Śledzę ostatnio prawicowe dyskusje dotyczące końca katolickiej wizji świata (a już na pewno Polski) oraz generalnie defetystycznego stanowiska, że za rogiem tylko wyuzdane środowiska LGBT i upadek obyczajów, a Kościół i konserwatyzm nie są w stanie przekonać ludzi do swoich wartości. Dyskusje te bardzo niewiele wnoszą, ale wiele mówią o stanie intelektualnym środowisk tradycyjnych w Polsce.
Powodów upadku „katolickiego imaginarium” autorzy przedstawiają kilka: a to, że lewica zawłaszczyła takie pojęcia jak miłość, prawda, czy sprawiedliwość i nie możemy mówić już o tych wartościach katolickim (czyli lepszym) językiem. A to, że kulturowy marsz lewicy jest nieuchronny, a Kościół może tylko spowolnić ten proces. Albo, że konserwatywna wizja rodziny już nie jest atrakcyjna, a nauki Kościoła są zbyt surowe i trudne dla wygodnych, zdemoralizowanych obywateli tego świata. Albo też, że feminizm podburzył kobiety, które już nie chcą słuchać się mężów, ani siedzieć w domu.
A właśnie najciekawszym głosem w tej dyskusji prowadzonej na łamach Klubu Jagiellońskiego to głos kobiecy, który wskazał na przyczyny ekonomiczne kryzysu rodziny i w konsekwencji katolickiego imaginarium. To nie inwazja LGBT czy feminizm powoduje spadek dzietności, ale generalnie trend, w którym dziecko (a zwłaszcza wiele dzieci) jest przede wszystkim kosztem, i to kosztem który jest nieproporcjonalnie rozłożony między kobiety a mężczyzn. To już jednak temat na inną, dłuższą rozmowę.
Mam wrażenie, że z tych intelektualnych, zatroskanych tekstów wyłania się pomysł tradycyjnych środowisk na to, że silny Kościół w Polsce miał być bezkosztowym buforem dla niezbędnych przemian polityczno-społeczno-ekonomicznych. Przemian, których skutkiem miał być powrót do pewnego sztucznego porządku świata złożonego z panegiryków na cześć II RP, przedsoborowego porządku w Kościele i hollywodzkich produkcji lat sześćdziesiątych. W wersji lewicującej: miało być jak na wyidealizowanej wizji francuskich Trente Glorieuses, które my znamy z pierwszej części przygód Żandarma z Saint Tropez.
Pretensje katolickich konserwatywnych autorytetów niczym się tu nie różnią od pretensji Unii Wolności, że Polacy nie dorośli do demokracji. Elity przewodzące społeczeństwu to coś istotnie bardziej skomplikowanego niż wydawanie kategorycznych osądów tonem nie znoszącym sprzeciwu. Trochę jak u Gombrowicza, konserwatywne elity zdają się pytać jak polonista Bladaczka: jak to Kościół w Polsce nie zachwyca, jeśli tysiąc razy tłumaczyliśmy, że zachwyca.
Najzabawniejsze jest to, że po 30 latach po upadku komunizmu w Polsce, ludzie Kościoła się zorientowali że takie bezwarunkowe popieranie porządku społecznego III RP i przemian gospodarczych w zamian za kilka ustępstw obyczajowych w stronę kościoła (kompromis aborcyjny, religia w szkole) i finansowych (reprywatyzacja, Fundusz Kościelny) podminowuje fundamenty obecności katolickiego imaginarium w społeczeństwie. Mówiąc obrazowo, hierarchowie kościelni są zaskoczeni, że zamiana nauczania kościelnego w III RP z ewangelicznego jedni drugich brzemiona noście na kapitalistyczne każdy jest kowalem własnego losu spowodowało, że ludzie nie potrzebują owego katolickiego imaginarium.
Konserwatywne autorytety zarówno świeckie i duchowe, zareagowały niczym uczeń przyłapany na ściąganiu. “To nie moje ściągi!” - “to nie jest nasza wina, to wina tych okropnych kobiet- bo nie chcą się nas słuchać”. Taki kozioł ofiarny był dla ów środowisk tani, bo w swoich szeregach mają tylko i wyłącznie starszych panów w wieku okołoemerytalnym. I gdy okazało się że zaklinanie rzeczywistości nie działa, urodziła się z tego narastająca frustracja na wszystko co sprawia, że słowa dawnych autorytetów nie mają znaczenia. Czyli na wszystko - na Unię, emancypację, internet, młodych, miasto, wieś, rozliczanie skandali obyczajowych etc.
Zresztą, katolicy dobrze znają ten trop literacki - tak właśnie rozczarowani byli apostołowie gdy okazało się, że Dobra Nowina nie oznacza wyzwolenia Izraela zbrojnie i ustanowienia nowego porządku prawnego z Jezusem jako przywódca militarnym i głową państwa który za pomocą cudów będzie rozwiązywał wszelkie problemy. Że nadal wymaga się pracy, a królestwo Boże jednak nie jest z tego świata.
Paradoksalnie wiedział o tym św Jan Paweł II - jego pierwsza pielgrzymka do wolnej Polski była pełna homilii (kapitalizm bez wartości to zakamuflowany totalitaryzm itd), które podkreślały stojące przed nami wyzwania oraz potencjalne trudności. Ale nam się takie nauki nie podobały i woleliśmy przekształcić jego osobiste relacje z Polską w odpustowy festyn i naszą doktryną stało się: “jedz pij i popuszczaj pasa”. Słowem: to co nam zostało po nauczaniu JP2, to smak kremówki z wycieczki do Wadowic.
Stąd dyskusja o końcu katolickiego imaginarium jest nawet nie tyle spóźniona, co zmyślona. Przeciwstawiamy w niej postulowany posoborowy porządek etyczny Humanae vitae wraz z całą paletą kulturowych kalek dalekich od tradycyjnego katolicyzmu (jak np bajki Disneya) w kontrze do realności, jej dynamicznego porządku socjoekonomicznego oraz rzeczywistych przewinień i zaniedbań państwa czy środowisk kościelnych. Już Marcin Luter zauważył że ludzi z kościołów wygania nie rygoryzm Ewangelii ale przeboje proboszczów...
Any writard who writes dynamitard shall find in me a never-resting fightard
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Społeczeństwo