Bez większego echa minęła 35. rocznica śmierci Jacques’a Brela, najwybitniejszego barda belgijskiego. Okazuje się, że niestety zapominają o nim i sami Belgowie, ci młodsi. Inna sprawa, że relacje między Brelem a jego rodakami przypominały często love and hate relację.
Ja pokochałam Brela dzięki „Amsterdamowi”, miłość pogłębiła „Piosenka starych kochanków” i „Panny z Ostendy”, a głębi jej dodały wiersze poety z ostatnich lat życia, spędzonych na egzotycznej wyspie. I dopiero dzięki nim, zachęcona zaczęłam poznawać inne piosenki Brela i jego biografię. Nota bene jeden z jego największych szlagierów „Ne me quitte pas” powstał ponoć – w zamyśle autora – jako parodia rzewnych pieśni o rozstaniu…
Zabawne, choć częściowo zrozumiałe, że urodzony w brukselskiej dzielnicy Schaerbeek Brel (jestem dumna, iż mieszkam niedaleko miejsca, w którym dorastał) w powszechnej opinii uważany jest za pieśniarza francuskiego. Podobnie zresztą jak urodzona w Egipcie Włoszka, czyli Dalida. Oboje większość życia artystycznego związali z Francją. A swoją drogą, po śmierci Brela Dalida nagrała o nim piękną piosenkę „Il pleut sur Bruxelles”.
Nie chcę robić analizy twórczości belgijskiego artysty, ani szczegółowo opisywać jego życia. Znamienny był jego stosunek do swojego kraju i rodaków. Nikt nie wyszydzał Belgów, zwłaszcza mieszczan, z taką zajadłością jak Brel. Wytykał im obłudę, hipokryzję, kołtuństwo, ograniczoną umysłowość. Kpił z dostojnych i porządnych panów domu, którzy po uroczystej niedzielnej wyprawie do kościoła z żonami i dziećmi mknęli do pobliskich burdeli, oczywiście in cognito. Opisywał dziewczyny, które zakochują się w marynarzach, a potem i tak wychodzą w końcu za mąż za aptekarzy…Belgowie nie zostawali mu dłużni, krytykowali Brela za tryb życia, za poglądy, za sposób bycia, ośmieszali jego sztukę.
Nieraz się zastanawiam, co o dzisiejszej Brukseli powiedziałby poeta. Z burżuazyjnego flamandzko-walońskiego miasta, jakim była w połowie XX wieku zostały chyba tylko budynki. Choć i tu zaszły zmiany, na miejscu pięknych secesyjnych kamienic wyrosły – jak dla mnie osobiście – kanciaste i zdehumanizowane biurowce instytucji unijnych. Ta Bruksela belgijska ostała się gdzieniegdzie, ledwo zauważalna. To, co się rzuca w oczy w dzisiejszej Brukseli to jej eurokratyczny – okolice Schumana i placu Luksemburskiego – i imigrancki charakter (ten Schaerbeek Brela to dziś w sporej części mała Turcja z domieszką Maroka, afrykańskie Matonge, polsko-podlaskie klimaty też są na np. Saint Gilles). Mało kto zadaje sobie trud, by zachować pozory i chodzić na msze świętą. Teraz do kościołów chodzą raczej ci, którzy naprawdę czują potrzebę kontaktu z Bogiem. Mieszczaństwo belgijskie delektuje się w większości mentalnością postreligijną. Nie ma już skromnie zakamuflowanych burdelików, są za to dziewczyny niczym żywy towar prężące się na wystawach w pobliżu dworca Północnego. Czy Belgów coś jeszcze dzisiaj może zgorszyć? Nie wiem, jak odnalazłby się w tej Brukseli Brel. Może tęskniłby za dawnym klimatem? Bo choć wyśmiewał mieszczańską mentalność, to dawała mu ona poczucie bezpieczeństwa.
Jest w Brukseli Muzeum Brela. Jedno z najbardziej uroczych miejsc w mieście. Wchodzi się do niewielkiego budynku, w pobliżu Grand Place, i od razu zasiada się w miękkim, aksamitem wyłożonym fotelu maleńkiej salki kinowej. Na ekranie jest zapis koncertu Brel, w Ostendzie. Po godzinnym koncercie wchodzimy od razu do garderoby artysty. Jest tam popielniczka z petami, resztka whisky w szklance, wiszący szlafrok, plakaty, zdjęcia Brela, pamiątki osobiste. Zwłaszcza po obejrzeniu koncertu ma się wrażenie kontynuacji, ulega się złudzeniu, że za chwilę w garderobie pojawi się sam pieśniarz. A wszystko to osiągnięto tak prostymi sposobami!
Na koniec fragment z jednego z ostatnich wierszy Brela, który pisał już umierając, na jednej z wysp tahitańskich: „Mieszkam na Hiva Oa/Za oknem mam Brukselę/śmierć wchodzi do kościoła/mnie nie ma w tym kościele./Szczęśliwy być umiałem/bez wiary, bez nadziei/ miłości wciąż szukałem,/jak nędzarz z Galilei…”
Inne tematy w dziale Kultura