..
Any writard who writes dynamitard shall find in me a never-resting fightard
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Społeczeństwo