Dużo ostatnio pracuję i wyjeżdżałem, za chwilę znów wybywam, więc jakoś nie było czasu na życie kulturalne. Jednak dałem się porwać festiwalowi o nazwie Skrzyżowanie Kultur, choć niestety tylko na jeden koncert. Za to jaki…Był to
Idan Raichel Project, planowany jako rozgrzewka przed gwiazdą europejskiego formatu – Sarą Tavares.
Nadmiar obowiązków spowodował, że zapomniałem aparatu i byłem strasznie zły na siebie. Jednak gdy dotarły do mnie cudowne dźwięki niezwykłego projektu Idana zapomniałem o świecie zewnętrznym i siedziałem jak zaczarowany…Ta muzyka siedzi chyba w duszy każdego w miarę wrażliwego człowieka i dotyka jasnych i pozytywnych jej zakątków…Artyści dali niezwykły pokaz umiejętności wokalnych, instrumentalnych, a nawet tanecznych. Wyróżniłbym tu oprócz twórcy projektu, Idana Raichela - Ravida Kahalani, Cabrę Casay i…no właśnie, nie wiem kto to był, wychwyciłem, że nazywał się David, lecz mogę się mylić…. To co potrafił uczynić ze swym głosem, było rzeczywiście niezwykłe. Najbardziej utkwiło mi w pamięci, gdy naśladował głosem harmonijkę ustną i „wygrywał” na niej cuda. Na koniec, jak iluzjonista pokazał puste dłonie…
Ravid Kahalani jest znanym artystą i zasłynął dynamicznym projektem pod nazwą
Yemen Blues Ravid Kahalani. Bardzo energetyczna postać, jego taniec i śpiew porwał widownię i przemienił występ grupy w niezwykłe wydarzenie artystyczne.
Czarnoskóra i bosonoga
Cabra Casayswymi popisami wokalnymi wprawiła mnie w konsternację. Artystka pochodzi z Etiopii i prawdopodobnie jest Fellaszką, śpiewała bowiem po hebrajsku, jak i cała grupa oczywiście. Nie byłem na to przygotowany, spodziewałem się z resztą nie wiem jakiego języka. W tym była jakaś magia…język, tembr głosu, gibkość postaci, strój, bose stopy z czerwonymi paznokciami… Na koniec lider grupy i pomysłodawca projektu – Idan Rachel, pianista, akordeonista i wokalista. Jego popisy solowe z improwizacjami jazzowymi zgrabnie wplecionymi w znane pieśni żydowskie to było coś…Mało tego, on tańczył grając i grał tańcząc…
Krzywdzę resztę zespołu nie wspominając o Ich „5 minutach” podczas tego magicznego koncertu - każdy bowiem z jego członków miał możliwości popisów wokalnych i instrumentalnych. Ponieważ nie jestem specem od kultury judaistycznej mogę się domyślać, że pieśni pochodziły z różnych regionów etnicznych i łączyło je pewne specyficzne „vibrum” wewnętrzne. To było coś bardzo jasnego, prostego i pozytywnego, jakże dalekiego od konfliktów trawiących regiony skąd pochodzili wokaliści i instrumentaliści…
Podobny klucz zapewne towarzyszył organizatorom przy doborze głównej atrakcji wieczoru, czyli
Sary Tavares - pozytywne wibracje. Muzyka tworzona w języku portugalskim bywa nastrojowa i melancholijna (Fado), lecz także bywa niebywale nastrojowa i energetyzująca. Łączy rzecz jasna też muzykę etniczną innych, rozsianych po świecie kolonii portugalskich. Taka jest dla mnie bossa-nova. Sara, będąca artystką pochodzącą (dokładnie jej rodzice) z Wysp Zielonego Przylądka, zamieszkała w
ALFAMIE i potrafi jak mało kto łączyć klimaty portugalskich kolonii z muzyką Lizbony…to było to…Artystka uwielbia, gdy publiczność tworzy element jej występu i jest z tego znana. Do współtworzenia tego występu nawoływał z resztą znawca klimatów lizbońskich Marcin Kydryński, zapowiadający występ artystów. Tak też się stało, publika dopisała, śpiewaliśmy i tańczyliśmy razem z nią i jej gitarą. Towarzyszący artyści dostosowali się do poziomu, szczególnie sekcja rytmiczna (była podwójna) - nie tylko standardowa perkusja, lecz był też „bębniarz-kongista” na instrumentach etnicznych, pochodzący z Wysp Zielonego Przylądka i będący przyjacielem (w rozumieniu bez podtekstów oczywiście) od lat artystki– to rodziło klimat koncertu…
Pozostawiam otwartym pytanie, który koncert wywarł większe wrażenie. Przede wszystkim oba miały różne charaktery. Pierwszy był bardziej spontaniczny i nastawiony na żywioł kulturowy. Drugi był bardziej nastrojowy, lecz jednak pokazujący bardzo szeroki wachlarz i spektrum rodzajów muzycznych – był wiec bardziej wymagający. Późniejsze spotkanie w klubie Szatnia Bratnia (proponuję taką nazwę, jednak oryginalna to
Bratnia Szatnia- bez urazy)... w PKiN pogodziła na pewno entuzjastów jednego i drugiego występu. To czego byłem świadkiem potem do rana, przyćmiło nawet niedoróbki i brak profesjonalizmu organizatorów próbujących w ostatniej chwili „obalić” moją siedmiodniową wprzód rezerwację i przyćmiło nawet z kretesem ich obcesowe zachowanie. Tak to jest jak komuś brakuje wyobraźni i okazuje się, że może być wielu chętnych muzyków i celebrytów do kontaktu z prawdziwą sztuką wokalną…lecz zostawmy to…jak powiadam jam session zamknęło temat niesnasek….
Tak wiec przenieśliśmy się do klubu, gdzie mój przyjaciel zarezerwował stolik tydzień temu jak wspomniałem…Artyści zaczęli schodzić się wkrótce po zakończeniu koncertu. Trwały warsztaty dla młodych twórców i scena była okupowana przez artystów folkowych naprawdę pokazujących dobry warsztat. Jednak to wszystko zbladło, gdy na scenie pojawili się ludzie Idana…co tam się działo…Regułą początku występów był wspólny występ młodego artysty z gwiazdami grupy Idana. Szczególne zapadła mi w pamięć młodziutka artystka o męskim, chropawym brzmieniu wokalnym, o niezwykłym nicku - Asja. Jej zespół - Neurasja ma mieć występ w klubie Pracownia, tuż koło mnie, więc na pewno tam zajrzę. Dalej pojawiła się Kayah. Zawsze miała inklinacje folkowe, lecz to co pokazała z wokalistami Idana, to była absolutna rewelacja…Ta kobieta ma feeling, ma styl i ma klasę (przykładowy przejaw "klasy": stała grzecznie w kolejce klubowej do baru – niezwykłe jak na rodzimych celebrytów i płaciła za własne pieniądze za te trunki…jeszcze dziwniejsze…). Idan dorwał się do akordeonu przechwyconego od jednego z młodych ludzi. Co tam się działo potem.... To była erupcja talentów… Wisienką na torcie był występ Kayah. To było coś, lecz to był dopiero początek, ponieważ potem pojawili się niezapowiedziani goście – Mamadou z Senegalu z kolegami. (znów szalone organizatorki próbowały nas wysiudać z naszego TYDZIEŃ temu zarezerwowanego stolika…). Kayah znów dała popis. Nie musze przekonywać, że umie śpiewać z czarną barwą głosu…A potem…
Potem przyszła królowa Sara (pamiętajmy, po portugalsku s to „sz”). Oczywiście głupawe organizatorki znów nas podchodziły, jednak zakończyło się na odstąpieniu wygodniejszych krzeseł ( w liczbie 2). Sara i jej zespół przylecieli tego dnia z Barcelony i musieli być zmęczeni. Jednak pochłonęli śledzie, popili wódką (nawę przemilczę taktownie) i energia w nich znów wstąpiła. Sara wkroczyła na scenę i porwała oczywiście Kayah, ludzi Idana, jakiegoś irlandzkiego tancerza i masę ludzi wokół „sceny” klubowej. Nie pamiętam kiedy się tak cudownie bawiłem, a w kącie to ja nie siedzę…(lubię wypić, poszaleć i nie ukrywam jak trzeba to i…”tu wpisać co tam chcecie”…). Tak wiec zabawa była przednia, a dziewczyny śpiewające z kieliszkami w ręku będę długo pamiętał. Tu zachował się mój ekscentryczny przyjaciel z Londynu. Otóż w tłumie wokół wypatrzył on …Dorotę Miśkiewicz, córkę Henryka, znaną wokalistę jazzową tworzącą w klimatach Sary ( Dorota Miśkiewicz współpracowała z Cesarią Ivora) . I mój przyjaciel wyjaśnił w kilku słowach Sarze, że byłoby fajnie pośpiewać Sarze z Dorotą…Naprawdę nie piłem dużo tego wieczoru, bo nie miałem czasu. Lecz to było jak sen – ten bezpośredni kontakt z prawdziwą sztuką. Taki szczery, bezpretensjonalny i ludzki…słuchałem, tańczyłem, grzałem się w świetle gwiazd i…uwaga, nie robiłem nachalnie zdjęć i nie nagrywałem filmów telefonem…
Cóż, zapraszam na następną odsłonę koncertów Skrzyżowania Kultur za rok. Mam nadzieję, ze będę miał wtedy więcej czasu, ponieważ trochę było mi żal, że to już koniec po takim wspaniałym koncercie finałowy. Zapomniałem nawet o złej organizacji….Polecam następną edycję… Mam nadzieję spotkać tam znów panią Elżbietę, znaną polską himalaistkę z lat 80tych, zdobywczynię najwyższych szczytów Azji, Ameryki Południowej i Afryki, koleżankę
Jerzego Kukuczki i
Wandy Rutkiewicz, (znajomą mojego przyjaciela, Marka z Londynu oczywiście) z którą dzieliliśmy stolik i prowadziliśmy wspaniałe konwersacje w chwilach wolnych od występów wielkich artystów. Zdrowia życzę Elu i do zobaczenia za rok, a może wcześniej, kto wie…
A tu..bonus od mojego przyjaciel Marka W.
i tu też od niego:
"Nothing in the World is so powerful as an idea. A good idea never dies and never causes changing its form of life". Frank Lloyd Wright.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura