Polityka gospodarcza dzięki prawom ekonomii daje ludziom nie tylko natychmiastowe i krótkotrwałe efekty, lecz także obdarza długofalowymi i skrytymi dla oczu.
Tak, dobrze przeczytaliście. Obecne problemy rządu są winą ekonomii. A dokładnie praw przez nią zdefiniowanych. To właśnie przez ekonomię dość szybko dogania polityków koszt ich decyzji na polu gospodarczym. Nie da się dać wszystkim tego wszystkiego czego pragną. To truizm. Natomiast politycy ciągle próbują dać. Jedni obiecują 4 dniowy tydzień pracy. Główna ekonomistka PO po studiach z filologii polskiej bez mrugnięcia okiem stwierdza w TVN24, że postulat jej lidera będą sprawdzać w drodze pilotażu w zakresie efektywności i wydajności. No proszę, można? Można sprawdzać...czekam z niecierpliwością na efekty tego sprawdzania, a prof. Balcerowicza, który stwierdził, że to "piramidalna bzdura" - nie słucham profesora, gdyż go nie lubię za jego niszczące reformy, a musiałbym się z nim zgodzić. Dzięki słowom poseł Leszczyny postanowiłem odświeżyć sobie wiedzę na temat fundamentalnych, ekonomicznych praw, z którymi z takim sukcesem walczą politycy.
Dlaczego winię ekonomię? Bo jest nieugięta, zatwardziała i pamiętliwa. Wytyka błędy i jest bezlitosna dla ignorantów nazywających się politykami. Gdyby wśród polityków byli sami tylko ignoranci, to pół biedy. Życie dokonałoby korekty, reedukacji i wykształcenia nowego pokolenia ignorantów, może w mniejszej skali biorąc pod uwagę zebrane doświadczenie. I w tym miejscu trzeba zatrzymać się na chwilkę i wspomnieć o jednym aspekcie. Ekonomię można wykorzystać jako narzędzie w destrukcji. Broń zniszczenia. Jak to dobrze opisał w "Wojnie o pieniądz" Song Hongbing, a przyznał się do tej roli John Perkins w słynnej już swojej autobiograficznej książce "Hitman". Ekonomia służy do niszczenia całych narodów, państw i ich kapitałów, przyszłości niezliczonej ilości ludzi. Wystarczy rozejrzeć się wokół, by wskazać bez wahania kilku zasiadających w naszym systemie rządzenia, którzy niszczą nas, zwykłych obywateli. Niszczą ciężko wypracowany kapitał. I nie mówię tylko o zgromadzonych oszczędnościach w złotym polskim, lecz o nadchodzącej recesji, która jest naturalnym skutkiem inflacji.
Wróćmy do ekonomii i praw, które działają tu i teraz. R.B. McKenzie, D. R. Kamerschen i C. Nardinelli w posiadanym przeze mnie podręczniku "Ekonomia" wyd. III z 1993 r. napisali:
"Ekonomia jest nauką badającą jak ludzie radzą sobie z rzadkością - brakiem nieograniczonej dostępności dóbr, jak rozwiązują dotkliwy problem alokacji ograniczonych zasobów w celu zaspokojenia konkurencyjnych chęci aby zaspokoić ich tyle, ile jest w danej sytuacji możliwe" - str. 7.
Nic odkrywczego, powiecie. Oczywista oczywistość. Dość podobnie definiował ekonomię Adam Smith (tego pana nikomu nie trzeba przedstawiać) w swoim dziele "Badania nad naturą i przyczynami bogactwa narodów". By nie zrobić z tej notki niezrozumiałego elaboratu ustalmy sobie tylko, że zasoby pozostające w naszym zasięgu (jako ludzi) są ograniczone i mają swoje granice. A do nich zalicza się ZIEMIA (i to co pod nią oraz to co możemy na niej wyprodukować), PRACA (fizyczna i umysłowa), KAPITAŁ (nie tylko finansowy, a przede wszystkim produkcyjny), TECHNOLOGIA (wiedza o łączeniu zasobów w produktywny sposób) i TALENT (przedsiębiorców!).
No i doszliśmy do teraźniejszych kłopotów władzy z węglem, ropą, gazem itd. Czy można naszych polityków z czystym sercem winić za ich brak? Zobaczmy!
Gdybyśmy wydobywali węgiel, gdyż mamy go, jak to powiedział Pan Prezydent na 200 lat (o ile dobrze pamiętam), nic by się nie stało (przez te 200 lat :). Z węgla można pozyskiwać gaz oraz paliwo i wiele, wiele innych substancji i półproduktów. To Pan Prezydent.
Będziemy budować elektrownie węglowe, tylko nie te stare i komunistyczne i bleee. Tylko takie nowoczesne o wysokim stopniu efektywności. Taka miała powstać w Ostrołęce. I co? Z punktu widzenia obywatela, to jest bez znaczenia, czy moje kaloryfery ogrzeje spalony węgiel, drzewo, gaz, grzałka elektryczna czy ogniwo paliwowe. Decyduje cena. Decyduje podaż i popyt. To rząd.
Powyżej poruszyliśmy surowce w kategorii ZASÓB i jak sami widzicie w dużej mierze politycy mają nieograniczone możliwości oddziaływania na sposób korzystania z surowców. Na scenę można wyciągnąć jeszcze TECHNOLOGIĘ i interwencjonizm państwowy. Idealnym przykładem dla zobrazowania problemu i na potrzeby notki jest połączenia technologii i interwencjonizmu w postaci wiatraków. Pierwsze inwestycje w wiatraki w naszym kraju to ekonomiczny horror. Niskie ceny prądu wytwarzanego dzięki spalaniu węgla wykluczały produkcję "zielonej energii". Projekty najzwyczajniej w świecie nie dopinały się finansowo, a zwrot z kapitału wynosił ponad 20 lat. Nie do przyjęcia. Na pomoc przyszli rządzący, dając dotacje z Ekofunduszu i NFOŚiGW. Ruszyli politycy do dzieła tworząc system certyfikacji oraz ustalając limity pozyskania zielonej, czerwonej energii w bilansie energetycznym. Kioto, sroto i mamy to co mamy. Dołączyła Unia i system zaowocował tym czym miał zaowocować w chwili, gdy problemem w latach 2000 zajęli się politycy - wzrostem cen kwh. Jedynym problemem w tej układance, który mógłby pokrzyżować plany wydojenia Polaków z kasy na ogrzanie ich domów była kwestia wybudowania elektrowni jądrowych i wpuszczenie na rynek taniej energii. Dobrym przykładem obrazującym powiązanie zachowania się cen prądu w zależności od udziału energii pozyskiwanej z siłowni jądrowych w bilansie energetycznym jest Japonia. Bez zbędnego pitolenia można stwierdzić, że prąd z elektrowni jądrowej (na przykładzie cen obowiązujących w Japonii) jest kilkukrotnie (5 razy) tańszy niż pozyskany z innych źródeł. Na koniec nie zapominajmy o fakcie, że rządy bez znaczenia na polityczne zabarwienie od dziesiątek lat wygaszają przemysł węglowy... bez zapewnienia alternatywy. Do czasu, aż ekonomia przypomniała o sobie. To Sejm, Senat i EU, oraz cała zgraja politycznych przygłupów.
Dlaczego tak się dzieje? Odpowiedź podsuwa ekonomia, która definiuje i jasno nazywa przyczyny ludzkiego działania. Jest nim zysk. A efektem uzyskiwania zysku jest powiększający się KAPITAŁ.
Prezes Kaczyński raczył stwierdzić, że oczywiście jest inflacja i PIS z nią walczy i z nią wygra. Stwierdził też, że jesteśmy bogatsi o 30%. Nie zanotowałem od jakiego poziomu i w jakim czasie staliśmy się bogatsi, gdyż rozum odcina mi słuch po otrzymaniu politycznej recepty na inflację, broniąc mnie przed wewnętrzną implozją w wyniku działania dysonansu poznawczego wynikającego z zebranych przez całe życie doświadczeń ekonomicznych i usłyszanych bzdur. No więc, na chłopski rozum jesteśmy bogatsi o 30%, a ceny masła, chleba, oleju wzrosły o 30%, pensje (w budżetówce) o około 4%, to w jakim czasie zbiedniejemy o 30%? Moim celem nie jest dogryzanie Panu Prezesowi, gdyż widać, że stara się bardzo i zapewne chce zadać kłam powszechnie panującej opinii, że na ekonomii on to się nie zna. To Naczelnik.
Jak widać, ekonomia dotyka polityków w szczególnym stopniu. Często prowokując ich do zmierzenia się z nią w ringu. Nie jest to pojedynek, który choćby dał cień szansy jak w przypadku Jasia Kapeli vs Kossakowski. Do kompletu ekonomicznej mieszanki wiele jeszcze brakuje. Składniki, które opisuje ekonomia, a mają bezpośredni wpływ na naszą egzystencję, są warte niejednej notki. Na koniec, ale już bez naukowych definicji można wspomnieć o prawie popytu i podaży. Moim ulubionym. Jak najbardziej ma zastosowanie do polityków. I ono mi pomoże przy politycznym wyborze przy urnie. Gdyż zadam sobie pytanie, czy mnie stać na dalsze rządzenie polityków, którzy powodują, że biedniejemy zamiast bogacić się jako naród i kraj.
P.S.
Czy tacy politycy już są na rynku?
Inne tematy w dziale Gospodarka