To była któraś z rzędu przesyłka „do rąk własnych”, jaką Czułno dostał po aferze sędziowskiej w Kłodzku. Zwykle koperty zawierały dokumenty sądowe, które jacyś nieszczęśnicy albo wariaci nadsyłali mu z prośbą, aby zajął się ich sprawą. Najpierw, powodowany przyzwoitością, próbował je czytać, potem tylko przeglądał, teraz wystarczał mu rzut oka. Czasami robiło mu się głupio, kiedy kolejny plik papierów wysypywał się z pełnego już kosza, który co rano sumiennie opróżniali sprzątający, eliminując także chaos gazet, listów i dokumentów walających się wokół jego biurka. Kiedy przychodził, odnajdywał pustą przestrzeń, którą znowu wypełniał będzie do późnej nocy niezałatwionymi sprawami, aby następnego dnia zaczynać od nowa to samo. W koszu kwiliły, jęczały, zawodziły – prawdziwe lub urojone, co nie znaczy, że mniej bolesne – krzywdy i tragedie, skarżyli się ludzie, którzy wyczerpali już wszystkie możliwości działania. Być może niektórym byłby w stanie pomóc, ale nie miał czasu nawet na to, aby to sprawdzić. Kiedy udał się do Wilczyckiego prosząc o asystenta, który pomagałby mu chociaż w analizie dokumentów, zwierzchnik popukał się w głowę. „Gwieździe zaczyna odbijać?”, ni to stwierdził, ni zapytał. A więc i Czułno przejmował się coraz mniej.
Szara koperta formatu A-4 bez adresu nadawcy, którego drukowane nazwisko, Leon Pies, znajdowało się na czymś w rodzaju przylepionej wizytówki. Przez moment, nie wiedząc czemu, Czułno wahał się, zanim zaczął rozrywać nie tylko zaklejoną, ale i sczepioną czymś mocnym kopertę. W środku była kopia raportu do komendanta SB w Warszawie z datą 1988 roku. Nadawca o pseudonimie Azew opisywał nastroje w środowisku opozycji warszawskiej i wyjaśniał, na jakie ustępstwa oficjalnie, a na jakie realnie gotowi byli iść jej przedstawiciele.
Czułno przerzucał kartki znudzony. Historia nie interesowała go specjalnie, a choć w raporcie pojawiło się kilka osób funkcjonujących publicznie dziś – najbardziej znanym był Bogatyrowicz, a opis jego postawy zajmował najwięcej miejsca – to wynikało z tego niewiele. Ciekawe było tylko, że Azew znajdował się w samym środku struktury podziemnej, a raczej był jednym ze szczytu. Nic nie wskazywało jednak, w każdym razie Czułnie, kto krył się za tym pseudonimem. Właściwie nie wiedział, co powstrzymało go przed wyrzuceniem dokumentów do prawie pełnego już kosza. Wrzucił je do szuflady.
– Czy mówię z redaktorem Czułno? – usłyszał w telefonie parę dni później. – Mówi Leon Pies.
Nazwisko nie mówiło mu nic. Zaskoczyło go tylko, że telefonujący dzwoni na jego drugą komórkę, tę, której numer znało niewiele osób.
– Skąd pan zna mój numer? – zapytał, ale rozmówca zignorował pytanie. – To ja przysłałem panu raport Azewa.
Czułno przypomniał sobie dużą, brązową kopertę i raport agenta o dziwacznym pseudonimie.
– Tym razem chciałbym się spotkać. Mam dla pana inne dokumenty. I, przede wszystkim, powiem, kto to Azew. Mam dowody.
– Wie pan... – Czułno zastanawiał się. – Ja nie zajmuję się historią i właściwie się nią nie interesuję...
– Historią? To jest dla pana historia? Azew nie jest historią. Ten gość, ten gość... Gdyby pan wiedział, kto to jest... Historia, mówisz pan – rozmówca nie mógł przejść do porządku nad tą uwagą. – Tak się panu tylko zdaje. My nie jesteśmy historią... Azew robi tę historię dziś, robi teraźniejszość. Wie pan, myślałem, że takiego świetnego redaktora, który załatwił mafię sędziowską aż w Kłodzku, zainteresuje, kto jest kim w naszym kraju, no, ale jeśli nie...
– W porządku – zdecydował się wreszcie Czułno, nie wiedząc, czy dobrze robi. Ustalanie spotkania zajęło trochę czasu, bo rozmówca marudził, aż wreszcie zgodzili się na „Sobieskiego”, za dwa dni. O dziesiątej rano. Przy oknie. Nie wytłumaczył, skąd ma telefon Czułny.
Minęło piętnaście minut w nieomal pustej kawiarni. Czułno właśnie wykonał gest przyzywający kelnerkę, gdy postać w długim płaszczu od drzwi szybkim krokiem podeszła do jego stolika.
– Przepraszam, proszę jeszcze nie płacić. Porozmawiamy. – Niewysoki mężczyzna po pięćdziesiątce raz jeszcze rozejrzał się po sali, zanim położył na stoliku czarną teczkę. Namaszczonym gestem otworzył dwa srebrne zatrzaski i wydobył kopię opatrzonego pieczęciami maszynopisu.
– Tu Azew tłumaczy, że opozycję można zmusić, żeby wybrała Jaruzelskiego na prezydenta. Wyjaśnia, że Bogatyrowicz będzie za. Cytuje długą rozmowę, w której stwierdził on, że w zasadniczych momentach historycznych trzeba umieć zmieniać fronty, bo zmieniają się zagrożenia. Historyczne momenty, ha, ha. – Rozmówca spojrzał na Czułnę chyba po raz pierwszy. Dotąd tylko omiatał go spojrzeniem, które leniwie snuło się po sali. Czułnie wydawało się, że wszystko jest niewyraźne w siedzącym przed nim człowieku – jego rysy twarzy, miny, gesty i zachowanie.
– To jest ostatni raport Azewa z listopada 1989 roku – mężczyzna znowu na krótko spojrzał na Czułnę, wyjmując z teczki kolejny spory spięty dokument.
– Sugeruje, żeby zacząć niszczyć dokumentację resortu. Uważa, że trzeba zrobić kopie materiałów ważniejszych, które mogą się przydać, i ukryć. He, he, kopie – mężczyzna śmieje się niewyraźnie. – A oryginały należy zniszczyć. Tłumaczy, jakie nieszczęście może spowodować przejęcie ich przez niepowołanych. Pisze, że zniszczenie dokumentów jest ważnym elementem transformacji. Aha, pan pewnie nie wie. Tak w resorcie nazywała się cała operacja zapoczątkowana Okrągłym Stołem. Nie powiem... trochę się wymknęła z rąk. Transformacja...
– A tu – rozmówca klepnął w czarną skórę – mam teczkę Azewa z jego personalnymi danymi. Jego deklarację współpracy z 1966 roku.
Czułno zorientował się, że sprawa zaczyna go interesować. Nie tylko historia, pomyślał.
– Kto to?
– Powoli... Więc jednak to pana interesuje. Nie tylko historia, co? – zagadał półgłosem człowiek naprzeciw, jakby usłyszał jego myśli. – Chcę wiedzieć, czy pan się tym zajmie? Czy opublikuje pan i podpisze swoim sławnym nazwiskiem rewelacje, które panu serwuję?
– Powiedzmy, że się postaram. Przecież jeszcze nie wiem, czy będę miał wystarczająco solidne dane, żeby zrobić z tego materiał. No i nie mogę być pewny, że redakcja to zechce...
– Ależ proszę pana... Dla takiego sławnego dziennikarza... Pogromcy mafii sędziowskiej, po którą musiał jechać aż do Kłodzka. – Człowiek przed nim niewyraźnie chichotał. – Dla takiego redaktora to nie będzie stanowiło żadnego problemu, a za prawdziwość rewelacji ręczę osobiście.
– To znaczy, kto ręczy? Bo nie bardzo wiem, z kim mam przyjemność, nie wiem, na jakiej podstawie mam wierzyć pana dokumentom i nawet trudno mi uwierzyć, że nazywa się pan Leon Pies...
– A dlaczego nie podoba się panu moje nazwisko? – Człowiek przed nim wydawał się poruszony. – Lepiej, żebym dla pana był Leon Pies. Nawet może pan mówić do mnie: panie Leonie, bo po nazwisku... To byłoby jakoś brzydko. A dokumenty może pan sprawdzić. Niech pan zrobi kopie i da rzeczoznawcom, tylko wcześniej trzeba wyeliminować wszystkie szczegóły. Mogę dać panu więcej danych, kto kiedy prowadził Azewa. Zresztą, dokumenty prowadzą jak po sznurku. Identyfikują go bez pudła. Wtedy a wtedy wyjeżdża do Stanów, wcześniej spotyka się z tym a z tym z opozycji. Jest przyjmowany przez kardynała. Wszystko można sprawdzić.
– No więc, kto to, ten Azew?
Mężczyzna wolno zanurza dłonie w czarnej teczce i po chwili wyławia z niej dwustronicowy dokument. Pieczołowicie rozkłada go przed Czułną, raz jeszcze rozglądają się po sali, na której zajęte są jeszcze tylko trzy stoliki: przy jednym mężczyzna w średnim wieku popijając kawę czyta jakąś angielskojęzyczną gazetę; starsza para kończy właśnie śniadanie, a nieco dalej dwie młode kobiety rozmawiają o czymś z ożywieniem. Oparta o ladę kelnerka leniwie gawędzi z barmanem. Spoza zasłon przez okno sączy się matowe światło.
„Marian Krzysztof Lew ur. w 1938 roku w Warszawie, studia z dyplomem mgr filozofii ukończył w 1961... kryptonim operacyjny: Azew”.
– To jest ten Lew? – pyta ciągle z niedowierzaniem Czułno, choć wie już, jaka będzie odpowiedź.
– A czy myślałby pan, że w sprawie zwyczajnego śmiertelnika zawracałbym głowę tak wybitnemu redaktorowi? – twarz naprzeciw krzywi się w mętnym uśmiechu. – Co innego wielki działacz opozycji. Rektor uniwersytetu, prezes konferencji rektorów, jeden z największych autorytetów intelektualnych i moralnych trzeciej RP. Tak, to ten Lew – mężczyzna syczy nieomal, Czułno zauważa na teczce kropelki śliny.
– A dlaczego pan mi to mówi i skąd pan to wie, skąd ma pan te wszystkie dokumenty? – Czułno próbuje uporządkować fakty.
– Skąd to mam... – mężczyzna wznosi oczy do góry. – Wszystko chce pan wiedzieć. Dlaczego panu pokazuję? Bo myślę, że tego wymaga sprawiedliwość. Bo to przecież wstyd, żeby... Bo tego wymaga lojalność, bo człowieka nie można poniżać, okradać, zabierać mu jego pieniądze... Zresztą to dla pana nie ma znaczenia... Nie sprawdzał pan tych, od których dostawał pan cynki w sprawie Kłodzka.
– To byli pokrzywdzeni.
– Może ja też jestem pokrzywdzony. Muszę już iść. Spędziłem z panem za dużo czasu. – Mężczyzna rozgląda się znowu. – Powiem tylko, że mam jeszcze inne dokumenty. Donosy Azewa z marca 68. I ze stanu wojennego. Azew proponuje, jak kogo można złamać, jak można złamać Solidarność.
– Jak się skontaktujemy? Proszę mi dać jakieś namiary.
– Zatelefonuję do pana za trzy, niech będzie za cztery dni. To wystarczy, żeby podjąć decyzję na najwyższym szczeblu „Kuriera”. – Mężczyzna oddala się szybkim krokiem. Czułno czas jakiś gapi się za nim, a potem na pozostawione na stoliku papiery.
"DOLINA NICOŚCI" JUŻ W KSIĘGARNIACH! Wierzę, że kolejne odcinki powieści będą zaczynem gorącej dyskusji. Liczę na Was, na Wasze uwagi i oceny. Proponuję Wam również zabawę. Zainteresowani mogą kontynuować powieść na własną rękę. Będą odgadywać intencje autora, a może tworzyć dla nich interesujące uzupełnienie, albo ważny kontrapunkt. Dla najciekawszych wypowiedzi przewidziane są symboliczne nagrody.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka