Bronisław Wildstein Bronisław Wildstein
190
BLOG

Odcinek dziesiąty

Bronisław Wildstein Bronisław Wildstein Polityka Obserwuj notkę 40

 

W kolacji obok Laurenta z żoną brał udział również, wraz  z partnerką, członek zarządu odpowiedzialny za inwestycje polskie. Wysoko nad Brukselą, przy oknie, w przyciemnionej sali, gęste jak w oranżerii egzotyczne rośliny rozdzielały stoliki i tworzyły labirynt alejek, którymi bez szmeru przeciskali się kelnerzy.

To była ulubiona restauracja prezesa „Les Nous et les autres” i, jak zaznaczał, nie wszystkich tu zapraszał. Rozpromienieni kelnerzy prowadzili ich w ukłonach do ulubionego miejsca Terray’ego. Prezes jak nikt umiał mówić o kuchni. Zachwalał dania, jakby wychodziły spod jego ręki. W trakcie entre, na które składały się potrawka z trufli w porto, filety z barweny w kremie oliwkowym i majeranku oraz foie gras popijane Chateau d’Yquem, rozmawiali wyłącznie o jedzeniu. To znaczy, rozmawiali coraz bardziej podnieceni gospodarze przy afirmatywnych pomrukach Szmaji i nieco ironicznych uwagach Bogatyrowicza, który z trudem ukrywał znudzenie. Spór rozgorzał o możliwość syntetycznej hodowli trufli, coraz rzadszych i trudniej dostępnych. Terray oburzał się na ten pomysł, prowadzący, jego zdaniem, do upadku tego jednego z niewielu arystokratycznych dań, które pozostały jeszcze w kręgu kultury francuskiej i stanowiły creme de creme cywilizacji kulinarnej świata. Pascal łagodnie oponował. Syntetyczne tworzenie trufli być może uratuje ten ginący gatunek, a że nie będzie on już taki sam... Przecież w stanie naturalnym gatunki również ulegają zmianie, a postęp, jakim z pewnością będzie kreacja trufli z rozszyfrowanego kodu genetycznego, zawsze odbywa się za jakąś cenę. Nie można zresztą lekceważyć demokratycznego aspektu hodowli trufli na przemysłową skalę, którym będzie ich powszechna dostępność. Terray był rozdarty.

Czy wszystko musi zostać umasowione? – pytał. Z drugiej strony, sprawiedliwość nie pozwalała mu pomijać nierówności i wykluczenia, jakie wiążą się z radykalnym ograniczeniem dostępu do trufli w dobie dzisiejszej.

Przy faszerowanej wątrobie cielęcej, siedmiogodzinnym gigot i wołowinie po strasbursku, popijanych Chateau Lafite-Rothsild Pauillac podjęte zostały tematy europejskie, choć kultura kulinarna nie została zaniedbana.

Chcę, żebyście spróbowali, co najlepszego może zaserwować wam brukselska „Srebrna Wieża”. Spójrzmy prawdzie w oczy. To kuchnia francuska. My, Belgowie, jesteśmy tylko ubogimi krewnymi, którzy starają się naśladować swoją wielką siostrę. Ale, jak widzimy, wychodzi nam to nienajgorzej. Mało miejsc we Francji może konkurować z nasza „Wieżą”. Bo prowincja potrafi czasami przejmować rolę metropolii – gadał Laurent, dolewając wina i podsuwając półmiski, z których nakładali sobie na talerze. Był już lekko zarumieniony i podekscytowany.

Masz rację, Michal, podstawowy problem to populizm. Osiągnęliśmy już tak dużo. Ludzie przyjęli tolerancję, pluralizm, wielokulturowość. Zrozumieli, że inaczej być nie może. A te skurwysyny mówią, że może! Budzą demony. Dlatego tak ważna jest konstytucja dla Europy. Skończy się gadanina o tym, co można, bo już nie będzie można. Pracujemy nad tym – zniżył głos nieomal do szeptu.

Jego żona, z nieruchomym uśmiechem, naciągającym jej twarz, ożywiła się również.

Wy tam macie problem z katolicyzmem – zaszczebiotała. – To nieprzyjemne – zwróciła się do Szmaji. – Słyszałam, że aby uzyskać ślub, kobieta musi przynieść zaświadczenie, że jest dziewicą.

Cooo? – Szmaja na moment zgłupiał.

Daj spokój, Justine – Terray oderwał się od swoich spraw. – Jak zwykle przesadzasz.

Ja przesadzam?! To on przesadza. Papież! Przecież on nie rozumie współczesnego świata. On... on... Co on wie o seksie?! A wypowiada się. Czy on kiedyś miał seks z kobietą? A wypowiada się o antykoncepcji, o przerywaniu ciąży. Co on może wiedzieć, on i ten jego Kościół?! – Justine odnalazła wreszcie zajmujący ją temat i nie pozwalała sobie przerwać. Nieskuteczne okazały się coraz wyraźniejsze syknięca Terraya, gesty, a wreszcie dłoń, którą w desperacji schwytał rękę żony. Uwolniony nagle potok jej elokwencji rwał poprzez tematy. Teraz unosiła się nad dyskryminacją kobiet i homoseksualistów ze strony Kościoła. Naciągnięta do granic możliwości skóra jej twarzy wyglądała, jakby miała pęknąć. Coraz bardziej zażenowany Laurent spoglądał na polskich gości przepraszająco. Wytykanie im ułomności było zdecydowanie nie na miejscu. Oszołomiony Szmaja szukał ratunku w Bogatyrowiczu, który wypijając pierwszy koniak uznał, że przyszedł czas na reakcję.

Szanowna pani ma dużo racji – zaczął, uśmiechając się uwodzicielsko do martwej twarzy żony szefa koncernu – a jednak mam wrażenie, że troszkę pani upraszcza, patrząc na nas tylko z waszej, europejskiej perspektywy. Kościół niejedno ma imię, szanowna pani, zwłaszcza w Polsce. To prawda, że ma problem z nadążeniem za naszymi czasami, ale kto go dziś nie ma, piękna pani? Zwłaszcza, jeśli ma się dwa tysiące lat na karku. A w Polsce? Jestem ostatni, który nie doceniłby zagrożenia ze strony naszych integrystów, nacjonalistów w katolickim kostiumie. Nie wie nawet pani, że dla nich to ja jestem diabłem wcielonym, bete noire nowej Polski. Ale nie widzi pani naszych sojuszników, duchownych, którzy na serio traktują Vaticanum II. Mogą być naszymi sprzymierzeńcami, aby osiodłać tego szalonego konia, w który może zmienić się demos. Bo tak trzeba dziś czytać Fajdrosa. Prawda? Tak, piękna pani, to oni zmieniają Kościół w kierunku, który i pani uznałaby za sympatyczny.

Najbardziej sympatyczne byłoby, gdyby go rozwiązali – rzuciła nieco udobruchana, ale nie do końca przekonana Justine.

Ach, ty maksymalistko – podsumował spór Terray, wzywając kelnera w celu zamówienie deseru. – A jeśli chodzi o tego redaktorka, to sprawa już załatwiona. Rozmawiałem o tym z Pascalem. Parę dni i będzie po wszystkim – szepnął nachylając się do ucha Bogatyrowicza.

 

Do „Tradycji” wchodziło się przez ogródek od strony Belwederskiej. To dawało poczucie izolacji i intymności. Dwóch elegancko ubranych mężczyzn w rogu sali kontemplowało kartę dań, przebierając w narodowych specjałach.

A więc żurek i sarnę – zadecydował tęgi mężczyzna po pięćdziesiątce.

A ja czerninę i kaczkę z jabłkami – jego szczupły towarzysz wyglądający na nie więcej niż trzydziestkę zdecydował się tylko moment później.

No, ale wino będzie francuskie, może być Saint-Emilion. Jaki to rocznik? – starszy zwrócił się do kelnera, taktownie trzymającego się w stosownej odległości.

1997, proszę pana.

Dobrze, spróbujemy – odesłał kelnera gestem dłoni i kontynuował – dobrze że, jak by to powiedzieć, zżyłeś się już z tą firmą.

Dziękuję, Marku, zawdzięczam to przecież tobie. To już prawie dwa lata.

Nie przesadzaj. Znamy się od tak dawna. Przyjaźniłem się, to znaczy przyjaźnię się z twoim ojcem, chociaż teraz, po wylewie...

Tak, kontakt z nim jest utrudniony.

No właśnie. Ale mamy wzajemne zobowiązania. Jeśli tyle lat pracowało się razem... I to w takiej robocie, tak odpowiedzialnej... A poza tym, to dobra praca dla młodego prawnika. Nieźle zarabiasz, awansujesz, jesteś tam ważny, a możesz być jeszcze ważniejszy, przydajesz się i im, i nam. Bo wolę kontaktować się z tobą, niż z tamtymi prostakami, zgadasz się Andrzeju? – Marek wybuchł tubalnym śmiechem.

No nie jest tak źle. Nabrali już ogłady, a zresztą, do firmy przyszło trochę nowych. Oni są już całkiem inni.

No dobrze. Rozumiem twoją lojalność, ale nie przesadzaj. Lojalny masz być wobec nas. Rozumiesz?!

Oczywiście – Andrzej był czystą lojalnością.

Dobrze – mruknął Marek, wąchając korek i mieszając kieliszkiem, z którego pociągnął delikatny łyczek, aby odstawić go i pokiwać kelnerowi, który, uszczęśliwiony, dopełnił szkło.

Stoły były dębowe, a na ścianach w boazerię wmontowane były landszafty z łowieckimi scenami. Marek sapnął z satysfakcją.

Ładnie tu. Tradycja. Nie ma co wstydzić się własnej tradycji!

No więc, jeśli chodzi o kasyno na Śląsku, to sfinalizowaliśmy już sprawę udziałów... – zaczął Andrzej, ale Marek przerwał mu niecierpliwym gestem dłoni.

Wiem, wiem. Nie o to chodzi. Chodzi o Siwickiego. Po to cię wezwałem.

O Siwickiego? Przecież BartPol został wycofany z gry. Siwicki nie ma nic. Nic, jeśli chodzi o paliwo.

Właśnie, nie ma nic, ale ma długi jęzor. Przeszkadza.

To znaczy co?

Porozmawiaj w firmie. Siwicki musi się uspokoić.

No, ale...

Nie ma żadnego ale. Tak ma być.

Ale chyba powinienem coś wyjaśnić... W firmie...

Czy ty, Andrzejku, nie przesadzasz? – Marek zaskrobał łyżką o talerz. Raptem zatracił swój dobroduszny wygląd. – To nie jest tak, że musimy się wam tłumaczyć. My wam dajemy zlecenia, na których wy sporo zarabiacie. Ale czegoś oczekujemy w zamian. To zresztą wspólny interes, bo Siwicki przeszkadza i wam, choć nie musicie o tym wiedzieć. Ale od myślenia w tym dilu jesteśmy my.

Chcesz, żebym to powiedział w firmie? – Andrzej badawczo przyglądał się swojemu rozmówcy, który odkroił sobie właśnie spory kawał dziczyzny.

Tak, dokładnie, chcę, żebyś to powiedział, choć, oczywiście, swoimi słowami. Tego uczyłeś się nie tylko na studiach. Może warto, żebyś przypomniał, że kiedy każdy pozostawał na swoim miejscu, współpraca szła jak po maśle, a forsa ciurkała jak z kranu. I wtedy niektórym zaczęło się przewracać we łbach – Marek mówił twardo, wymachując widelcem z kawałkiem mięsa. – Zaczęły się kłopoty. Kurwa, zapomnieli, że bez nas to nawet walutą by nie handlowali. Kioski mogliby obrabiać – zapalał się coraz bardziej, zaczerwienił się na twarzy i wymachiwał sztućcami. – I dlatego paru ludzi musiało zginąć. Jak nazywaliście tego waszego pierwszego bossa? Niko?

Tak, Niko, ale ja wtedy jeszcze nie byłem w firmie.

No właśnie. Posłaliśmy cię tam, żeby nie spotykać się z nieodpowiednimi ludźmi. Żeby sobie przypomnieli, jaki jest porządek rzeczy i żeby ktoś pilnował go od środka. Bo ty to potrafisz robić, Andrzeju. Nie? W ogóle dziwne, że mówię: wy, wam. Jakbyś był od nich. A ty przecież jesteś od nas. Z rodziny jesteś – Marek zwrócił się czule do uśmiechającego się grzecznie rozmówcy. – I po to wysłaliśmy cię tam, żeby te kontakty były inne i żeby firmę, która żyje dzięki nam, bardziej z nami związać. Tak. Niko nie żyje. Pamiętam go. Rozmawiałem z nim parę razy. Niby inteligentny, ale co i rusz wyłaziło z niego przedmieście. O tym Byku nie warto wspominać. Głupio tak o kimś mówić, ale pewnie dobrze, że go załatwili. Również dla was. Przede wszystkim dla was. Więc dlatego, że komuś odbiło, musieli zginąć ludzie. A jak się popsuły interesy... Tyle przeszło koło nosa i teraz trzeba nadrabiać. Ale wychodzimy na swoje. Dobrze więc, gdy każdy pozostaje na swoim miejscu, bo, jak wiesz, wyżej chuja nie podskoczysz. I dobrze o tym czasami sobie przypomnieć. A ty przypomnisz to w swojej firmie. Grzecznie, bo od tego są papugi. A sprawę Siwickiego trzeba załatwić już. W ciągu najbliższych dni. Pamiętaj. Najbliższych dni. Koszty, w granicach rozsądku oczywiście, bierzemy na siebie. Na tym koniec interesów. Jak tam w rodzinie? Żona robi karierę. Tak pięknie wygląda na ekranie. Musisz być dumny.

W rodzinie... – Andrzej po raz pierwszy wyglądał na naprawdę zakłopotanego. – Wiesz, rozwodzę się z Izą.

Szkoda. Taka ładna dziewczyna. Teraz jakoś łatwo się rozwodzicie. Cóż, młodzi. Krew nie woda! Kelner! Ja płacę! Przecież jesteśmy w rodzinie.

 

"DOLINA NICOŚCI" JUŻ W KSIĘGARNIACH! Wierzę, że kolejne odcinki powieści będą zaczynem gorącej dyskusji. Liczę na Was, na Wasze uwagi i oceny. Proponuję Wam również zabawę. Zainteresowani mogą kontynuować powieść na własną rękę. Będą odgadywać intencje autora, a może tworzyć dla nich interesujące uzupełnienie, albo ważny kontrapunkt. Dla najciekawszych wypowiedzi przewidziane są symboliczne nagrody.

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (40)

Inne tematy w dziale Polityka