Tracił poczucie czasu. Gubił się w przestrzeni. Często po przebudzeniu nie wiedział gdzie jest. Potrafił zawracać, gdy przypominało mu się jakieś miasteczko, albo odnajdywał na mapie coś, co budziło jego zainteresowanie. Błądził po mapie w obskurnych hotelikach, przed zaśnięciem, pijany już nieco, przy słabym świetle nocnej lampki. W pomarańczowej plamie na stoliku otwierał atlas, szukając nazw, które mógłby z czymś skojarzyć. Z Warszawy ruszył w kierunku Lublina, ale przejechał miasto i zatrzymał się ze dwadzieścia kilometrów dalej, w pałacu przerobionym na hotel. Nie wiedział, dlaczego wybrał ten kierunek, ale hotel przypomniał sobie – podobał mu się, kiedy trafił tam w swoim uprzednim wcieleniu jako redaktor „Kuriera” – i dlatego zdecydował się w nim przenocować. Dopiero następnego dnia zawrócił do Lublina. Zostawił samochód nad rzeką i chodził po ciągle jeszcze zdewastowanym starym mieście, którego zapuszczone podwórka cuchnęły szczyną i historią. Potem pojechał pod Zamość. Stamtąd do Tomaszowa Lubelskiego. Zawrócił i ruszył na północ. Najczęściej zatrzymywał się w motelach. Rzucał walizkę do szafy i schodził do miejscowego baru albo restauracyjki. Wypijał piwo czy parę wódek, patrząc na odsłaniającą się w świetle przejeżdżających samochodów szosę. Czasami wdawał się w rozmowy. Ludzie zwykle narzekali: na ciężką sytuację, politykę, los, osobiste nieszczęścia. Niekiedy, zaskoczeni, rozpoznawali go. Tłumaczył, że tak często mylą go z redaktorem Wilczyckim, że zdążył się już do tego przyzwyczaić. Wierzyli, choć czasami łypali podejrzliwie. Starał się zrozumieć, jak żyją: przemierzający wielodniowe trasy kierowcy wielkich samochodów, zwyczajni szoferzy, zwykle ze zmierzchem wracający do domów, drobni przedsiębiorcy załatwiający interesy w pobliskich miasteczkach i przypadkowi podróżnicy ścigający niespodziewane okazje. Czasami zatrzymywał się w miastach. Klienci hotelowych knajp byli tam bardziej przypadkowi. Unosiły się nad nimi ćmy barowe poszukujące jednonocnych mecenasów, a Wilczycki czasami zgadzał się rolę taką pełnić. Prostytutki wypatrywały klientów wdając się w rozmowy z bywalcami. Niekiedy trafiał na szczególnych przedstawicieli miejscowej fauny. Gawędziarze snuli epopeje przywołując dzieje tutejszych; prześmiewcy przedrzeźniali dookolny świat i jego obywateli; myśliciele rozważali porządek rzeczy, który można zobaczyć w ich miejscowości jak w kropli wody. Niektórzy tubylcy pamiętali jeszcze wojnę, wciąż trwała dla nich, tak jak komunistyczne panowanie, pokazywali blizny, które otwierały się ciągle, aby wreszcie ich zabić. Kraj odsłaniał mu swoje stygmaty, swoje trzewia. Czas płynął w nim inaczej.
Miasteczka gromadziły się wokół kościołów. Czasami zachodził do nich. Zanurzał się w przestrzeni, w spokoju której roztopiło się tak wiele tęsknot i lęków. Pojedyncze postacie na ławkach. Ktoś klęczy powtarzając słowa modlitwy, które odrywają się od swoich znaczeń i stają paciorkami ładu. Czasami trafiał na mszę. Klękał z innymi i przez ten czas czuł się jednym z nich, zapominał o swoich bólach i urazach, zawiściach i nadziejach.
Wizerunki miejsc, twarze, słowa mnożyły się i nakładały na siebie, kiedy Wilczycki trafił do Przemyśla. Miasto spodobało mu się. Spiralnie wznosiło się wokół zamku na szczycie wzgórza. Zboczem wśród drzew zsuwało się nad San i zapadało w drzemkę w piasku rzeki. Znad Sanu Wilczycki ruszył w kierunku rynku. Szedł podcieniami, kiedy z tyłu usłyszał powtórzone parokrotnie swoje imię. Odwrócił się i zobaczył biegnącego w swoim kierunku zwalistego mężczyznę.
– Adam, Adam! – usłyszał znowu znajomy głos i już nadbiegający schwytał go w mocne objęcia. – Nie poznajesz? To ja, Robert, Robert Bryła. Wyobraź sobie, że ostatnio myślałem o tobie.
Wilczycki poznał go na studiach prawie dwadzieścia lat wcześniej. Kilka lat starszy od niego, były robotnik, który wieczorowo skończył szkołę średnią i zrobił maturę, wyróżniał się ze studenckiego środowiska. Robił błędy językowe, niekiedy nie potrafił się właściwie zachować, wykazywał zdumiewające luki wiedzy, a może raczej obycia, nie wiedząc tego, co wiedzieć należało, ale przy bliższym poznaniu okazywał się z pewnością nie mniej od nich inteligentny. Ponadto cechowała go pasja, która pozwalała nie tylko nadrabiać zaległości, ale i prześcigać kolegów. Z równą pasją zaangażował się w działalność opozycyjną. Okazało się, że był działaczem Solidarności internowanym w stanie wojennym. Potem jeszcze odsiedział swoje za działalność podziemną. Nie wpłynęło to na jego postawę. Odnaleźli się w kolejnych inicjatywach. Zamknęli ich razem. Po wyjściu znowu nawiązali kontakt. Wilczycki redagował gazetkę, Bryła organizował jej kolportaż. Studia skończył już po Okrągłym Stole. Widywali się coraz rzadziej, w końcu kontakt się urwał. Dopiero teraz Wilczycki przypomniał sobie, że jego kolega wrócił do rodzinnych stron, czyli do Przemyśla. Przypomniał sobie ostatnią rozmowę, a właściwie jej pointę. Robert oświadczył mu, że wraca, aby zostać milionerem. Teraz wprowadzany, wpychany czy nieomal wnoszony do kawiarni przy rynku nie potrafi nie zadać tego pytania.
– I co, jesteś już milionerem? – Bryła śmieje się głośno, całym ciałem. Zawsze był z niego potężny chłop, ale teraz wydaje się jeszcze większy.
– Pamiętasz, to dobrze. Dobrze, że pamiętasz.
Zamawiają kawę. Za oknem słońce kończącego się września przesiewa przemyski rynek. Ślizga się po ratuszu i kamieniczkach, których odnowione frontony sąsiadują z nadgryzionymi przez czas, łuszczącymi się w plamach liszaju ścianami, przesuwa się po fontannie i kocich łbach.
– Nie, nie jestem jeszcze milionerem. Choć... kto wie? W każdym razie, tyle razy zbankrutowałem... Straciłem znacznie więcej niż milion. Pewnie kilka milionów. Ale teraz jestem również wydawcą i poszukuję kogoś takiego jak ty. Musisz do mnie wpaść. Zjemy, wypijemy, powspominamy, ale i poprojektujemy. Znowu razem będziemy zbawiać świat.
Noc spadła na miasto niespodziewanym chłodem. Zimny opar znad rzeki przypływa z południa, od nieodległych gór, które wyrastają pagórkami na horyzoncie. Jeszcze wczesnym, ciepłym popołudniem Bryła pilotował Wilczyckiego pod swoje mieszkanie. Po kilku godzinach spaceru, przerywanego odwiedzinami w kilku kościołach i jednej kawiarni, powrót w to samo miejsce zmienionego ciemnościami miasta okazał się wyjątkowo skomplikowany. A jednak Wilczycki spóźnił się jedynie kwadrans.
Wysokie mieszkanie, amfilada pokojów. Pierwszy z wielkim piecem ozdobionym rzeźbionymi kaflami, służył jako salon. Po zakąsce ze śledzi w śmietanie, które popili oleistą Wyborową z zamrożonej butelki (daj spokój, przenocujesz u nas), Kasia wniosła wielką wazę dymiącego gulaszu wołowego z grzybami – nie jakieś tam pieczarki, prawdziwki i tylko trochę podgrzybków – i drugą z ziemniakami. Potem był jeszcze sernik. Kasia wypiła tylko dwa kieliszki. Pierwszy to bruderszaft, drugi – na dobrą znajomość. Po kolacji zapędziła do mycia nieco opierających się dwóch synów – siedmio- i dziesięciolatka – po czym zamknęła za nimi drzwi sąsiedniego pokoju. Ostatni był małżeńską sypialnią Kasi i Roberta.
Jeszcze w trakcie jedzenia Robert zdążył naszkicować Wilczyckiemu dole przemyskiego biznesmena. Na początku była fabryczka kutego metalu, która udusiła się w pętli kredytów nie do spłacenia; potem wytwórnia mebli, która szła coraz lepiej aż do konfliktu ze wspólnikiem, który nabrał go; sprawa skończyła się w sądzie, a przedsięwzięcie padło. Ostatnia była restauracja, która zaczęła tak dobrze prosperować, że Bryła kupował właśnie następną, gdy pojawili się u niego chłopcy za wysoką opłatą proponujący ochronę. Kilka dni po jego odmowie grupka młodych osiłków w ciągu paru minut obróciła w perzynę pół lokalu. Bryła, który wdał się z nimi w bójkę, wylądował w szpitalu. Policja nie przejęła się specjalnie jego skargami, tak jak nie zainteresowała się jego pierwszą informacją o próbie wymuszenia. Koledzy restauratorzy bali się i odmówili wspólnego wystąpienia przeciw gangowi. Pożar w restauracji Bryły wybuchł po miesiącu, przyczyną była eksplozja. Z restauracji nie zostało prawie nic. Na szczęście, wszystko działo się już po zamknięciu lokalu, a więc nikomu nic się nie stało. Formalności z ubezpieczycielem okazały się bardziej skomplikowane niż Bryła przypuszczał. A sprawa przeciw podpalaczom trudniejsza.
– Słyszał pan o gangu Pojeba? – czterdziestoletnia prokurator o włosach ufarbowanych na marchewkowy kolor świdrowała Bryłę spojrzeniem zza okularów. – Trzeba być ostrożnym. Specjalizują się w porwaniach dzieci. Jeżeli ktoś im podpadnie... – Bryła z trudem wydusił z siebie, że to, co usłyszał, uznać można za karalne groźby. W odpowiedzi prokurator wezwała policję. Bryła przesiedział 48 godzin i oskarżony został o groźby pod adresem prokuratora. Wykorzystując stare znajomości po kilku próbach trafił wreszcie do szefa miejskiej prokuratury.
– Nie wyobrażasz sobie! – Robert ryczał ze śmiechu, stukając się kolejnym kieliszkiem z Wilczyckim. – Wchodzę, a to ten sam prokurator, który oskarżał mnie w 83 roku. Wyobrażasz sobie?! Ten sam!!!
Za obrazę i groźby karalne, prokurator nie odpuszczała, zapłacił sporą grzywnę i dostał półtora roku w zawieszeniu. Odwołał się. Sprawa jest w toku. Ze swojej strony Bryła wytoczył sprawę prokuraturze i miejscowej policji. Sprawa trwa również. Dotarł do gazety w Rzeszowie. Na początku zainteresowali się jego opowieścią. Szybko jednak stracili do niej entuzjazm. Odmówili pisania o tym, że prokurator oskarżał Bryłę w latach 80., a sędzia był członkiem składu, który skazał go za działalność podziemną. W ogóle o jego sprawie pisali w sposób wyjątkowo oględny.
– Młody chłopak, do którego dotarłem na początku, niesamowicie się napalił. Potem przestał się odzywać. Kiedy złapałem go kolejny raz, był już całkiem inny. Tłumaczył, że sprawa jest złożona, a oni nie mogą być jednostronni. Wyobrażasz sobie?! Nie mogą być jednostronni! – Bryła krztusił się śmiechem, jakby opowiadał nieprzerwany ciąg dowcipów.
– Równocześnie prowadziłem firmę komputerową. Nieźle mi szło. Nagle urząd skarbowy przysłał mi kontrolę, potem następną. Znaleźli jakieś nieprawidłowości i zażądali dopłacenia ogromnej sumy. Odwołałem się, ale dopłacić musiałem. Sprawa jest w toku. Pewnie jestem milionerem, jeśli chodzi o długi. – Bryła śmiał się, ale Kasia, która znowu dosiadła się do nich, wykrzywiła tylko usta.
– I wtedy pomyślałem, że sam powinienem założyć gazetę. To wstyd, że Przemyśl nie ma jeszcze takiej. Obliczyłem, że tygodnik byłby w sam raz. Właściwie zdecydowałem się, kiedy na kielicha zaprosił mnie taki znajomy z czasów podziemia i jeszcze wcześniej, z legalnej Solidarności. Za Mazowieckiego został kimś w MSW, potem pracował w samorządzie. Nie za dobrze wiem, co się z nim działo i kim jest dzisiaj. Zaprosił mnie na wódkę i namawiał, żebym się uspokoił. Był podobno bardzo przejęty moimi losami, interweniował, gdzie trzeba, sam rozumiesz, nie może powiedzieć, gdzie, i załatwił. Mogę żyć, wyobrażasz sobie?! Mogę żyć, a nawet robić interesy. Urząd skarbowy odczepi się ode mnie. Tylko, żebym dał spokój. Wyobrażasz sobie?! Dał spokój! – gospodarz zarżał i stuknął się z nim kieliszkiem. – Zdecydowałem się. A wtedy właśnie zaczęła się twoja sprawa. Co ja mówię?! – Bryła walnął Wilczyckiego w kolano. Zagryzali małosolnymi ogórkami. – To była sprawa Lwa. Tego kapusia. Ale przerobili to na sprawę twoją. Tak, kibicowałem ci, choć szybko zorientowałem się, że jesteś bez szans. „Słowo” i właściwie wszyscy: prezydent, telewizja, media i autorytety, siła złego. I wtedy pomyślałem: pozytywistycznie trzeba. Od podstaw. Pozytywistycznie. Zacznijmy zbawianie świata od Przemyśla. A co nam szkodzi? Jeśli nie można inaczej... Ja w każdym razie chcę zacząć stąd. Na więcej mnie nie stać. A świat trzeba zbawiać. Każdego dnia. Zgromadziłem pieniądze. Mam wspólnika. Mam biznesplan. Po roku, no, półtora, zaczynamy odrabiać straty. Jestem przygotowany. Wyobrażasz sobie? – Bryła uspokaja się, spogląda na ścianę, na której wisi spora reprodukcja „Naszyjnika z pereł” Vermeera. Na tle jasnej, pustej ściany kobieta wpatrzona w okno w palcach unosi naszyjnik...
– Myślałem o tobie. Myślałem, że byłbyś idealny, żeby pociągnąć takie przedsięwzięcie. Tygodnik. Nie miałbym odwagi ci tego zaproponować. Wielki redaktor ze stolicy... Ale co cię tam jeszcze trzyma? Jestem pewny, że wyszczuli cię już ze wszystkiego. Ale nie miałbym odwagi... – Tym razem Robert śmieje się nieco ciszej, właściwie uśmiecha się, obejmując przytulającą do niego Kasię. – Więc kiedy zobaczyłem cię idącego podcieniami, na rynku, w Przemyślu, zrozumiałem, że przyjechałeś do mnie. To nie może być przypadek. Ja nie wierzę w przypadki... Nie to, żebym rozumiał ten porządek, ale... w przypadki nie wierzę. – Bryła uspokaja się. Uśmiecha do Kasi. Potem patrzy w kierunku okna, które zamyka noc.
– Wiesz... mnie uratował jeden człowiek. Nazywał się Daniel. Daniel Struna. Może znasz go? – Wilczycki nie przypominał sobie.
– Uratował? Takie słowo... Pomógł odnaleźć się. Chyba jednak uratował. To był 80 rok. Znałem go jakieś trzy miesiące. Ale wystarczyło. Miałem wtedy dziewiętnaście lat. Ojciec umarł dość wcześnie. Matka... Zacząłem pracować jak miałem szesnaście. Najprostsze roboty. I pływałem. Dobrze pływałem. Zacząłem boksować. W tym też byłem niezły. Mogłem osiągnąć sukces... Może. Ale zacząłem także popijać. Taki był styl. Byłem na tyle silny, że potrafiłem kończyć picie w nocy, a na drugi dzień iść na trening. Ale tak nie robi się wyczynu. Piłem, bo taki był styl. Ale także dlatego, że żyliśmy w syfie. Przecież zdawałem sobie sprawę. Wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę. Upokarzali nas codziennie, grzęźliśmy coraz głębiej. Mój ojciec zapił się na śmierć. Był w AK. Po wojnie siedział. Na UB tak go lali, że okulał i źle słyszał. Siedział w celi śmierci. Wyszedł w pięćdziesiątym szóstym. Poznał matkę. Nigdy nie zrobił matury. W czasie wojny był parę razy ranny. Po pijanemu pokazywał te blizny: i te niemieckie, i te ubeckie. Był z tego znany w okolicy. Dzieci śmiały się i pokazywały go palcami. Wstydziłem się bardzo. Jak zacząłem być większy, biłem. Ale śmiali się. Wstyd powiedzieć, ale przeżyłem jakąś ulgę, kiedy umarł. Znaleźli go... Matka nigdy się z tego nie podniosła. Kiedy poznałem Daniela, popijałem już ostro. Dziwny facet. Był w opozycji. Siedział w więzieniu. Chyba nie dali mu skończyć studiów. Potem także pił. Ale kiedy go poznałem, nie brał do ust ani kieliszka. Też przestałem. Nie było potrzeba. Byliśmy pijani Solidarnością, tym, że można zmieniać kraj, nasz świat. To on nam wytłumaczył to wszystko, pokazywał, otwierał oczy. Był ode mnie starszy jakieś sześć, siedem lat. To w tym wieku dużo. I był o tyle bardziej doświadczony, mądrzejszy, o tyle więcej wiedział! Wtedy wydawało się mi, że wie wszystko. Pewnie dlatego, że ja nie wiedziałem nic. Nie rozumiałem nawet historii swojego ojca. To Daniel wytłumaczył ją mi. Przywrócił mi ojca. Odsłonił jego tragedię. Był mistrzem dla całej naszej grupy. Stworzył ją. Było nas kilkunastu, może więcej, może nawet więcej niż dwudziestu. Był wzorem, robotnik-intelektualista. I taki naprawdę twardy facet. Żył dla nas, dla Solidarności. O tym, kim był, świadczą losy naszej grupki. Przetrwaliśmy stan wojenny. Do końca większość z nas działała w podziemiu. Dopiero wolności nie przetrzymaliśmy. Ciągle jednak z... – Robert wyciąga grube paluchy i odlicza na nich – z sześcioma mam dobre kontakty. Żeby nie oni, pewnie nie dałbym sobie rady teraz. A więc, jak mówiłem, przetrwaliśmy, a połączył nas, poznał ze sobą, zapalił, stworzył zespół Daniel. I chociaż zniknął potem, po tych trzech miesiącach, my pozostaliśmy. To on namówił mnie na podjęcie wieczorowej szkoły. Przekonał, że mogę studiować. Wcześniej nie przyszłoby mi to nawet do głowy. I nawet kiedy Daniel odszedł, ja już nie zrezygnowałem. Przecież wiesz. Zrobiłem nawet do niczego mi niepotrzebny dyplom. Tylko czy na pewno niepotrzebny? Daniel tłumaczył nam, że to wszystko ma sens: zaangażowanie, Solidarność, że możemy zmienić cały świat. Obalić komunę. Nie był jednak rewolucjonistą czy utopistą. Tłumaczył nam naturę rzeczy. Pamiętam, jak opowiada nam o mierze wszystkiego. Przy okazji wspomina Platona, Arystotelesa. To śmieszne, pamiętam, siedzimy w zadymionej sali, grupka młodych barbarzyńców, a on opowiada nam, cytuje myślicieli... i wszyscy słuchają, słuchają w skupieniu. Przygotował nas nawet na stan wojenny. Tłumaczył, że przyjdzie, najprawdopodobniej przyjdzie jeszcze cięższa próba. Nikt nie wiedział, dlaczego zniknął. Potem spotkałem jego starego kumpla. Dziś to wielka fisza. Jeden z najsławniejszych dziennikarzy. Sam Jan Return. Mówię trochę ironicznie, bo nie przepadam za tym, co ten człowiek robi teraz. Mam zresztą do niego pewien żal. W latach osiemdziesiątych usiłowałem nawiązać kontakt z Warszawą, z centralą, i ktoś skierował mnie do Returna. Z Krakowa bliżej. Miał nam pomagać. Wtedy go poznałem. Nie powiem. Parę razy przyjechał nawet do Przemyśla. Pomagał. Niedługo potem wpadliśmy. Nawet nie zainteresował się, co z nami, czy da się coś jeszcze uratować, coś w Przemyślu zrobić... Może jestem niesprawiedliwy. Pewnie miał masę swoich kłopotów. Jak my wszyscy. Mniejsza. W każdym razie, okazało się, że on był wcześniej przyjacielem Daniela. Powiedział mi, że Daniel jest alkoholikiem. Znowu wpadł w nałóg. Nie podobał mi się sposób, w jaki to mówił, chociaż pewnie było prawdą... Możemy się z Returnem nie zgadzać, ale to przecież autorytet, człowiek wiarygodny. Zresztą, potwierdzali to inni. Niektórzy podobno spotykali Daniela. Podobno pił, stoczył się. Stoczył się. Trudno uwierzyć. Był taki silny... Nie sposób wyobrazić mi sobie, że alkohol dał mu radę. Chociaż... Był alkoholikiem wcześniej. I tak to nic nie zmienia. Dla nas pozostanie taki, jakim go pamiętamy. Był jak meteor, który zmienił nasze życie. W jakiś sposób stworzył nas. Wszyscy z naszej paczki, których jeszcze spotykam, wiedzą, ile mu zawdzięczają. Mamy dług, który powinniśmy spłacić. I próbujemy to robić. Bardzo chciałbym spotkać go jeszcze. Zapytać o ileś spraw. Ale trudno. Może powinien zostać w mojej pamięci tylko z tamtych trzech miesięcy? Nauczył mnie, że możemy zbawiać świat zaczynając od naszych ulic. Tak więc będziemy to robić. Mam nadzieję, że z tobą. Zrobimy tygodnik i będziemy oczyszczać Przemyśl. Wykorzenimy tutejszy gang, naszą mafię. Pokażemy naszym urzędasom, że nie są bezkarni, przekonamy ludzi, że prawo nie jest własnością prawników i trzeba je im odebrać. Oczyścimy Przemyśl, oczyścimy świat. To co, dołączysz do mnie?
Wilczycki był już nieco pijany, ale wiedział, że powinien przemyśleć tę propozycję, która niespodziewanie dla niego samego zainteresowała go. Może to miasto na końcu świata, na krańcu Polski, może...
– Wiesz, teraz ci nie odpowiem. Powinienem jeszcze wrócić do Warszawy, spotkać swoją byłą żonę, mojego synka, jest w wieku twojego Bartosza... Muszę to przemyśleć, choć podoba mi się twoje zaangażowanie. A ja? Powinienem także zastanowić się, co ja zrobiłem i jaki to miało sens. Ta moja podróż właśnie temu miała służyć. Mam jeszcze pieniądze. Mogłem się powłóczyć dla nabrania dystansu. Ale ciągle nie wiem... Właściwie to, co zrobiłem, było bez sensu. Nie tylko ja przegrałem. Ja przegrałem definitywnie. Zawaliło się moje życie osobiste, kariera, plany... Dodatkowo okazało się, że podważyłem sens lustracji. Agent Lew stał się ostatecznie niepodważalnym autorytetem. Nikt nie będzie już miał odwagi sięgnąć do jego przeszłości i odkłamać ją. To też moja zasługa. Agenci, kanalie, oszuści wygrali i cieszą się. Chwilami myślę, że byłem instrumentem w ich rękach. Nieświadomie pomogłem im zakłamać świat. Wierzą im nawet uczciwi. A ludzie, różni ludzie, którzy mieli szanse być przyzwoici... wkręceni w młyny tej historii ześwinili się. Powinienem czuć odpowiedzialność także i za to? Tylko że... nikt nie jest w stanie panować nad dalekimi konsekwencjami swoich czynów... Nie wiemy i nie będziemy wiedzieli, na co się one przełożą i jakie będą ich owoce. Często myślę, czy gdyby dano mi szansę raz jeszcze podjąć tamtą decyzję... Podjąłbym ją? Tyle razy marzę, że tego ubeka, Siwickiego, załatwiają wcześniej albo że Czułno nie przywiązuje wagi do jego słów, albo... Tak, że ja nie muszę podjąć decyzji o publikacji materiałów na temat Lwa. Tyle razy marzę, że nie stało się to, że to tylko zły sen, koszmar. Ale czy gdybym stanął przed tym wyborem raz jeszcze... zadecydowałbym inaczej? Chyba nie mogłem i to był jedyny wybór, choć nie potrafię tego uzasadnić. Może masz rację, że nie ma przypadków. Może coś z tego wyniknie... Może dobrze się stało, że nie jestem już na tym targowisku próżności, przegnali mnie, bo sam nie byłbym w stanie go porzucić i jestem gdzie indziej... Może...
Koniec rozdziału siedemnastego
"DOLINA NICOŚCI" JUŻ W KSIĘGARNIACH! Wierzę, że kolejne odcinki powieści będą zaczynem gorącej dyskusji. Liczę na Was, na Wasze uwagi i oceny. Proponuję Wam również zabawę. Zainteresowani mogą kontynuować powieść na własną rękę. Będą odgadywać intencje autora, a może tworzyć dla nich interesujące uzupełnienie, albo ważny kontrapunkt. Dla najciekawszych wypowiedzi przewidziane są symboliczne nagrody.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka