Andrzej Liczmonik*
Wędrówka
Droga zdawała się nie mieć końca. Szara, monotonna krecha, dzieląca na pół równie monotonny krajobraz w różnych odcieniach pożółkłej zieleni. Znikająca gdzieś za linią horyzontu po to, by po kolejnych krokach odsłaniać swój dalszy ciąg. Rozgrzana lipcowym słońcem, które paliło niemiłosiernie sprawiając, że raz po raz zwilżane wodą z plastikowej butelki usta stawały się suche jak wiór a po czole, spomiędzy włosów spływały stróżki potu. Każdy krok wzbijał niewielkie obłoczki kurzu, które drażniły wysuszone błony śluzowe nosa i ust wzmagając pragnienie. Nawet najdrobniejsze kamyki wpijały się w stopy, jakby te nie były w ogóle obute w solidne trapery, lecz stąpały zupełnie boso.
Droga do nikąd. Biegnąca przed siebie w bezkresną dal. Ci, którzy ją niegdyś wytyczyli, wiedzieli zapewne skąd i dokąd ma prowadzić. Stworzyli ją po coś. Miała połączyć jakieś „tu” z jakimś „tam”, sprawić, żeby ludzie „stąd” i „stamtąd” mogli się do siebie zbliżyć, spotkać się, załatwić jakieś wspólne interesy, może się ze sobą zaprzyjaźnić, a może walczyć… Ale dla Niego to nie miało teraz znaczenia. On nie szedł na spotkanie z nikim. Nie miał celu. Wyszedł, bo miał potrzebę iść. Wyszedł dawno, nie wiadomo, jak dawno temu. Może to było wczoraj, może dziś o świcie, a może ledwie przed godziną. Ale w Jego umyśle to była wieczność albo coś bardzo bliskiego wieczności. Wyszedł ze swojego „tu”. Z miejsca, które długo uważał za swoje na ziemi. Takie było. Jak tylko pamięcią sięgnął, czuł się w nim podle, trochę jak pies w przeciekającej budzie, do której jednak jest przywiązany solidnym łańcuchem, ale innego nie znał. Nie wyobrażał sobie, że mogłoby być. Doskwierało Mu coraz bardziej, ale przecież to Jego miejsce. Nie może się z niego ruszyć. Nie może?
Wreszcie coś pękło. Wstał, ubrał solidne buty wędrowca. Do plecaka włożył butelkę z wodą, trochę jedzenia i wyszedł. Nie wiedział dokąd. Nie znał innego miejsca. Czy zresztą w innym miejscu będzie lepiej? Nie wierzył w to. W nic już nie wierzył poza samą drogą. Nie szukał innego miejsca. Szedł. Byle dalej, dalej, dalej…
Woda w butelce za chwilę się skończy. Jedzenia też zostało niewiele. Słońce wkrótce zajdzie i zrobi się ciemno. Ale On nie uda się na spoczynek. Nie zbuduje sobie szałasu ani nie rozpali ogniska. Będzie szedł. Droga nigdy się nie skończy. Nie będzie żadnego „tam”, gdzie można by odpocząć, pozostać i zacząć nowe bycie. Będzie tylko droga, a na drodze On. Wytrwały i wolny. Gnany tylko jedną potrzebą: żeby iść, iść jak najdalej. Jak najdalej od miejsca, które i tak nie przestanie być Jego miejscem na ziemi. Nie oderwie się od niego, choć bardzo by chciał. Droga nigdy się nie kończy. Po przebyciu swego bezkresu, wraca zawsze do punktu wyjścia.
Gdy wróci – będzie przeklinał dzień, w którym wyszedł.
Gdy zostanie – będzie przeklinał dzień, w którym wrócił.
Nie zazna spokoju.
Nie dowie się na czym polega szczęście i kto je w ogóle posiada. Pozostanie Mu tylko droga – szara, monotonna, spalona przez słońce.
*) Andrzej Liczmonik, Mroczne blaski, 2013, fragment książki za zgodą i na prośbę Autora.
Inne artykuły Andrzeja Liczmonika:
https://www.salon24.pl/u/dobrezycie/893864,andrzej-liczmonik-utwory-wybrane
Istnieje możliwość nabycia książek A. Liczmonika, zamówienia: studioinspiracje(at)interia.pl
Inne tematy w dziale Kultura