Zaintrygowała mnie książka Marka Orzechowskiego „Belgijska melancholia”, poświęcona właśnie Belgii. I choć mieszkam w tym kraju od ponad siedmiu lat, dowiedziałam się rzeczy, których wcześniej nie znałam. I inaczej popatrzyłam na roszczenia „flamandzkich nacjonalistów’.
Marek Orzechowski, był m.in. korespondentem telewizji publicznej w Brukseli. „Belgijska melancholia” to próba całościowego spojrzenia na Belgię, przez pryzmat historii i teraźniejszości i próba jej zrozumienia – a nie jest to bynajmniej łatwe! Nie będę streszczać książki, ale wystarczy powiedzieć, że autor podjął tematy kontrowersyjne – takie jak np. czarna, w sensie dosłownym i przenośnym historia belgijskiej kolonizacji i skrajnej , brutalnej eksploatacji Konga; obecność masonerii w polityce i życiu społecznym, czy wreszcie skomplikowana wielce koegzystencja mieszkańców Flandrii i Walonii. Na co dzień słyszymy i czytamy głównie o roszczeniowych i egoistycznych Flamandach, którzy nie dość, że w agresywny sposób domagają się większych praw dla swojego języka, dyskryminując wręcz frankojęzycznych mieszkańców swoich miast, ale nie chcąc dłużej dokładać się do utrzymania biedniejszej Walonii chcą wręcz opuścić Belgię. I szczerze mówiąc, większą sympatię odczuwam przez to do Walonów. I nie jestem wśród dziennikarzy wyjątkiem. Inna sprawa, że większość z nas zna głównie francuski, zatem z bezpośredniego odbioru mamy do czynienia z racjami frankofonów. I dopiero książka Orzechowskiego pozwoliła mi zrozumieć Flamandów. Po powstaniu niepodległej Belgii w pierwszej połowie XIX wieku elity nowego państwa były głównie frankojęzyczne. Język francuski wszędzie dominował. Niderlandzkim posługiwał się głównie lud. Elity flamandzkie też siłą rzeczy musiały używać francuskiego. Po francusku li i jedynie toczyły się rozprawy sądowe. Zatem Flamandowie nie dość, że nie mogli się bronić, to w skrajnych przypadkach nawet nie rozumieli, o co się ich oskarża! Ale najbardziej oburzający, a dla Flamandów traumatyczny, przykład pochodzi z czasów I wojny światowej. Belgia nie tylko była – jak często zresztą w swojej historii – wielkim polem bitwy, ale także sama brała udział w zmaganiach wojennych. Wyżsi oficerowie i generalicja byli frankojęzyczni, zwykli żołnierze niderlandzkojęzyczni. Nie rozumiejąc nawet wydawanych im rozkazów byli mięsem armatnim, szli jak owce na rzeź. I to doświadczenie przeważyło szalę. Po wojnie powstały, założone przez kombatantów, ruchy flamandzkie, domagające się zrównania języków i praw obu narodów. Po II wojnie światowej sytuacja zmieniła się o tyle, że teraz to Flandria stała się motorem gospodarczym i finansowym, napędzającym Belgię. I Flamandowie zaczęli brać odwet. To, co się teraz dzieje, jest tylko konsekwencją splotów historycznych.
Piątkowe spotkanie promocyjne, które odbyło się w ambasadzie polskiej (bilateralnej), a które miałam przyjemność prowadzić przerodziło się w gorącą dyskusję. Na sali byli głównie Polacy, mieszkający w Belgii od wielu, wielu lat. Właśnie, w odróżnieniu od większości z nas – dziennikarzy, dyplomatów i eurokratów, ci ludzie mieszkają w Belgii, a nie Unii Europejskiej. My, obracając się głównie w getcie europejskim, z prawdziwą Belgią niewiele mamy do czynienia i bardzo często bardzo mało o niej wiemy, mimo że praktycznie w niej mieszkamy. Stąd książka Marka Orzechowskiego jest dobrym instrumentem do poznania Belgii.
Inne tematy w dziale Rozmaitości