Nie można wykluczyć, że tegoroczny spór o Marsz Niepodległości doprowadzi do większej burdy niż wszystkie dotychczasowe, jakie widzieliśmy 11 listopada. Po sądowym uchyleniu zakazu wydanego przez Hannę Gronkiewicz-Waltz, marsz „oddolny” organizowany przez narodowców jest legalny, a co za tym idzie, nielegalny będzie marsz organizowany na tej samej trasie przez prezydenta i rząd w ramach „uroczystości państwowych”. Gdyby nie fakt, że kolizja obu imprez może doprowadzić do nieszczęścia, można byłoby to nazwać komedią stulecia.
Odpuszczę sobie analizę prawnych wątków całego zamieszania, ufając, że warszawski Sąd Okręgowy wydał prawidłowy wyrok, a więc narodowcy mają prawo do zorganizowania Marszu Niepodległości. Z drugiej strony wydaje się nieprawdopodobne, że strona rządowo-prezydencka wycofa się ze swojego pomysłu, by MN został zastąpiony marszem „biało-czerwonym”. Władze państwowe od początku chciały dokonać takiej zamiany, ale nie dało się tego zrobić za pomocą negocjacji z narodowcami. Dlatego władze skorzystały z okazji i – po zakazie wydanym przez prezydent Warszawy – błyskawicznie wcięły się narodowcom na „ich” teren. Ci ostatni zawyli z oburzenia i widać, że nie zamierzają odpuszczać, tym bardziej, że mają w ręku argument w postaci wyroku sądu, uchylającego skierowany do nich zakaz.
Żeby dokonać właściwej oceny tego, co może nastąpić w Warszawie, nie można abstrahować od różnic między rządzącym PiS-em a narodowcami. Pozorna jedność, jaka panowała na dotychczasowych Marszach Niepodległości, mogła te różnice zacierać, ale teraz widać je z całą ostrością. Obie strony były względnie zgodne, dopóki rządziła PO, której nienawidziły i nadal nienawidzą z równą intensywnością. Po zmianie rządu wiele się jednak zmieniło. Co prawda politycy PiS przypochlebiali się ogółowi uczestników MN, ale – jak widać – od początku był w tym element kalkulacji.
MN to impreza stworzona przez nacjonalistów, związanych z organizacjami w rodzaju ONR, MW i RN, za którymi PiS, czyli Jarosław Kaczyński – mówiąc bardzo delikatnie – nigdy nie przepadał. Niemniej jednak politycy obozu rządowego przyjmowali do wiadomości, że w MN maszerują ludzie o różnych poglądach. Jak się zdaje, większość z nich miała poglądy pisowskie lub zbliżone. Brali udział w MN nie dlatego, że kręciły ich hasła o białej rasie, kominiarki, race i incydentalne podpalenia, ale mimo tych atrakcji. Tym bardziej, że marsz był długi, zaś ekscesy odbywały się w sektorach, których wielu zwolenników PiS mogło nie widzieć. Byli też tacy, którym wspomniane atrakcje nie przeszkadzały, ale i tak nie oznaczało to skłonności do politycznego poparcia dla narodowców. Była wreszcie grupa lokująca się pośrodku – między PiS i narodowcami.
Zdarzało mi się pytać moich znajomych, sympatyków PiS: „Jak to jest, że przyjmujecie zaproszenia od ONR, MW i RN? Nie rozumiecie, że liczba ekscesów na MN nie jest przypadkiem, ale rezultatem tego, kto ten marsz organizuje?”. W odpowiedzi bagatelizowali ekscesy, zaś profil ideowy organizatorów uważali za nieistotny. Politycy PiS – w ślad za swoimi zwolennikami – robili to samo, przynajmniej publicznie.
Z punktu widzenia narodowców, pisowska część marszu – prawdopodobnie liczniejsza niż twardzi nacjonaliści – była potrzebna jako tło i zarazem alibi. Po pierwsze, dzięki zwolennikom PiS można było chwalić się wysoką frekwencją, a po drugie – można było opowiadać budujące historyjki o lasach biało-czerwonych flag oraz o „tysiącach rodzin z dziećmi”. Obecna interwencja rządu zmierza nie tylko do tego, by Marsz Niepodległości „ukraść” narodowcom, ale także do tego, by wyrwać mu pazurki. Zgodnie z intencją prezydenta i rządu marsz ma być „spokojny i radosny”, a przede wszystkim – ma być wolny od rasistowskich transparentów, rac, kominiarek i partyjnych emblematów. Innymi słowy, ma z niego zniknąć wszystko to, co jest oczkiem w głowie dotychczasowych organizatorów. Bo choć zawsze zależało im na mnogości polskich flag i wysokiej frekwencji, to jeszcze bardziej zależało im na tych elementach, które – choć piętnowane w mediach liberalnych – decydowały o ideowym profilu marszu. A decydowały o nim race, kominiarki, emblematy ONR, MW i RN, hasła nacjonalistyczne („Polska dla Polaków”, „Śmierć wrogom Ojczyzny”) a także – nieliczne, ale ważne – hasła rasistowskie. Jeżeli zabraknie tych akcentów, marsz – dla narodowców – straci jakikolwiek sens. Zamieni się w marsz pisowców, a narodowcom nie da żadnych marketingowych korzyści.
Nie jest zatem dziwne, że interwencja rządu i prezydenta spotkała się w tym środowisku ze zdecydowanym sprzeciwem. Czasem jest on uzupełniany albo maskowany standardowymi złorzeczeniami przeciw Hannie Gronkiewicz-Waltz, ale teraz to głównie zasłona dymna. Kiedy ONR-owscy agitatorzy szukają chętnych do wyjazdu na MN, łatwiej im zapełniać autobusy, pokrzykując o „bolszewickim zakazie” pani prezydent z PO. Ale w ostatecznym rachunku wiedzą, że to nie ona stanie na czele „marszu ukradzionego”, za to pan prezydent już się do tego szykuje. Tymczasem Marsz Niepodległości był największym politycznym kapitałem narodowców, więc jego utrzymanie w dotychczasowym kształcie to walka o polityczne przeżycie. Bez Marszu Niepodległości panowie Bosak i Winnicki mogą odesłać Brygady ONR do domu i czynić dalsze starania o podskoczenie w sondażach z 1% do 1,10%.
Wydaje się zatem, że 11 listopada dojdzie – co najmniej – do przepychanek między narodowcami i służbami porządkowymi marszu rządowo-prezydenckiego. Ten ostatni ma się rozpocząć na Rondzie Dmowskiego o godz. 15. Narodowcy już teraz zapowiedzieli, że pojawią się w tym samym miejscu godzinę wcześniej. Służby państwowe będą na nich czekać, bo będą zabezpieczały teren na długo przed startem imprezy oficjalnej. Wydaje się wątpliwe, by – po prostu – wpuściły narodowców na Rondo i pozwoliły im zejść Alejami. Zakładając, że narodowcy zgromadzą od kilku do kilkunastu tysięcy osób, wszelkie działania zabezpieczające marsz oficjalny staną się niemożliwe. Mam szczerą nadzieję, że nic złego się nie wydarzy, ale rezultat zamieszania jest trudny do przewidzenia.
Inne tematy w dziale Polityka