Dimitris Koasidis Dimitris Koasidis
98
BLOG

Oczy otwarte... - ułamek ze wspomnień Tamtego Pokolenia.

Dimitris Koasidis Dimitris Koasidis Osobiste Obserwuj temat Obserwuj notkę 1
Mamy miejscowość leżała 13 km od Tarnopola...

Mamy miejscowość leżała 13 km od Tarnopola. Naszą rodzinę wywieziono zaraz 10 lutego 1940, więc resztę wiem z opowiadań sąsiadów i ze wspomnień, z internetu. Niemal wszyscy nasi deportowani wtedy do Rosji zginęli. W lesie, w kopalniach i z głodu, a część osób nawet jeszcze w podróży na Sybir. Przeżyła mama i dziadek, gdyż każdemu z nich oddzielnie udało się z Sybiru uciec. Dziadek wprawiał się do ucieczek jeszcze jako małolat, uciekł tak z domu do Legionów.  Czyli my także jesteśmy uparci, moje dzieci, a jego prawnuki też,  wszyscy uparci jak cholera  :)

Zatem w naszej miejscowości - czytam to z internetu - Polaków było wtedy ponad  300 rodzin i prawie 700 rodzin [dziś powiedzielibyśmy tak ] ukraińskich. Część rodzin była mieszana, co uważano za rzecz zupełnie zwyczajną.  Jednak wtedy mówiło się Rusini, gdyż "ukrainiec" były to skrajne poglądy polityczne. A nie narodowość.

Zatem ukraińców u nas nie było w ogóle. Zaglądali jacyś obcy agitatorzy, przed wojną także, ale bez skutku. "W naszej rodzinie nie było nigdy ukraińca" - mówiła mojej mamie babcia. "Byli sami nasi, Polacy i Rusini".

Bardzo wiele rodzin było mieszanych. Do końca wojny nie było żadnych waśni między Polakami i Rusinami.  Wielka w tym zasługa obu kapłanów - polskiego i rusińskiego (unickiego).  I chyba także (ale teraz jedynie zgaduję) mocno chronili nas także Niemcy, garnizon Tarnopola, zaopatrujący się tam zawsze w żywność, spędzający we wsi weekendy. A oni mieli swe kontakty z UPA.

Toteż UPA obchodziła naszą wieś polami, nie wchodziła do środka. 

Na polach bawiły się gromadkami małe dzieci, upowcy pytali czy nie ma wśród nich Lachów, jednak żadne dziecko drugiego dziecka nie wydało - to opowiadały mi mamy dwie ciocie.  Wtedy bardzo bały się, choć dla niepoznaki zrywały kwiatki polne, nic nie mówiąc, niemniej bały się niepotrzebnie. Oczywiście wszystkie dzieci jednakowo dobrze znały oba języki.

A że większość mężczyzn, w tym wszystkich młodych, jeszcze w 1940 powołano do Armii Czerwonej, nawet nie bardzo miałby kto z kim się kłócić, spory przycichły, sąsiedzi raczej wspierali się w bardzo trudnych czasach.

W 1944 znów przyszli Rosjanie, a zaraz potem zjawili się jacyś dziwni, nikomu z miejscowych nieznani banderowcy. Czy może "banderowcy" ? Pobili kilku Polaków i zamordowali polskiego kapłana.

Po nich przybyły furmanki z żołnierzami NKWD, zbierać młodych Polaków, konkretnie Polaków do wojska. Tych którzy w 1940 byli jeszcze za mali, podrośli dopiero podczas wojny. Ale tym tym razem nie na front, a do stacjonujących w okolicy Istrebitelnych Batalionów NKWD. Mieli tam "mścić się za zbrodnie UPA". I faktycznie, że mocno tropili upowców.

W nagrodę, rodziny których synowie tam służyli, a potem także cała reszta Polaków z tej miejscowości, mogli zabrać cały dobytek, łącznie z wyposażeniem polskiego kościoła i dość spokojnie przesiedleni zostali, wszyscy razem, do poniemieckiej wsi, we Wrocławskiem. Gdzie z początku mieszkali w jednych domach z miejscowymi Niemcami. Obcość, ale mamy ciocie wspominały, że wszyscy cichutko, bez wrogości, zresztą owi Niemcy także były to głównie kobiety, dzieci i starcy.

===========================================
Dziadek służył następnie w KBW, w Bieszczadach. Przeniesiono go tam rozkazem, ponieważ świetnie znał język ukraiński. Jednak nigdy nie wspomniał szczegółów, poza tym, że zwalczali UPA. 

Za to wspominał (ostrożnie, wszak trwała jeszcze głęboka komuna, a ja byłem dopiero małym gnojkiem) o swych ucieczkach za Uralem z rąbania lasu, potem z kamieniołomu, potem z Armii Czerwonej. I o tym jak ratowali go - ciężko rannego, krwawiącego na śniegu - jacyś zupełnie nieznani Rosjanie, sami ryzykując życie... - przezornie podał się wtedy za Ukraińca,  choć pewnie ratowaliby go i tak, także jako Polaka. Jednak być Ukraińcem w ZSRR wtedy było znacznie bezpieczniej.  
Potem zgarnięto go do Armii Czerwonej, skąd znów nawiał... i wtedy ukryli go na swej ciężarówce polscy żołnierze, z obozu w Sielcach, nad rzeką Oką... Dotarł tak i na warszawską Pragę, i do Berlina. W międzyczasie dwukrotnie poważnie ranny... więc przeżył.
Dziadek opowiadał, że gdy byli na Pradze, ogłoszono im, że kto chce, ten owszem, może zabrać ze sobą dwa magazynki nabojów i sam jeden, przez przęsła zniszczonego Mostu Kierbedzia przedostać się na drugą stronę, do Powstania.  Na co dwaj młodzi podporucznicy, świeżo po szkole oficerskiej, tłumaczyli żołnierzom, że samotnie na pewno zginą, zachęcali, by przebijać się w całej grupie. A następnego dnia rosyjski kapitan ogłosił wojsku, że podporucznicy zdezerterowali do hitlerowców. Nikt ich więcej nie widział.

==============================================
Mama uciekła z rusyfikacyjnego domu dziecka, zza Uralu, w roku 1946. I jej też po drodze pomagało wielu zupełnie nieznanych ludzi, a nikt dziecka nie wsypał, nie doniósł o uciekinierce na milicję. Ludzie bywali wtedy bardzo solidarni... raz ludzie zrzucili się na łapówkę dla strażników transportu, aby jakieś zmarłe dziecko zakopano po cichu przy torach, w rowie, a mamie przekazano jego dokumenty.

Następnie, kolejne już zupełnie fałszywe zaświadczenie, wystawił jej rosyjski wojenny komendant Tarnopola, gdy żołnierze przyprowadzili mu złapane w ruinach zapłakane dziecko... - zaraz rozkazał je nakarmić, potem wysłuchał uważnie, usiadł i wystawił rozkaz, że jest to zagubiona córka Polaków, którzy właśnie odjechali do Polski i że należy odstawić ją do kolejnego transportu ekspatriacyjnego. Żołnierze odwieźli Willysem... do Polaków. Był to bodaj ostatni masowy transport Polaków z Tarnopolskiego, chyba jesienią 1946 ( ? ) 
Mama podkreślała mi zawsze, że mimo strasznych warunków (większość dzieci zmarła z zimna, głodu, chorób, ani nie wolno było mówić po polsku) poznała w owym domu dziecka naprawdę wspaniałych wychowawców. I oni też wszyscy byli zesłańcami, choć Rosjanami. 

===============================================
Dziadka zwolniono z KBW dopiero po kilku latach i także pozwolono mu osiedlić się w "naszej" "nowej" wiosce, pod Strzelinem. Dostał maleńki, prymitywny, ale mocny domek, pamiętam że bardzo niski. Gdy dzieci tamtych Niemców odwiedzały go potem, już jako przyjezdni z NRD, ładnie wyrośnięte chłopaki musiały schylać się w przejściach... - też nie było z nimi żadnej wrogości, przy tym polski i kresowy zwyczaj nakazuje uprzejmość wobec gości.

Faktycznie mało komu te wojny były "potrzebne". Inna rzecz, że Niemcy bywają  mili, dopóki nie są w dużej sile - my to wiemy.


===========================================
Oczywiście, że ponurych zbrodniarzy ukraińskich było dziesiątki tysięcy, może nawet setki tysięcy.  Jednak nie-zbrodniarzy były wtedy wśród Ukraińców miliony, może i dziesiątki milionów - o tym też pomyślmy.

Mimo, że panował potworny głód, mimo ciągłego werbunku, nie zgłaszali się na służbę do ukraińskiej pomocniczej policji czy w ukraińskich batalionach SS. Choć gwarantowałoby to, że cała rodzina miałaby już za co żyć, co jeść.  Czytałem obliczenie, że zgodziło się służyć tam tylko 8 mężczyzn z Ukrainy, na każdy 1000.

Oczywiście, że Ukrainą rządzą dziś potomkowie głównych banderowców, dogadani z jeszcze jedną nacją...
Jednak trzeba pamiętać, że ktoś tę nienawiść ustawia, komuś jest ona potrzebna.
Ponieważ skłóconych ludzi znacznie łatwiej jest wyzyskiwać, a narody w pojedynkę łatwiej jest grabić.
Czytam np, że spośród 10 największych posiadaczy ziemskich na Ukrainie ani jeden nie jest rodowitym Ukraińcem...

Czyli sugerowałbym
Owszem, niektóre mosty zerwane zostały trwale  (kadr z filmu "Zerwany Most").
Także w mieszanej rodzinie mojego dziadka. 
Jednak nie dawajmy się wrabiać w bezsensowną dalszą nienawiść.
Oczy otwarte, chłodny umysł, Polska w sercach.

DIM, Morze Egejskie, abcd efg..

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (1)

Inne tematy w dziale Rozmaitości