Pomyślałem sobie, że jak kilku moich ulubionych blogerów pisze o Londynie, to ja też napiszę, ze szczególnym uwzględnieniem mojego dnia pracy jaki tam spędziłem podczas niedawnej podróży. Jedni jeżdżą się relaksować, a wujek dry - do roboty…
Ponieważ przyszły ciężkie czasy, to niestety nie daje się pojechać w delegację do Londynu na 3-4 dni, z czego 1 zostawić tylko na zwiedzanie jak to dawniej bywało. Teraz wszystko odbywa się w pędzie i jak najtaniej. Wylot 6 rano i dolot do Luton. Potem taxi na spotkanie do Shefford, na szczęście nie jest daleko, a praktycznie po drodze do Londynu. Lunch w biurze – kanapki z chipsami…(chips nie ruszałem). Samo miasteczko jest urocze, takie wszystko schludne i malutkie, lecz ja już tu nie pierwszy raz, wiec już nie zwracam na to specjalnej uwagi. Nic też się specjalnie nie zmieniło od mojej ostatniej wizyty ( a chyba od XIX w. też niewiele), to odpuszczam sobie fotografowanie, tym bardziej, ze spieszymy się. Jeżeli ktoś chce obejrzeć miasteczko to proszę
TUTAJ. Zostawiamy bagaże w byłym opactwie przerobionym na hotel, wszystko takie malutkie jakieś…a ja w końcu jak przystało na Lacha jestem duży i silny.
Potem wyprawa do samego Londynu.
To na szczęście inny świat – ze względu na rozliczne ograniczenia w ruchu nie ma korków. Zwiedziłem więc budowę, jeździłem sobie windami po niej góra- dół, a jakże, nacykałem też parę fotek, które zamieszczam z wielką satysfakcją. Po wizycie na budowie i spotkaniu roboczym z bracią budowlaną, gdzie sporo panów mówiło po polsku podjechaliśmy na diner w angielskim stylu do prawdziwego pubu. Ponieważ było ciemno nie zauważyłem napisu. Było to w okolicy zwanej Covent Garden. Jadłem angielską klasykę, fish and chips – od razu nadmieniam, że mimo wielu wizyt nigdy nie próbowałem i w końcu z nadmiaru fantazji postanowiłem wykonać ten krok. Koledzy Angole oczywiście mieli dziwne miny jak to zamawiałem i dopatrywali się podstępu i słusznie. Skąd mogli bowiem wiedzieć, ze zamierzam opisać to na blogu? Do tej pory gustowaliśmy bowiem w restauracjach indyjskich (jakże by inaczej, w końcu czytelnicy bloga wiedzą, że uwielbiam jedzenie egzotyczne). W pewnym sensie fish and chips to też egzotyka, przynajmniej dla mnie.
To było wyjątkowo paskudne co jadłem…koledzy pytali co chwila jak mi smakuje, przepuściłem jednak element angielskiego humoru, zdaje się, ze mrugali do siebie i ciągali mnie za nogę ciągle pytając. Mniej więcej po połowie tej orgii żywieniowej, najstarszy z nich kiwnął na waitressę i zarządził przyniesienie piwa. Porządnego angielskiego . Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, ze piwo jest ciemne, mętne, ciepłe i ma mało piany. Był to prawdziwy angielski Ale, czy też jak oni mówili ”Real Ales” Carling z browaru Bass. Jak się okazało piwo to jest przechowywane w „caskach” (drewnianych beczkach), lub metalowych kegach w piwnicy w temperaturze 12-14 stopni, niczym wina. Ale więc jest piwem jak się dowiedziałem od kolegów przeznaczonym do końcowego dojrzewania i fermentacji w pubie, a ściślej w jego piwnicy, gdzie piwo zaszczepia się powtórnie drożdżami w beczce. Właściciel pubu musi wiec sam wybrać odpowiedni moment, gdy uznaje, że „Ale” jest gotowy do spożycia. Mało tego, Angole polecili, aby pić ten szlachetny trunek mając w ustach fish and chips. I wtedy nastąpiła cudowna przemiana smaku, z paskudy halibuta w cieście zagryzionego frytą na autentyczne niebo w gębie…Ci Angole to jednak sprytny naród…Raczyliśmy się więc tym Alem i wcale nie chciało nam się wracać, a tu do Shefford kawał drogi. To się pojechało trochę później. Potem doszliśmy do wniosku, ze może nie ma sensu się kłaść i poszliśmy jeszcze tam do pubu w miasteczku. Zabraliśmy potem bagaże z hotelu i pojechaliśmy do Luton, nawet nie siadając na łózku. Wyspałem się w samolocie i potem w taksówce. I oto jestem to z Wami, trochę zmęczony, lecz pełen wigoru. Także mój Londyn wygląda trochę inaczej – jest mniej celebrycki, w końcu nie spędzam tu wakacji tylko ciężko pracuję…
A na koniec - niespodzianka! Lestat spędzając czas w okolicach Covent Garden znalazł pub w któym spożywałem Ale Carling Bass! Zdjęcia pubu Lumb and Flag znajdziecie
tutaj , właśnie u Lestata. Seredecznie dziękuję Lestacie!
"Nothing in the World is so powerful as an idea. A good idea never dies and never causes changing its form of life". Frank Lloyd Wright.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości