Obejrzałam wczoraj film sprzed kilku już lat "Hotel Rwanda". Wstrząsające, choć momentami pewnie lekko ocukrzone, świadectwo okrucieństwa, nienawiści, obojętności i dobra jednocześnie. Film, który przywraca poczucie proporcji.
Film, który zapewne wielu z Państwa już widziało, powstał na podstawie książki "Zwykły człowiek". To historia ludobójstwa w Rwandzie, opisana z perspektywy kierownika luksusowego hotelu. Człowieka, samego pochodzącego z plemienia Hutu, który uratował ponad tysiąc ludzi - zarówno Tutsi, jak i Hutu, uznanych za zdrajców. Ponad połowę filmu przepłakałam, bo wobec sceny likwidacji (czyli wymordowania) domu dziecka nie da się przejść obojętnie.
Choć sam film opisuje wojnę w Rwandzie, jest historią jednocześnie uniwersalną i pytania, które się w nim pojawiają mają wymiar ogólny.
Przede wszysttkim odpowiedzialność i rola mediów i propagandy. Jak potoczyłaby się ta wojna, czy raczej planowe ludobójstwo, gdyby nie opanowane przez psychopatycznych watażków z Hutu radia, telewizje i gazety? Media, które odwołując się do dawnych krzywd, nawoływały do nienawiści, mordowania, podawały listy wrogów? Wywoływały atmosferę linczu, żywiły się przemocą? Pomagały w przekazywaniu złych informacji, rozkazów o kolejnych zbrodniach, podawały miejsca pobytu "karaluchów"? Były słowem potężnym ramieniem machiny mordu? Podobny mechanizm działał też w innych konfliktach, z Bałkanami włącznie.
Obojętność świata. "Świat ma Was gdzieś" - mówi z goryczą pułkownik ONZ-owskich jednostek pokojowych. Bo świat, czyli Ameryka i Europa ma gdzieś miejsca, w których nie ma ropy, gazu, interesów. A przecież - wiem, że jestem naiwna w tym momencie, tenże sam świat jest odpowiedzialny za afrykańskie wojny. Bo nie dość, że bogacił się na uzbrajaniu różnych plemion, to w dodatku a może przede wszystkim wiele z konfliktów jest pokłosiem polityki kolonizacyjnej i granic, ustanawianych przez białych, które były nieraz kompletnie niezgodne z granicami lokalnych plemion. Stworzona przez białych mapa Afryki była w dużej mierze przyczynkiem do konfliktów. No ale po co interweniować w Afryce, jak to się po prostu nie opłaca? Lepiej szukać domniemanych elektrowni atomowych w Iraku, czy szukać pretekstów do interwencji w Iranie.
Prymat świata biznesu nad polityką. Tu, gdzie pracownicy ONZ, działacze, a nawet politycy okazali się bezsilni, władne okazały się potężne firmy. Tu konkretnie belgijska Sabema, jeden telefon jej prezesa (do prezydenta Francji) pomógł więcej niż dziesiątki apeli o pomoc. Światem coraz bardziej rządzą koncerny, które rządzą rządami.
Kiedyś mój były szef powiedział mi - "jeden zabity Amerykanin równa się dziesięciu zabitym Europejczykom z zachodu, pięćdziesięciu ze wschodu, kilkuset z Bałkanów, kilku tysiącom z byłego ZSRR (im bardziej na wschód i południe, tym więcej), kilkunastu tysiącom mieszkańców Bliskiego Wschodu i kikudziesięciu tysiącom Afrykańczyków". Niestety, miał rację - polityka i media taki właśnie stosują przelicznik.
Obejrzałam też wczoraj filmy o Ryszardzie Kapuścińskim. W którymś momencie mówi, że media reagują stadnie i opisują te konflikty zbrojne, które są przedmiotem zainteresowania konkurencji, te bardziej topowe.
Oczywiście w "Hotelu Rwanda" są drobne nieścisłości powiedzmy, jak np. udało się uniknąć działaczce orga nizacji humanitarnych zamordowania lub zgwałcenia przez rozzuchwalonych morderców z maczetami? I ten respekt, jakim cieszyli się biali turyści.
Ale film ten po pierwsze przywraca poczucie proporcji, wdzięczność Bogu za to, że żyjemy przynajmniej w pokoju (wszystkie nasze problemy, a przynajmniej większość w porównaniu z takimi katastrofami są niczym) i jednocześnie nadzieję. Bo w świecie zła zdarzają się dobrzy ludzie.
Inne tematy w dziale Polityka