Serbowie z północnego Kosowa dotrzymali słowa i zorganizowali referendum w sprawie (nie)uznawania kosowskich (czytaj) albańskich instytucji państwowych w Kosowie. Rezultat jasny jest do przewidzenia, a złoszczą się politycy i w Belgradzie, i w Prisztinie.
Pisałam już pewnie, że niedawno tam byłam. Północne Kosowo z Kosowską Mitrovica podzieloną mostem nad rzeką Ibar na część albańską i serbską to ziemia przeklęta. Ludzie żyją z dnia na dzień, bez perspektyw, bez wiary na zmianę, bez wiary w lepsze jutro. Żyją przeszłością - i tą średniowieczną, i tą niedawną. W centrum miasta (rzecz jasna piszę teraz o serbskiej części Mitrovicy) jest pomnik braci Milić. Trzech braci, z których dwóch zginęło w czasie ostatniej wojny, a ostatni tuż po, nie mógł przeżyć śmierci braci, podobnie jak ich ojciec. Cztery z wielu ofiar wojny.
Mało jest miejsc równie przygnębiających jak Kosowo. Tu fizycznie wręcz czuje się nienawiść.
Dzisiaj i jutro Serbowie z północnego Kosowa będą w referendum przez siebie zorganizowanym, samozwańczo (ale Albańczycy z Kosowa też samozwańczo cztery lata temu proklamowali niepodległość) będą głosować nad uznawaniem władz niepodległego Kosowa. Rezultat oczywisty do przewidzenia. Bo tu ciągle jest Serbia. Ale taka Serbia, której nawet belgradzka Serbia nie chce. Władze w Belgradzie potępiają inicjatywę, wiedząc, że blokuje ona drogę Serbii do Unii Europejskiej. Ale Serbowie z Kosowa, którzy nic nie mają do stracenia nie słuchają ani władz z Belgradu, ani wysłanników z Brukseli. Czują się przez wszystkich zdradzeni i opuszczeni.
I to jest właśnie najbardziej niebezpieczne. Bo na Bałkanach, genetycznie wręcz skłonnych do desperacji, taka desperacja może przerodzić się w kolejny akt szaleństwa, kolejny konflikt (choć na dobrą sprawę wojna w Kosowa jeszcze się nie zakończyła), każda zaś przelana kropla krwi za sprawą poczucia zemsty wywoła kolejną krew.
Co można zrobić? Rozsądnym rozwiązaniem wydaje się być oddzielenie północnego Kosowa od reszty prowincji i ponowne oddanie go Serbii. Przecież ta ziemia nigdy nie przestała być serbska, a oddzielenie jej od władzy Prisztiny będzie tylko usankcjonowaniem istniejącej już sytuacji.
Ilekroć myślę o byłej Jugosławii przypomina mi się końcowa scena z "Undergroundu" Emira Nemanji Kusturicy. Przyjaciele/wrogowie/zdrajcy/sojusznicy kochający się i nienawidzący biesiadują przy stole weselnym. Nie zauważają nawet, jak ziemia, na której się on znajduje odrywa się od reszty lądu i dryfuje w nieznanym kierunku. Był kiedyś taki kraj. I druga scena, z innego filmu "Ziemia niczyja" Denisa Tanovicia, tez ostatnia. Żołnierz bośniacki leży na minie, której się nie da rozbroić. Każdy jego ruch wywołać może wybuch, zaś pozostawienie go samemu sobie na tej minie, to też śmierć, lecz w dalszej perspektywie...
Inne tematy w dziale Polityka