Spokojnie, Madeleine Albright żyje. W tytule znalazła się dlatego, że jest ogniwem, spajającym dwóch zmarłych właśnie polityków. Wszystko za sprawą autobiografii eks sekretarz stanu, w której obu panom poświęca sporo miejsca.
Kolejny żart losu, że w tym samym czasie umiera dwóch tak różnych przywódców. Dobra to okazja do porównania realiów krajów i społeczeństw, w których żyli. Żałoby prawdziwej i żałoby obowiązkowej. Vaclava Havla, chyba najpopularniejszego współczesnego polityka czeskiego (ale też przecież świetnego dramaturga (Jego "Audiencja" utrzymana w podobnym klimacie jak "Scenariusz dla trzech aktorów" Bogusława Schaeffera jest ponadczasowa) opłakują tysiące Czechów - zwykłych obywateli, ale też artystów, intelektualistów, polityków. Opłakują z potrzeby serca. Jest to tym bardziej zasługujące na uwagę zjawisko, że pragmatyczni i do bólu praktyczni Czesi są przeciwieństwem martyrologicznych Polaków czy Serbów (jako przedstawicielka dwóch tych ostatnich narodów mam ponadnormatywne ciągoty martyrologiczne, które zresztą bardzo szanuję u innych i siebie). Tak więc żal za Havlem pokazuje, ile znaczył dla Czechów.
I mamy Koreę Północną. Tu nie ma dyskretnej żałoby, jak w Czechach. Jest żałoba ostentacyjna, obowiązkowa, zbrojna w szlochy i ataki histerii. Sterowana przez aparat państwowy. Choć swoją drogą niektórzy z Koreańczyków, którzy przecież przez całe swoje życie poddawani byli indoktrynacji i nie znają innego świata faktycznie wierzy, że umarł im Ojciec.
Madeleine Albright o obu panach pisze w swojej autobiografii. O Havlu pisze w samych superlatywach, nie dość, że jej rodak, to i opozycjonista o podobnych poglądach. Njabardziej uroczy jest fragment, poświęcony jej wizycie w Pradze jako sekretarz stanu (czy feministyczne purystki nie nakazują przypadkiem używania żeńskiej formy? Ale sekretarka stanu jakoś nie pasuje do Albright). Havel był już prezydentem. Tak więc tej wizycie amerykańskiego polityka wysokiego szczebla u czeskiej głowy państwa towarzyszyły i specjalne środki bezpieczeństwa, i rzecz jasna ściśle określona protokołem dyplomatycznym oprawa. Havel nie byłby jednak sobą, gdyby nie zorganizował nieplanowanego wypadu do klubiku jazzowego, w jeansach, z piwem w dłoni i papierosem w ustach dalej był tym człowiekiem, którego Albright poznała wcześniej. O ludziach, których stanowiska, zaszczyty i pieniądze nie zmieniają na gorsze można powiedzieć na pewno, że mają klasę. I taką osobą był Vaclav Havel.
Albright pisze też o Kim Dzong Ilu, z fascynacją zmieszaną z niechęcią. Największe wrażenie zrobiło na niej wyreżyserowane w najmniejszych szczegółach przedstawienie na jej cześć i luksus, tak kontrastujący z warunkami, w jakich żyje większość Koreańczyków. Albright wspomina, że dojście do władzy Kim Dzong Ila wywołało na świecie spore nadzieje, że skończy z polityką swojego ojca. Bardzo szybko okazało się jednak, że zamiast reformatora był kontynuatorem.
I dlatego, jak teraz czytam reakcje na śmierc Kim Dzong Ila, jestem sceptyczna. W takich krajach, jak Korea Północna demokracja nie wyrasta nagle i happy endy zdarzają się rzadko. Nawet, gdyby syn wodza chciał coś zmienić, to istnieje przecież cały mechanizm, złożony z aparatczyków, którzy chcą utrzymać status quo.
Inne tematy w dziale Polityka