Kilka lat temu Eric-Emanuel Schmitt napisał historię człowieka, który ze swojego ciała, za pomocą licznych operacji plastycznych, stworzył dzieło sztuki. Nowy wygląd zapewnił mu popularność, zainteresowanie ludzi, pomógł w karierze. Ale ceną była utrata samego siebie. Fredric Brandt zwany „botoksowym baronem”, hollywoodzki chirurg plastyczny na swojej twarzy eksperymentował z zabiegami odmładzającymi. Jego 65-letnia twarz była pozbawiona zmarszczek. Kilka dni temu doktor popełnił samobójstwo. Ponoć jednym z powodów była depresja, spowodowana gładką, ale i martwą twarzą.
Oscar Wilde z właściwą sobie przekorą twierdził, że to życie naśladuje sztukę, a nie odwrotnie. Jego własne życie było potwierdzeniem tej nieoczywistej tezy. Potwierdza to także historia doktora Brandta. O podobnej sytuacji pisał przecież kilka lat temu Schmitt. Bohaterem „Kiedy byłem dziełem sztuki” jest chcący popełnić samobójstwo chłopak. Chce się zabić, bo w przeciwieństwie do swoich wyjątkowo urodziwych braci jest kompletnie nijaki, nikt go nie zauważa, nikt go nie zapamiętuje, nikt go nie kocha, ani nawet nie nienawidzi. I w krytycznym momencie spotyka ekscentrycznego artystę, który mu proponuje przekształcenie w dzieło sztuki. Poddaje bohatera różnym operacjom, zmieniającym twarz i resztę ciała, transformującym je. Chłopak jest początkowo szczęśliwy, bo wreszcie przykuwa uwagę, staje w centrum uwagi. Zyskuje sławę, powodzenie i pieniądze. Ale traci coś ważniejszego, przestaje być sobą.
Kiedy przeczytałam o doktorze z Hollywood przypomniała mi się opowieść Schmitta. „Botoksowy baron” jako jeden z pierwszych zainteresował się nowymi trendami w dermatologii. Na własnej twarzy eksperymentował z wynalazkami, regularnie wstrzykiwał sobie botoks i inne preparaty. W efekcie jego 65-letnia twarz nie miała widocznych zmarszczek, była gładka, napięta, w nienaturalny sposób młoda. Jako żywa reklama przyciągał tabuny gwiazd, celebrytek i bogatych klientów. Wszyscy oni są teraz ponoć zszokowani informacją o śmierci Brandta. A lekarz powiesił się wskutek długotrwałej depresji. Ponoć jedną z jej przyczyn było regularne wyśmiewanie Brandta w popularnym telewizyjnym show, jeden z bohaterów był ewidentną karykaturą lekarza. Ale podobno depresja spowodowana była także wyglądem, który zafundował sobie doktor. Jego pogoń za wieczną młodością okazała się zwycięska, ale i fatalna w skutkach. Młoda twarz stała się karykaturalna, martwa, niezdolna do wyrażania uczuć. Pozbawiona mimiki bardziej przypominała maskę niż ludzką twarz.
To smutna historia, bardzo symptomatyczna dla naszych czasów. Owszem, ludzie od zawsze chcieli być piękni i młodzi, zabiegi kosmetyczne nie są wynalazkiem ostatnich dziesięcioleci. Ale przełom XX i XXI wieku przyniósł niespotykany wcześniej kult młodości i urody. W idealnych społeczeństwach nie ma miejsca dla ludzi starych, brzydkich i chorych. Medycyna umożliwiła walkę z upływem czasu i tworzenie nowych twarzy. Chirurgia plastyczna zaczęła raczkować w czasie I wojny światowej, gdy dokonywano pionierskich operacji rekonstrukcji zmasakrowanych w czasie wojny twarzy żołnierzy. Bardzo szybko zaczęto eksperymentować w przypadku zdrowych osób, chcących poprawić urodę. Od połowy XX wieku chirurgia plastyczna na dobre zagościła w Hollywood. Teraz korzystają z niej nie tylko gwiazdy, te zabiegi stały się powszechniej dostępne.
Moda na poprawianie urody i przedłużanie młodości zaczyna przybierać rozmiary epidemii, w Brazylii już nastolatki „robią sobie biust” czy pośladki. Osobiście przeraża mnie to. Przeraża mnie zalew klonów z takimi samymi karpikami zamiast ust, puckami zamiast policzków i takim samym lalkowato-głupawym wyrazem twarzy. Rozumiem chęć poprawienia ewidentnych mankamentów, ale celowe robienie z siebie czyjejś kopii, kolejnego klona jest przygnębiające. To rezygnacja z samego siebie, z indywidualizmu, pozbycie się tego, co może niedoskonałe, ale niepowtarzalne.
Historia doktora Brandta kojarzy mi się z opowiadaniem Schmitta i brzmi jak katastroficzny scenariusz niedalekiej już przyszłości. Wraz z powszechnieniem chirurgii plastycznej takich historii będzie coraz więcej. I coraz więcej będzie osób, które poprawiły sobie wszystko, co chciały a nawet więcej a efekt końcowy zamiast satysfakcji przynosi im przygnębienie. Społeczeństwo, w którym wszyscy będziemy jednakowo piękni, młodzi i skrojeni według tego samego szablonu to czarna utopia. Niestety to model, który narzucają nam media i kultura masowa. Poddają mu się nawet tradycyjne społeczeństwa, takie jak np. irańskie. Może smutny finał walki z czasem doktora Brandta będzie sygnałem ostrzegawczym?
Inne tematy w dziale Społeczeństwo