Bronisław Wildstein Bronisław Wildstein
219
BLOG

Odcinek siódmy

Bronisław Wildstein Bronisław Wildstein Polityka Obserwuj notkę 36

Im głębiej Czułno wgryzał się w sprawę, tym bardziej się anagażował. I nie była to tylko zwyczajna dla niego, jak dla wielu jego kolegów, pasja odkrywania tego, co zakryte, odczytywania szyfrów pozwalających zrozumieć sens wydarzeń. Tym razem sekretne dzieje Lwa, które krok po kroku rekonstruował z dokumentów tajemniczego informatora, skonfrontowanych z historią oficjalną i relacjami świadków, stawały się kluczem do rzeczywistości, której istnienia nawet nie podejrzewał. Niedawna przeszłość nabierała konsystencji i wyrazistości, nie tylko przedzierała się przez literę oficjalnej historii, ale i zmieniała kształty codzienności spowijającej Czułnę. Spoza oficjalnych, coraz bardziej przeźroczystych sekwencji wydarzeń dostrzegał inne zdarzenia i odmiennych bohaterów. Postacie na pierwszym planie kręciły się na obrotowej scenie wprawianej w ruch przez maszynerię kontrolowaną przez tych za kulisami.

Myślał o tym nawet kiedy kochał się z Zuzanną i kiedy odpoczywali, leżąc obok siebie, zaczynał opowiadać, z zadowoleniem patrząc na jej zafascynowaną twarz.

To niebywałe – tłumaczył. – Wygląda na to, że niektórzy z nich jeszcze przed Okrągłym Stołem domyślali się, jaką rolę pełni Lew. I nic! Potrafili tym grać. Na przykład Bogatyrowicz. Wychodzi na to, że słał przez Lwa sygnały do władzy. Ten Bogatyrowicz, to przy tym wszystkim gość – sapnął z mimowolnym zachwytem, pieszcząc wnętrza ud tulącej się do niego Zuzanny, gdy Sting wyśpiewywał, że jest Anglikiem w Nowym Jorku. – Chyba pieprzy to, co Lew robił wcześniej. Nie interesuje się tym. A może sprawdził już wszystko i tylko ja o tym jeszcze nie wiem? Bo mam raporty, w których Lew precyzyjnie charakteryzuje, jaką dupę Bogatyrowiczowi podstawić. Ciekawe, czy redaktorek dowiedział się, z kim tracił głowę?!

Podniecony Czułno wsuwa się między nogi dziewczyny, która zachęca go już od jakiegoś czasu i przez mgłę podniecenia dociera do nich, że należy być sobą, niezależnie od tego, co inni o tym mówią.

 

Wilczycki czekał na ten telefon. Był przekonany, że Bogatyrowicz musi zadzwonić w sprawie Lwa, dowie się na pewno, a wtedy będzie interweniował, będzie go przekonywał, groził... Podskórnie niecierpliwił się nawet, że moment ten nie nadchodzi, a majaczy tylko, wzbiera niepokojem. Kiedy jednak usłyszał w komórce głos redaktora, wpadł w popłoch.

Bogatyrowicz był spokojny. Umówili się, nie precyzując, po co.

Jest kilka spraw, a zwłaszcza jedna – podsumował Bogatyrowicz, śmiejąc się z nutką groźby, którą Wilczycki może usłyszał, a może tylko wyobraził ją sobie.

Pub na Koszykowej zaczynał się dopiero wypełniać. Siedzieli nad Guinnessem, rozmawiając o błahych sprawach, podglądani przez zainteresowanych klientów. Bogatyrowicz zapytał nawet o Sabinę i pokiwał z nostalgią głową nad nietrwałością ludzkich spraw.

Może powinienem z nią porozmawiać, tak dawno jej nie widziałem – rzucił od niechcenia, spoglądając badawczo na Wilczyckiego, który poczuł, że czerwieni się. Ogarnęła go mieszanina nieprzyjemnych uczuć.

Smutno być samotnym, ale ma to swoje pozytywne strony – kontynuował Bogatyrowicz, wgapiając się w rozmówcę. – Zwłaszcza dla ludzi o naszej pozycji, co? Ale my nie o tym, co?! – Zmienił nagle ton. – Bo dobrze wiesz, o czym mamy mówić, redaktorze? – Dopił piwo i uderzył kuflem o blat. – Co?!

To znaczy... skąd mam... nie mam pewności... – Wilczycki poczuł upokorzenie, ale nie potrafił zamilknąć. Dopiero Bogatyrowicz przerwał jego katusze.

Chyba nie myślisz serio, żeby opublikować te ubeckie świństwa? – stwierdził raczej niż spytał.

Skąd wiesz, że ubeckie? – Wilczycki opanował się jakoś.

Chyba nie myślisz o tym serio? – powtórzył Bogatyrowicz. – Co?

Przecież nie muszę mu odpowiadać, nie muszę się tłumaczyć, już dawno nie jest moim zwierzchnikiem, powtarzał sobie Wilczycki, dukając jednocześnie nieskładnie:

Jeśli potwierdzi się autentyczność dokumentów, to będę musiał, będziemy musieli... Sam wiesz...

Co wiem?! – warknął Bogatyrowicz, nachylając się nad Wilczyckim. – Jaka, kurwa, autentyczność?! Skąd to będziesz wiedział? Bo jakieś ubeckie kurwy ci to potwierdzą?! Albo ci szmaciarze z IPN-u, którzy istnieją dzięki fałszywkom?! Dlatego chcesz rozpętać piekło i pogrążyć najsensowniejszych ludzi? Czy ty w ogóle wiesz, co chcesz zrobić?!

Michale, ale prawda...

Prawda!? Jaka prawda? A wiesz na pewno, co to jest prawda? Każdy ma swoją prawdę!

Ale słuchaj, Michale... Taki jest nasz obowiązek. Zgoda, nie jesteśmy w stanie, prawie nigdy, zaręczyć, że odkrywamy prawdę. My tylko przytaczamy fakty, dokumenty, a ludzie muszą sami sobie wyrobić... Przecież zawsze pozostaje sąd i... zresztą... – Wilczycki z rozpaczą poszukiwał bodaj pojedynczych słów z rozsypanej konstrukcji, którą przygotował tak pieczołowicie. Bogatyrowicz wznosił się nad nim z zaciśniętą pięścią.

Co ty pierdolisz?! Ludzie sobie wyrobią?! Ludzie sobie wyrobią to, co im podsuniemy. I ty wiesz o tym najlepiej. Bo dla sensacji, dla rozgłosu chcesz obudzić w nich amok! Nasz obowiązek?! Naszym obowiązkiem jest odpowiedzialność! Czy zapomniałeś, czego uczyłem cię na początku twojej kariery?! Odpowiedzialność! Ty, kurwa, zdajesz sobie sprawę, że podważasz fundamenty świata, w którym się urządziłeś i zrobiłeś karierę? Zasługujesz na to, co masz. Swoją pracą to zdobyłeś! Ale teraz chcesz rozpierdolić wszystko, bo ci odjebało jak pensjonarce, w której obudziły się hormony! Kto ci podsunął te banały o dziennikarskich obowiązkach? Powinności to ty masz wobec rozumu, bo musisz zdawać sobie sprawę, do czego prowadzisz. Etyka odpowiedzialności! Zapomniałeś? Co ty? Dawno nie pierdoliłeś i sperma uderza ci do głowy, jak tym prawiczkom, co bełkoczą o niepodważalnych zasadach? Przecież masz rozum. Jak sięgniesz do niego, to zrozumiesz, co to za gra. I że ty możesz stracić w niej wszystko.

To był moment, kiedy Wilczyckiemu wydało się, że Bogatyrowicz odpływa od niego. Wtapia się w tło coraz bardziej gwarnej knajpy, a jego gesty stają się elementem choreografii. Niespodziewanie Wilczycki poczuł się nieomal spokojny i pewny. Przechylił kufel i po chwili przez grube szkło dna zobaczył zniekształconą twarz Bogatyrowicza, który pokrzykiwał coś. Poczuł się jak naprzeciw szpaleru ZOMO, kiedy opuszczał go strach.

Ta rozmowa nie ma sensu. Zdecydowałem się. Jeśli potwierdzi się ich autentyczność, opublikuję te dokumenty.

Adasiu... Czy ty rozumiesz, co robisz? – Bogatyrowicz zmienił ton. Nagle wydawał się innym człowiekiem. – Przecież ty sam siebie załatwisz i nikt nie będzie w stanie cię wybronić. Zrobisz dużo krzywdy zasłużonym ludziom, ale najwięcej sobie. Czy naprawdę to przemyślałeś?

Dwie dziewczyny przy sąsiednim stoliku nachalnie wpatrywały się w nich, ignorując wysiłki chłopaków obok. Patrzyły głównie na Bogatyrowicza. Przy barze w ich kierunku spoglądał czujnie potężny mężczyzna. Muzyka, zapach piwa, dym papierosów wsiąkały w narastający szum.

Zdecydowałem się. – Wilczyckiego zaskoczył jego własny spokój. Bogatyrowicz poderwał się.

Toś się, kurwa, załatwił! To ciebie już nie ma! Pamiętaj! Obiecuję ci to! Koniec z wielkim redaktorem! Odbiło ci! Myślisz, że kim jesteś?! Dzięki komu tak się wysforzyłeś?! Ale to już koniec. I choćbyś nie wiem jak skamlał, już ci to nie pomoże. Przypomnisz sobie. Nie ma tu miejsca na takich skurwysynów, jak ty!

Kiedy Bogatyrowicz znikł za drzwiami, Wilczycki, wstając, zorientował się, że rachunek musi zapłacić za obu.

 

To był głos Bogatyrowicza. Marecki podniósł słuchawkę nieco poirytowany i już zmęczony. Było niedzielne południe. Uświadomił sobie swoje zmęczenie. Ta świadomość irytowała go jeszcze bardziej, a irytacja męczyła. Łukasz znowu marudził, że nie ma telefonu komórkowego, choć jest już w maturalnej klasie, Karolina oświadczyła obrażona, że nie idzie na bal, bo nie ma co na siebie włożyć. A Joanna bierze właściwie ich stronę, choć przecież dobrze wie, że wszystkie pieniądze idą na budowę domu, za czym optowała tak żarliwie. Cały czas trzeba ciułać grosze z uniwersytetu, kiepskie wynagrodzenie z Instytutu i pensję Joanny. Gdyby nie honoraria od Michała i od Juszcza (z tym ostatnim wprawdzie Marecki zerwał, ale Bogatyrowicz zorganizował ich pogodzenie, jakkolwiek przyczyną był fakt, że to „Przegląd” zdradził linię Bogatyrowicza i zaczął publikować oszołomów, którzy nawoływali do anarchii), więc gdyby nie te honoraria, trudno byłoby związać koniec z końcem. To mogłoby być argumentem dla malkontentów, ale Marecki malkontetem nie był. Nie podobało się mu jednak, że profesor taki, jak on, to znaczy nie zamykający się w uniwersyteckiej wieży z kości słoniowej, ale uczestniczący w życiu kraju, publikujący ważne teksty i książki, musi zadłużać się, aby wybudować dom. Rozumiał jednak okoliczności. Mimo wszystko niedziela była męcząca i denerwująca, a terkot telefonu, w którym Marecki podejrzewał monit o zaległą sprawę zawodową, irytację tę mógł tylko pogłębiać.

W telefonie jednak usłyszał Bogatyrowicza i ulga zmieszana z radością spowodowała, że Marecki początkowo nie zrozumiał o co chodzi. Pomyślał, że redaktor chce podziękować mu za opublikowaną w „Przeglądzie” recenzję ze swojej książki. Z tego tekstu Marecki był wyjątkowo dumny: „Niestety nie jest tak, że zawsze i od razu publiczność potrafi rozpoznać dzieło. Zwłaszcza, gdy polityczny zgiełk utrudnia zrozumienie doniosłych słów. Słowa Bogatyrowicza przedrą się jednak przez pianę epoki. Pozostaną tym głębokim głosem, który wskazywać będzie drogę następnym pokoleniom”. Marecki właśnie smakował własny tekst, kiedy do niego dotarło, że nie o jego artykuł chodzi. Bogatyrowicz wzywał go do stolicy, bo stało się coś, czego obawiali się obaj. Coś, co było czarnym snem polskiej demokracji. Gejzer kloaki, myślał Marecki poszukując właściwych słów. Ofensywa barbarzyńców, którzy chcą zniszczyć nasz świat. Unurzać nas wszystkich w odchodach peklowanych w IPN-ie. Czarne sotnie lustratorów. Krzywda i zniszczenie. Nadchodził dzień próby. Marecki pakował się gorączkowo.

Jadę do Warszawy – wyjaśnił Joannie, która opowiadała mu coś o dzisiejszych zobowiązaniach. Mocno poirytowany wytłumaczył jej, że musi odwołać kolację i jutrzejszą inspekcję budowy. W miarę spokojnie starał się wyjaśnić, że nie wie, kiedy wróci. Tłumaczył, że są to sprawy ważne, w których powinien, musi wziąć udział. Wzywał go przecież Bogatyrowicz.

 

"DOLINA NICOŚCI" JUŻ W KSIĘGARNIACH! Wierzę, że kolejne odcinki powieści będą zaczynem gorącej dyskusji. Liczę na Was, na Wasze uwagi i oceny. Proponuję Wam również zabawę. Zainteresowani mogą kontynuować powieść na własną rękę. Będą odgadywać intencje autora, a może tworzyć dla nich interesujące uzupełnienie, albo ważny kontrapunkt. Dla najciekawszych wypowiedzi przewidziane są symboliczne nagrody.

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (36)

Inne tematy w dziale Polityka