O pierwszych dziesięciu latach krakowskiej "Piwnicy pod Baranami" opowiada p. Barbara Nawratowicz, wspólzałożycielka tego przedsięwzięcia i jednen z filarów Piwnicy, która bodajże od listopada 1965 roku została dziennikarką rozgłośni polskiej Radia Wolna Europa. I na poczatek swojej obecności na antenie tej rozgłośni (jak się potem okazało obecności bardzo długotrwałej) opowiedziała o tym własnie okresie Piwnicy pod Baranami.
https://pl.wikipedia.org/wiki/Barbara_Nawratowicz
Praktycznie nie ingerowałem w tekst wspomnień, poza dodaniem jednego krótkiego przypisu [...]oraz pominięciem jednego, czy dwóch, króciutkiego akapitu (...).Aha, w stosunku do tekstu oryginalnego, pozmieniałem wszystkie śródtytuły, poza jednym. Bez szczególnej potrzeby, ale po to by pozostawić swój ślad w przygotowanie tekstu.
Pani Barbara Nawratowicz wydała w 2012 roku książkę poświęconą Piwnicy pod Baranami pt.: Kabaret „Piwnica pod Baranami”. Fenomen w kulturze PRL.Nie umiem powiedzieć w jakiej relacji znajduje się obecnie zamieszczony tekst do treści publikacji książkowej, jako że audycja w RWE była emitowana ponad 50 lat temu, zaś ksiażki nie miałem okazji przeczytać. Ale jest oczywiste, że ksiązka zawiera znacznie więcej treści, niż mogło pomieścic 12 stron formatu A-4.
No to poszły konie.
.....................................................................................................
Amatorzy
Zaczęło się całkiem niewinnie... Na wiosnę 1956 roku krakowska akademia sztuk pięknych objęła w posiadanie piękne gotyckie piwnice wojewódzkiego domu kultury w Krakowie, mieszcząc się w dawnym pałacu Pod Baranami. Akademicy zabrali się żywo do pracy, wyrzucili z piwnic węgiel, zburzyli zbędne przybudówki i zaczęli rozmyślać, co by z tym fantem zrobić. Rozmyślania były leniwe, bo wakacje szybko się zbliżały, więc poza kilkoma spotkaniami poetyckimi i wieczorkiem parodii piosenek - nic się tam nie zdążyło zacząć. Piwnice na okres wakacji zamknięto. Po wakacjach - w sierpniu - spotkało się - kilka osób różnych zainteresowań, różnych pozycji społecznych, różnego „stanu posiadania” - o jednym natomiast wspólnym mianowniku: zainteresowaniu sztuką i podobnym poczuciu humoru. Spotkanie to dosyć przypadkowe zamieniło się wkrótce w grupę osób ściśle ze sobą związanych - i tak pewnego dnia przy śledziu i winie padł projekt pod hasłem „coś by trzeba zrobić z tą piwnicą”.
Kolej teraz na przedstawienie osób, które w roku 1956 utworzyły to co przez długie lata epatowało inteligencję twórczą Polski, a przy tym bawiło wszystkich, którzy znaleźli się w tych zasmolonych podziemiach. A więc: Piotr Skrzynecki - wieczny student historii sztuki, jeszcze wtedy bez słynnej brody, za to z bujną czupryną i taką samą fantazją; Joanna Olczakówna - studentka wydziału prawa, jedyna posiadaczka własnego pokoju; Barbara Nawratowicz - magister prawa; Wiesław Dymny - student akademii sztuk pięknych, bardzo utalentowany malarz i pisarz; Kazimierz Wiśniak - student akademii sztuk pięknych, niesłychanie dowcipny autor monologów i scenograf; oraz Krzysztof Zrałek - student akademii sztuk pięknych i poeta. Było jeszcze kilka szalonych dziewcząt, kilku ładnych chłopców, trochę taniego wina i wiele wspaniałych pomysłów... Wkroczyli do Piwnicy.
Inauguracja
Andrzej Bursa, tragicznie zmarły największy w tym czasie a nie doceniany polski poeta, przyniósł kilka wspaniałych, zjadliwych dialogów, jak np. „Moskiewskie taksofony - paryskie pisuary”, lub „Rozmówki chłopskie p.t. „Socjalistyczne daleko”; Wiśniak napisał pierwszą historię okrutnej markizy, którą to scenką Nawratowicz zaczęła swoją karierę aktorską; Dymny, Zrałek, Olczakówna, Skrzynecki, Nawratowicz - wszyscy wzięli się do pisania. Korzystano z encyklopedii, spisu potraw, wierszy Tuwima, rozkładu jazdy, kroniki wypadków z gazet, wstępu do teorii marksizmu, książki kucharskieji „Traktatu” Spinozy. Był Marx, Machiavelli, Chruszczów i Witaszewski. No i była oczywiście własna twórcza fantazja. Trudno sobie wyobrazić jak wiele absurdalnych wprost pomysłów i skojarzeń wyzyskano i jak znakomicie się przy tym bawili sami „twórcy”...
To nie założony z góry plan przewidywał czytanie tekstów z kartek - po prostu nikt nie umiał się uczyć na pamięć, nikt nie myślał wtedy o dłuższym niż tydzień istnieniu tego przedsięwzięcia, samo „przedstawienie” zostało uplanowane na jeden tylko raz!
Pierwszy program! - najstarsi ludzie nie pamiętają co się tam działo. Występowało pięć panienek, trzy w jednym końcu piwnicy, dwie w drugim. Pierwsze ograniczyły swoje występy do jednego tylko przedstawienia - a były to: Maja Swieżawska, Pusia Pawełkówna i Wysoka Blond Maria, której nazwiska nikt nie pamiętał. Pozostałe dwie - Kika Lelicińska i Basia Nawratowicz - weszły na stałe do kabaretu „Piwnica” i trwale zapisały się w jego historii.
Męską reprezentację stanowili: Rajmund Jarosz - student szkoły aktorskiej, Zrałek, Dymny, Skrzynecki i Ryszard Fischbach - także student szkoły aktorskiej, jedyna podpora muzyczna całego programu, ponieważ był w posiadaniu własnej gitary i bohaterskiego tenoru...
Joanna Olczakówna, gwałtownie namawiana do publicznego występu, w końcu uległa i siedząc wstydliwie w kącie czytała w formie przerywników zabawne powiedzonka o życiu i o sztuce. Zaczynało się to wszystko piękną piosenką „Kuba, Kuba, Kuba ma brudne nogi swe...”, potem było coś o Polsce z „Wesela” Wyspiańskiego, wiersz „Ach, Laudo - czemu chcesz z małpą się spotkać”, pierwsza historia okrutnej Markizy, potem była piosenka ,,Ja ci śrubkę wkręcę w radio - och! Leokadio - Ja ci śrubkę i tak dalej na skraju Alej...”,która to piosenka stała się hejnałem Piwnicy, potem były fragmenty przemówienia Witaszewskiego — a potem już właściwie nie wiadomo co. Grała gitara, grzało się najtańsze wino „Flisak” z goździkami, było wesoło i nastrojowo... Kpiono niemiłosiernie ze wszystkiego i ze wszystkich. Jeżeli nie można było w obawie przed cenzurą czy milicją pozwolić sobie na zbyt wyraźną aluzję - niewinnemu i wypranemu ze wszelkich dwuznaczników tekstowi nadawano zamierzoną treść odpowiednią intonacją, barwą głosu, pauzą, chrząknięciem, zmrużeniem oka, czy drobnym gestem. Publiczność odczytywała drwinę bezbłędnie, nawet więcej - znajdowała treść wieloznaczną tam, gdzie wykonawcy nawet jej nie zamierzali. Doszło nawet do tego że w końcu nie można było robić w Piwnicy rzeczy poważnych, każde bowiem słowo powiedziane w Piwnicy stawało się dwuznaczne i wywoływało huragany śmiechu.
Pierwszy program ograniczył się do trzech lub czterech przedstawień, natomiast ochota do dalszej zabawy wzrosła niezwykle, bo miejsce było atrakcyjne, cieplej niż na Plantach, można było hałasować no i można było sobie pokpić bezkarnie z wysokości kilku drewnianych pak ze wszystkich osobistości, które traktowały siebie zbyt serio. Tak więc zaczął powstawać drugi program, aczkolwiek granica między programami była zawsze niesłychanie płynna. Dobre i wypróbowane już na publiczności monologi czy piosenki przechodziły do następnego programu, a raczej nowy program powstawał w wyniku usuwania rzeczy słabszych, dodawania nowych, no i zmiany tytułu, który zawsze był pretekstem przedstawienia i określał jego temat. Tylko Skrzynecki się nie zmieniał, mimo że zmieniał rekwizyty, których jako konferansjer używał do robienia strasznego hałasu celem zwrócenia na siebie uwagi. Oczywiście trudno go było nie zauważyć: spadał ciągle ze sceny, pękał ze śmiechu, robił zamierzone i nie zamierzone gaffy i hałasując dzwonkiem, kołatką czy waląc w butelkę widelcem nadawał rytm przedstawieniu.
Kontynuacja
Drugi program miał już swoją nazwę, ,,Polska Stajnia Narodowa”, i był naszpikowany ostrą satyrą polityczną. W zespole w tym czasie zaszły duże zmiany personalne. Z pań pozostały tylko Barbara Nawratowicz i Kika Lelicińska, panów natomiast przybyło - Tadeusz Kwinta — student szkoły aktorskiej i Krzysztof Litwin - student akademii sztuk pięknych. Ten, omal siłą zawleczony z gitarą do Piwnicy, ponieważ główny muzyk programu Fischbach nagle zaniemógł. Złożono jednak Litwinowi przysięgę że nie będzie musiał nic mówić i będzie mógł siedzieć tyłem do publiczności. Powoli się przyzwyczaił, a raczej zaczął być systematycznie zmuszany do wypowiadania coraz to nowych krótkich kwestii - tak stał się jednym z filarów kabaretu Piwnica.
To już był rok 1957. W styczniu ukazała się w warszawskim tygodniku „Świat” pierwsza notatka o „Piwnicy” pióra Wiesława Nowakowskiego ze zdjęciami Konstantego Jarochowskiego. Wtedy dopiero spokojne miasto Kraków zawrzało... Do Piwnicy zaczęli tłumnie przychodzić snobi, ciekawscy, artyści. Pewien przedsiębiorczy pan z rudą brodą założył pierwszy bar w piwnicy i sprzedawał tam piekielny napój własnej produkcji zwany „Płynem U”. Płyn był wywarem z herbaty marki „Ulung” — tak silnym, że zwalał z nóg najtęższego alkoholika. Rudobrodego nikt o nazwisko nie pytał, podejrzewano go że był pracownikiem milicji lub agentem obcego wywiadu, przypisywano mu nawet właściwości hipnotyzerskie - produkował on jednak w dalszym ciągu swoją truciznę i nazwany został „Panem U”.
Przed rozpoczęciem programu odbywało się uroczyste witanie gości przez Barbarę i Piotra. Padały nazwiska, tytuły, prywatne dowcipy i osobiste pytania. Forma witania gości, z początku polegająca na autentycznym witaniu przybyłych, z czasem stała pretekstem do solowych występów Piotra, polegających na ciągłych pomyłkach, co z kolei stało się jego niepowtarzalnym stylem. Nieco później powitania służyły nawet jako nić przewodnia całego przedstawienia, na zasadzie dedykowania poszczególnych numerów osobom siedzącym na widowni, a często nawet nieobecnym. Wkrótce zresztą witanie gości stało się domena samego Piotra i stanowiło źródło jego wspaniałych a często niebezpiecznych pomysłów. Dość tu przypomnieć pewien wieczór, gdy Piotr jak zwykle bezceremonialnie dzwoniąc dzwonkiem i chichocąc wołał: „Witamy sekretarza komitetu miejskiego PZPR - pana Barana! — o, nie - przepraszam! - pana Bałwana! - o, nie - przepraszam bardzo - pana Bałabana!”... Pękał przy tym ze śmiechu i spadał ze sceny, publiczność wyła, pan Bałaban wychodził. „Piwnica” miała oczywiście nieprzyjemności - i zaczynało się od nowa...
Drugi program p.t. „Polska stajnia narodowa” miał już swoje specjalnie opracowane literacko i graficznie zaproszenia, każde inne, które służyły jako karta wstępu osobom zapisanym uprzednio na liście - bo tylko tacy mieli prawo wstępu. Przy wejściu oprócz zaproszenia oczekiwał każdego podstawiony stary cylinder na tzw. „wolne datki”. Za skromny ten fundusik zespół po przedstawieniu zakupywał butelkę wina i świece na następny program.
A więc powitania - potem ciemność i okrzyk „Polska stajnia narodowa”, potem różne hałasy mniej lub bardziej podobne do muzyki, różne wierszyki a propos, palący się w ciemności papieros i pierwsza mówiona po „krakowsku” kwestia Litwina: „...teee — dejże tego peta...”,po czym zapalano świece. Sam program był niejednolity, ponieważ nie miał żadnego podstawowego tematu - wszystko zresztą wtedy traktowano jako aluzję polityczną i to też chyba było nicią przewodnią programu. Z ciekawych rzeczy wymienić należy „Litanię o gorzałce” w wykonaniu Tadeusza Kwinty, „Złote myśli Nikity” (oczywiście Chruszczowa) mówione przez Piotra, wstrząsająco dramatyczne piosenki skomponowane przez Litwina a śpiewane przez Kikę Lelicińską, jak „Siup — cholagoga, siup-cholagoga-trup” i „Ktoś bliski idioty ma oczy — pourquoi?” oraz monologi Nawratowicz: „Jak się egzystencjaliizować”, „Eos różanopalca”, „Markiza”, parodia utworów Saganki oraz świetna parodia sowieckiego „Marszu entuzjastów” pt. „Buduar kokoty”. Był też „strip-tease” zwany „polityczny”, polegający na zdejmowaniu z pleców Olczakówny napisów„Mąka”, "Chleb”, Węgiel”, itp. Wykonawcy przez cały czas siedzieli razem na scenie, nie było żadnych kulis, jeden rekwizyt służył wszystkim, którzy go w danej chwili potrzebowali, kilka starych szmat stanowiło wspaniałe kostiumy, niektórzy „aktorzy” siedzieli po prostu w pierwszym rzędzie razem z publicznością.
Wyjście z piwnicy
„Piwnica” stała się sławna. W ślad za Warszawą także prasa krakowska zajęła się „Piwnicą”. Posypały się recenzje, zdjęcia, dwie pełne strony „Przekroju” zajęte opisem przedstawienia, krakowski świat kulturalny zaczął sprowadzać do „Piwnicy” gości zagranicznych. Oprócz kabaretu „Piwnica” prowadziła ożywioną działalność także w (innych dziedzinach sztuki: wystawy malarskie studentów akademii sztuk pięknych, wystawa zwierząt nietypowych, wystawa pornografii, rewie mody i bale. Oczywiście wszystko nie na serio, z ogromnym wdziękiem zgodnie z wesołym hasłem wiszącym na ścianie „Przyjdzie śmierć i wszystko ci zmieni”...
Po raz pierwszy „Piwnica” została opieczętowana, gdy w Warszawie zlikwidowano pismo „Po Prostu”. W piwnicy miał się odbyć bal, który z jakichś powodów został odwołany, wywieszono więc
na drzwiach kartkę z napisem: „Bal po prostu odwołany”... Litery były za duże, aluzja była zbyt przejrzysta — „Piwnicę” zamknięto. Przewodniczącym wojewódzkiego wydziału kultury był w tym czasie pan Starzec - nomen omen - nie chciał w tej sprawie zabierać głosu. Delegacja „Piwnicy” kolędowała od jednej władzy do drugiej, w końcu za sprawą przewodniczącego miejskiego wydziału kultury dr Garlickiego i ówczesnego cenzora krakowskiego, który był życzliwym przyjacielem „Piwnicy” - „Piwnicę” ponownie otwarto. Dyrektor Domu Kultury, w którym mieściła się „Piwnica”, pan Grzyb, nie wtrącał się w sprawy kabaretu ani działalności „Piwnicy”, która w tym czasie była placówką absolutnie niezależną i bezpańską. Głównym jednak „dyrektorem” Domu Kultury był zawsze pan Stanisław Sztyc - pełniący funkcję palacza, woźnego, mechanika i głównego elektryka, bez którego, jak mówiono, Dom Kultury nie mógłby w ogóle funkcjonować. Pan Stanisław reprezentował też potężną siłę pięści - nic też dziwnego że zajął odpowiedzialne stanowisko odźwiernego „Piwnicy” i z czasem stał się wielkim i serdecznym przyjacielem starych „piwniczan” - z dużą natomiast rezerwą przyjmując wszelkie nowe postacie w kabarecie.
Biurokratyczna szamotanina
Nadszedł jednak czas, gdy władze zaczęły żądać zalegalizowania tej nig¬dzie nie rejestrowanej placówki kulturalnej. Starania „Piwnicy” o uzyskanie osobowości prawnej, a tym samym pełnej niezależności – niestety nie dały rezultatu; ponawiane zresztą później kilkakrotnie - pozostały bez skutku. Zwrócono się wtedy do Zrzeszenia Studentów Polskich o objęcie patronatu nad „Piwnicą”. Zrzeszenie chętnie przystało na tę propozycję, niestety współpraca była krótkotrwała na skutek nieporozumień, wynikłych z repertuaru i założeń programowych „Piwnicy”. Zrzeszenie chciało kontrolować nie tylko administrację „Piwnicy” ale i działalność artystyczną kabaretu, łącznie z ingerencją w sprawy tekstów. Oczywiście było to niemożliwe i musiało doprowadzić do rozdźwięków, tak więc współpraca szybko się skończyła. „Piwnica” znów była bezpańską a znakomitą oazą dla setek spragnionych zabawy ludzi. Przyszło też pierwsze zaproszenie na publiczne występy poza Krakowem, co było widomym znakiem popularności w społeczeństwie.
Tym pierwszym odważnym był Związek Polskich Artystów Plastyków w Zakopanem, który oddał zespołowi swoją kawiarnię, mieszczącą się w piwnicy restauracji „Morskie Oko”, zapewnił skromny dochód i zakwaterowanie i niesłychanie miło i życzliwie przyjął program. Efektem tego pierwszego wyjazdu była trwała przyjaźń i współpraca z zakopiańskim Związkiem Plastyków - i tak już tradycyjnie każdego roku „Piwnica” występowała w Zakopanem. Tymczasem w „Piwnicy” założono światło, co natychmiast stało się pretekstem do następnego programu, nazwanego „Próba światła”.
W programie „Próba światła” sięgnęliśmy już po bardziej złożone formy, a więc udramatyzowane dialogi wieloosobowe, ze wstępem, akcją i epilogiem. Były to krótkie sztuczki, bardzo stare, pisane dla scen amatorskich w trzecim dziesięcioleciu i wcześniej, które przez swój archaiczny język i bzdurną akcję były niesłychanie zabawne. Pierwsza z nich, pod patetycznym tytułem „Major Pyć -czyli podetnij nieco skrzydła swemu liryzmowi” zawierała m. in. piękny wierszyk mówiony przez Krzysia Litwina, którego trudno tutaj w całości nie przytoczyć:
Jestem ciemny głupi chłop,
Ni mam smaku ni ubioru,
Nieucony bez poloru,
Wymłocony jako snop.
W ciemię bito mnie od dziecka,
Ale nie znam co to gniewy.
Tyś jest ziarno, a jo — plewy,
Dziś nam pachnie jedna kiecka...
Drugą sztuczką była „Laura, czyli historia dwojga kochanków", w której w zamierzonym podwójnym samobójstwie ginie oczywiście tylko kochanka, on bowiem przezornie strzela w powietrze zamiast w swoje serce. Z innych atrakcji wymienić należy parodię piosenek ZMP-owskich „Rozmówki chłopskie pod tytułem Socjalistyczne daleko” w wykonaniu Krzysia Litwina i Wiesia Dymnego, dramatyczne, ekspresyjne piosenki śpiewane przez Kikę Lelicińską, „O łotrze Barabaszu” i „O Łukaszu zżeranym przez rdzę”, następny odcinek historii okrutnej Markizy p.t. „Symfoniusz - zegar Markizy”, który wykonywałam najpierw w asyście Tadzia Kwinty a później Krzysia Litwina, następnie wymienić należy wspaniałą mowę Szepiłowa, który na krótko w tym czasie był ministrem kultury i sztuki w Związku Sowieckim. Tadzio Kwinta zrobił z tego autentycznego i bzdurnego tekstu perełkę satyry politycznej odpowiednią intonacją i akcentem wydobywając nonsensy wygłaszane przez ministra.
Wspomnę jeszcze tylko „Pochód 1-majowy” - tekst Mrożka w wykonaniu Krzysia i Wiesia, no i chyba moje monologi tak wysoko ocenione przez prasę, więc „Aktorka radziecka - czyli życiorys Antoniny Gruszczenko”, monolog przerobiony z Henri Micheaud p.t. „Zasnęłam — czyli spokojny człowiek”, no i nieśmiertelny „strip-tease holenderski” polegający na tym, że rozbierałam rower mówiąc przy tym do rymu różne śmieszne rzeczy a propos. Numer ten, jak zresztą większość moich monologów, przetrwał długie lata i był powtarzany przeze mnie przed dwa następne programy.
Goście zza kurtyny
Konsul francuski wraz z całą rodziną stał się stałym gościem „Piwnicy” i wielkim naszym przyjacielem, sprowadzał do nas wszelkie znakomitości bawiące w Krakowie – jak np. J. L. Barrault wraz z Madeleine Renaud, aktorów teatrów francuskich grających w Krakowie, dziennikarzy i dyplomatów. Konsul nazywany był w „Piwnicy” po prostu Jasiem, i zapraszaliśmy go na wszystkie najbardziej nawet zwariowane imprezy. Za to na wszystkich oficjalnych i nieoficjalnych przyjęciach w konsulacie francuskim był Piotr Skrzynecki i ja, wspaniale wysztyftowani: Piotr w pożyczanej wówczas śnieżno-białej koszuli, ja w zaimprowizowanej fryzurze à la Ludwik któryś tam... reprezentowaliśmy godnie kabaret i zostawaliśmy u konsulostwa wbrew protokółowi długo po zakończenia oficjalnego przyjęcia, spijając z Jasiem różne gatunki koniaków. Artyści zagraniczni bawiący w piwnicy - zachęceni panującą tam atmosferą — często i chętnie dawali małe spektakle; Barrault urządził mały spektakl pantomimy, śpiewała Katherine Sauvage, Lucienne Boyer i Patachou - w rewanżu my odgrywaliśmy co tam mieliśmy najlepszego, a potem już tylko były wspólne tańce w tumanach kurzu i bez krzty tlenu, którego braku - o dziwo - nikt nie odczuwał...
Kuratela
Wobec szerzącej się sławy i popularności „Piwnicy”, warszawska telewizja postanowiła zaryzykować i zostaliśmy zaproszeni na audycję do Warszawy. Był to pierwszy występ „Piwnicy” w telewizji i jak dotychczas jedyny udany. Polska Kronika Filmowa włączyła fragment z programu do jednego ze swoich tygodniowych przeglądów, i tak sława „Piwnicy” rosła, nie rosło tylko nasze poczucie odpowiedzialności. Znów na jakiś czas „Piwnicę” zamknięto za sprawą ambasadora czy konsula sowieckiego, który obraził się na moją parodię sowieckiego „Marszu entuzjastów” - nazwaną w programie „Buduar kokoty”. Wkroczyła cenzura, musieliśmy przy okazji zdjąć z programu „Pochód 1-majowy” Mrożka, mimo że był wydany drukiem, i przez jakiś czas nie wolno było prasie krakowskiej wspominać ani nazwy „Piwnica”, ani nazwisk osób tam występujących. Udaliśmy się do Związku Młodzieży Socjalistycznej i po wielu rokowaniach i zawiłych konferencjach przy zielonym stole - zawarliśmy pakt, mocą którego ZMS stało się naszym patronem i formalnym „właścicielem” kabaretu - zastrzegliśmy sobie jednak prawo wyłączności kierownictwa artystycznego.
Dyrektorów dostaliśmy dwóch: Alfreda Kneifla i Bogusia Jakubowskiego. Nic lepszego nie mogło się wydarzyć. Zarówno Alfred jak Boguś nie byli bynajmniej abstynentami, toteż przymierze zawarto przy pomocy bufetu i kilku butelek wina, nabytych u świeżo panującej w barze rodziny Plewińskich. W tymże czasie - a był to rok 1958 - przybył do Krakowa zespół jazzowy Krzysztofa Komedy -Trzcińskiego. Kraków był kolebką polskiej muzyki jazzowej, a „Piwnica” miejscem dla tego rodzaju muzyki odpowiednim, toteż nic dziwnego, że wszyscy polscy muzycy jazzowi, obecnie sławni a wtedy początkujący — grali w „Piwnicy” do tańca i do słuchania: grał Kurylewicz i Trzaskowski, Karolak i Byrczek. Tak więc przybył Komeda wraz ze swą żoną, szaloną i piękną Zosią Tittenbrum, z Jerzym Milianem, Janem Ptaszynem-Wróblewskim i tragicznie zmarłą w ub.r. [tj. w 1964 r.] Krysią Wodzińską, która była wokalistką zespołu i znakomicie się zapowiadającą śpiewaczką jazzową. Jak przyjechali do Krakowa, tak i w Krakowie zostali, no i przede wszystkim w „Piwnicy”. Komeda - (...) wielki i sławny na całym świecie kompozytor i pianista - był pierwszymi muzykiem w Polsce grającym modern-jazz, urosła więc sława „Piwnicy", a wraz z nią przybyły tłumy gości, chcących posłuchać tej właśnie muzyki.
Opera omnia
My wzięliśmy się do przygotowywania nowego programu. Apetyty nasze znacznie wzrosły, zamajaczyła nam wizja wielkiej opery narodowej w kilkunastu aktach i ze specjalnie przygotowanymi dekoracjami. Dołączyła do nas Janina Garycka - niezwykle mądra i tajemnicza osoba, wyglądem bowiem przypominała osiemnastolatkę, z najstarszymi zaś dziadkami w Krakowie wspominała wspólnie spędzone dzieciństwo... Ona to właśnie wygrzebała materiały do następnego programu, który miał być feerią śpiewu, tańca i zaskakujących niespodzianek Zespół nagle okazał się zbyt mały, aby podołać tym wielkim zadaniom, toteż rozglądaliśmy się za świeżym narybkiem. Piotr z wrodzoną sobie beztroską ogłosił konkurs kandydatów płci obojga do kabaretu i wszystkim zgłaszającym się panienkom obiecywał oszołamiającą karierę, po czym w kącie błagał mnie abym jakoś je spławiała. Nowy program „Piwnicy” miał być wielką „operą narodową”, toteż zadania kompozytorskie przerosły siły naszego czołowego a leniwego kompozytora Krzysia Litwina. Nieśmiały Miecio Święcicki przytaszczył nam więc ze szkoły muzycznej młodego planistę i kompozytora o wyglądzie wystraszonego ptaka, który wkrótce stał się bardzo sławny. Był to Zygmunt Konieczny. Miecio w ogóle wbrew pozorom był pełen inwencji, toteż kiedy uradziliśmy, że przydałaby się nam jakaś jedna więcej panienka, Miecio natychmiast uwinął się i przyprowadził nam blond piękność pokaźnej tuszy, którą nazwaliśmy ,,sex-bomba” i której zadanie aktorskie polegało na wydobyciu z siebie wysokiego „C” - raz jeden w ciągu całego przedstawienia. Zmęczona zbyt długimi oczekiwaniem na swoją „solówkę” - sex-bomba opuściła nas niestety po kilku przedstawieniach. Zasiliła nasze szeregi Joanna Plewińska z gitarą i śpiewała bardzo ładne sentymentalno-nastrojowe piosenki skomponowane przez Krzysia Litwina do słów Błoka i Kafki. W przygotowywanym programie Joanna reprezentowała sztuki magiczne. Przybył nam jeszcze Jaś Günther, dotychczas współpracujący z kabaretem, zawodowy aktor i nasz osobisty przyjaciel - od tego przedstawienia stały i czołowy aktor kabaretu. Tak więc zespół był w komplecie, Konieczny wziął się do komponowania piosenek, zespół twórców - do pisania nowych tekstów, na kanwie opery powstawały pięknie wymalowane na dykcie dekoracje przez Kazimierza Wiśniaka i Andrzeja Majewskiego. Dekoracje wyobrażały góry Harzu w skróconej perspektywie, z kwiatami, chmurami i grotami pełnymi duchów. W „Piwnicy” była już podłoga i założone w lecie centralne ogrzewanie. Nieskomplikowane przedmioty, dłużące nam dotychczas jako rekwizyty, okazały się nagle zbyt ubogie aby mogły sprostać zadaniom wielkiej opery, ogłosiliśmy więc w zaprzyjaźnionym z nami wieczornym dzienniku „Echo Krakowa”, że chętnie przyjmiemy stare przedmioty zbędne w domach lub leżące na strychach. Apel dał wstrząsające rezultaty. Staruszki z całego c.k. m. Krakowa zaczęły znosić nam najbardziej nieprawdopodobne przedmioty. Były tam części starych uzbrojeń, klatki na ptaki, lustra w złoconych ramach, fotele bez siedzeń i siedzenia bez foteli, wypchane zwierzęta, hełmy strażackie, gipsowe popiersia wielkości nadnaturalnej, szable, koronkowe suknie z trenami i cekinami, samowary i mundur powstańca z r. 1863, a także wspaniała purpurowa kanapa z czasów Franza Josepha, pełna moli, ale za to z frędzlami. Szalenie to wszystko wzbogaciło wygląd naszego wnętrza, no i dodało niezbędnego splendoru przedstawieniu pt.: „Jezioro wieszczek”.
Przybyłych na premierę zaproszonych gości witało gipsowe popiersie Kościuszki z domalowanymi wąsami i orderami oraz wielki samowar z napisem „Sputnik” na miedzianym brzuchu. Wkoło paliły się świece, scena rozszerzona przy pomocy nowych pak miała wymalowane tło i kulisy, wszędzie zwisały girlandy bibułkowych kwiatów i woale z aptecznej gazy. Program zaczynał się uwerturą - jak przystało na operę - odegraną (na pianinie pożyczonym z Domu Kultury) przez Zygmunta przejętego niesłychanie swoim pierwszym przedstawieniem. Potem następowała feeria niespodzianek. Na scenę wchodzili turyści, bardzo śmiesznie poubierani, rozglądali się po górach Harzu, wymalowanych wokoło, i robili wzajemne zdjęcia w turystycznych pozach.
Jeden z nich objaśniał sytuację:
Oto góry Harzu, które wszystkich
[zdaniem
niewidzialnych i chytrych są duchów
[mieszkaniem.
Patrz na te ciche wody — a tam na
[skale tej —
czy nie widzisz, nie?
To pasterz miody przygląda się nam
[z ukrycia.
Trza by go tu przywołać...
Po czym rozlegało się jodłowanie, zza skały wychodził śmiertelnie poważny Krzyś Litwin, w półkożuszku z baranka, i taszczył za sobą wypchaną sarenkę, z której pękniętego brzucha trocinowe trzewia wlokły się po scenie. Pasterz tajemniczo ale lojalnie ostrzegał turystów:
To wieszczek jest jezioro — złośliwy pewno duch
w te skały wtrącił was.
Unikajcie brzegów tych — lub zginiecie wszyscy wraz...
Turyści cofali się w popłochu, a z drugiego końca sali rozlegały się przejmujące jęki i na linach, zmontowanych przez całą długość sali, systemem alpinistycznym zjeżdżały w welonach z gazy wieszczki dwie lub trzy, wydając przeraźliwe piski, ponieważ ciągnący linę koledzy na scenie
nie zawsze wykazywali wysoką sprawność fizyczną. Publiczność miotana sprzecznymi uczuciami,
na przemian płakała ze śmiechu i mdlała ze strachu, że zerwą się liny i wieszczki spadną Im na głowy. A ileż radości i krzyku, gdy zacinało się to wspaniałe urządzenie! Tak więc wieszczki lądowały w końcu na scenie, odtańcowywały swój taniec z piosenką:
Co chwila gości mamy —
[param — pam — param
panowie, wielkie damy —
[param — pam — param
to gratka luba jest...
i zaczynała się scenka w oberży, która przechodziła w normalny program, składający się z monologów i piosenek, wiązanych przez Piotra lub przez samych wykonawców. Program ten otworzył serię wspaniałych monologów Wiesława Dymnego, wykonywanych znakomicie przez Janka Günthera lub równie świetnie przez samego autora. W „Jeziorze wieszczek”, korzystając z lin przewieszonych przez salę, Dymny wygłaszał monolog, wisząc głową na dół i wykonując wiele trudnych ćwiczeń gimnastycznych. Monolog zaczynał się od słów: „To nieprawda, że byłem kiedyś cyrkowym koniem’’...
„Jezioro wieszczek” szło przy stale wypełnionej widowni przeszło półtora roku, czyli do wakacji roku 1960. Tymczasem występowaliśmy oczywiście w zaprzyjaźnionym Klubie Plastyków w Zakopanem
i innych imprezach gościnnych, składając program na zasadzie montażu najlepszych numerów
ze wszystkich poprzednich przedstawień.
„Śmierć w kawiarni”
Po wakacjach zaczęliśmy składać następny program - w tymże czasie zastaliśmy zaproszeni przez klub studencki „Od Nowa” na trzydniowe występy do Wrocławia. Skończyło się smutno, jakiś bowiem przedsiębiorczy i nadgorliwy pracownik wrocławskiej milicji odkrył w naszym ocenzurowanym i zatwierdzonym programie ukryte aluzje polityczne, których program był w zasadzie pozbawiony.
Efektem tego było zamknięcie „Piwnicy” aż do wyjaśnienia i konieczność ponownego kolędowania do władz i niezliczonych rokowań między Krakowem i Wrocławiem. Kierownikiem wydziału kultury miejskiej rady narodowej był w tym czasie pan Kusza, którego żonie, trudniącej się pokątnie literaturą, urządziliśmy chytrze swego czasu wieczór autorski w „Piwnicy”. Związki więc nasze z wydziałem kultury były bardziej familiarne, toteż pan Kusza do spółki z MSZ pomogli nam jakoś wyjść z tej opresji, i „Piwnica” znów otworzyła sezon jesienny wspaniałym balem, połączonym
z pokazem mody.
Pretekstem następnego programu była bardzo stara kawiarnia krakowska „Maurizio”, okupowana od stuleci przez najstarszych obywateli Krakowa. Mówiono, że kiedy dwie tylko osoby piją tam kawę - już na pewno razem mają 180 lat. Z wrodzonym młodym ludziom okrucieństwem nazwaliśmy program „Śmierć w kawiarni”.
Po Jasiu i Marysi bar objęła pani Jadzia - teściowa „in spe” nowego kierownika „Piwnicy”, ustanowionego przez ZMS i przez nas. Był to Krzysztof Malski - nasz kolega i przyjaciel, biolog z zawodu, a artysta fotograf z powołania. Wszystkie te zalety nie wystarczyły jednak do utrzymania niesfornej gromady w karbach, toteż Krzyś panował krótko i wymówił nam z nieco nadszarpniętymi nerwami. Z panią Jadzią natomiast życie nasze nie było słodkie, bowiem bar nagle stał się szalenie kosztowną przystanią, a pani Jadzia bezlitosną egzekutorką naszych skromnych dochodów, toteż rozstaliśmy się bardzo szybko. Skończyła się też współpraca z ZMS-em, gdy nastał tam nowy zarząd, nasi zaś przyjaciele przeszli na bardziej odpowiedzialne stanowiska - znowu więc wyłoniło się zagadnienie opiekuna, czyli osoby prawnej firmującej „Piwnicę”. Na razie jednak Piwnica była znów bezpańska i otworzyła sezon roku 1960 programem, który nazywał się złowieszczo „Śmierć
z kawiarni”. Przedstawienie zaczynało się piosenką śpiewaną przez Kikę Lelicińską o kawiarni „Maurizio” i czekającej tam śmierci, po czym następował - szereg monologów i skeczów, które ze śmiercią nie miały nic wspólnego. A więc tradycyjne już „Rozmówki chłopskie”; „Galeria Tretjakowska” w wykonaniu Dymnego; „Pomada Szwarca” - znakomity ensemble; dwie prześmieszne piosenki śpiewane przez Günthera „Przeleciała gajowemu sarenka przez drogę” i „Wyszedłem sobie na przechadzkę”; piosenki Kiki Lelicińskiej „Siostry syjamskie” i „Ballada prostytutki”; monolog-piosenka Dymnego z kontrabasem p.t. „Jack długonogi”; moje monologi „Spółotwarta” oraz „Kocham, kocham”; Krzysia Litwina monolog o wymowie „ą i ę”, który wykonywał mając na głowie łeb lwa i wyjmując mu z paszczy najróżniejsze nieoczekiwane przedmioty; „Piosenka o ministrze” śpiewana przez Tadzia Kwintę: monolog Günthera „Marancja” - zjawisko”. Przedstawienie kończyło się znakomitym i pięknym monologiem Piotra, który jako dyrektor upadłego cyrku żegnał zebranych gości i ogłaszał wyprzedaż nikomu już teraz niepotrzebnych rekwizytów. Monolog ten wyciskał autentyczne łzy z oczu nie tylko publiczności ale i samego wykonawcy, co nie jest znów tak często spotykanym zjawiskiem.
Śpiewać każdy może
Równocześnie z tym programem powstała w „Piwnicy” nowa forma przedstawienia, która wyrosła nagle z nadmiaru chętnych do śpiewania. Była to rewia piosenek z otwartą sceną dla wszystkich chętnych. Zgłosiło się też ich niemało, impreza ta jak wszystko co się działo w „Piwnicy”, była szalenie niepoważna, każdy więc chętnie biegł próbować swoich sił przed publicznością, która porwana atmosferą Piwnicy nie zważała na fałsze i niedokładności i entuzjastycznie oklaskiwała każdego wykonawcę. Rewia opierała się na zasadzie witania gości i dedykowania im poszczególnych piosenek, Piotr spełniał tutaj oczywiście czołową rolę, był chyba nawet lepszy niż w kabarecie, niedościgniony ze swoimi pomysłami, dowcipem, skojarzeniami słownymi i przejęzyczeniami. Z osób gościnnie występujących w naszych rewiach - dwie przeszły do następnego programu kabaretu: byli to Kika Szaszkiewiczowa – osoba niezwykłej tuszy i takiegoż serca, oraz Miki Obłoński o urodzie efeba i olśniewającym uzębieniu. W czasie tej szalenie ożywionej działalności artystycznej „Piwnicy” nastąpiła drobna katastrofa, mianowicie pewnego wieczoru Piotr postanowił zażyć przejażdżki wyścigowym rowerem na malutkim dziedzińcu naszego Domu Kultury. Nie należy chyba dodawać, że Piotr był po kilku toastach i że w życiu nie siedział na rowerze, toteż pozostałą - do szpitala – drogę odbył już w karetce pogotowia. Oczywiście złamanie było skomplikowane i pociągnęło za sobą długotrwałe leżenie w szpitalu.
(…)
Wypadek ten nieco zdezorganizował naszą działalność, na krótko jednak, konferansjerkę bowiem przejęli na zmianę nasi dwaj dowcipni i inteligentni przyjaciele „od kolebki” - Jerzy Vetulani i Ryszard Taedling. Tak więc nasz główny ideolog leżał w szpitalu z nogą w gipsie, a kabaret i rewia piosenek szły pełną parą aż do wakacji roku 1961. W trakcie jednak trwania programu zmuszeni, byliśmy oddać Piwnicę we władanie Domu Kultury, który od tego czasu stał się wyłącznym posiadaczem wszystkiego co działo się w „Piwnicy”. Kierownikiem administracyjnym został wybrany przez nas, jak się później okazało - niefortunnie, Kornel Stadnicki, który był naszym kolegą i stałym gościem Piwnicy.
Ucieczka w surrealizm
Po wakacjach, kiedy Piotr już wyszedł ze szpitala, przystąpiliśmy do przygotowywania nowego programu.
Główną atrakcją miał być krótki filmik, specjalnie nakręcony na krakowskich błoniach a ukazujący wskrócie historię Polski z Turkami, bitwą pod Grunwaldem, Tatarami, Litwinami i Wandą co nie chciała Niemca, a także szereg przezabawnych przezroczy ze starych wydawnictw, obrazujących „genialne” wynalazki XIX w. Na kanwie tego filmu, komentowanego przez Piotra, odbywał się nowy program p.t. „Sen namiestnika Hinkona”, w którym oprócz wspomnianych uprzednio wykonawców wystąpili także: Kika Szaszkiewiczowa jako stukilogramowa nimfa w woalach z gazy, Miki Obłoński
z piosenkami i prześmieszny Aleksander Kopczewski, nazwany przez nas Buła mały, pulchny kuzyn Mietka Święcickiego. Do „Snu namiestnika Hinkona” wypożyczyliśmy z Teatru im. Słowackiego trochę starych kostiumów, na scenie stał szkielet ogromnego, starego łóżka, w koło zwisały girlandy papierowych róż i woale z gazy, i tylko dziwić się należy Jakim to cudem nie wybuchł nigdy w „Piwnicy” gigantyczny pożar.
Piotr w tym programie przeszedł samego siebie. W czaku ułańskim na głowie był feerią pomyłek i zaskakujących niespodzianek, na oczach zebranej publiczności gramolił się pod łóżko, aby stamtąd niby niespodziewanie wyskoczyć. Samo wyskakiwanie było niczym w porównaniu z tym co się działo kiedy Piotr niby to dyskretnie, niby cichcem, zwalając po drodze wszystkie napotkane przedmioty - zajmował upatrzoną, „zaskakującą” pozycję. Nikt się oczywiście nie patrzył na scenę, tylko na prześmieszne manipulacje Piotra, zastanawiając się czy spadnie z tego na czym stoi, czy nie. Oczywiście spadał, ale nigdy nic mu się nie stało.
Oprócz Piotra wspomnieć tu muszę kilka znakomitych monologów i piosenek, jak „Szpetność” i „Feliks Mięso” w wykonaniu Günthera; monologi Dymnego „Jest idealizm, albo materializm albo nie ma nic śmiesznego” i „O takich dwóch”; piosenki Miecia Święcickiego „Groszki” i „Chłodny mi dałaś całus” – obie kompozycji Koniecznego; dalej scenki zbiorowe „Na Wawelu” i w wykonaniu Szaszkiewiczowej i Buły scenka z harcerzykiem; moje monologi „Chochłakowa” z „Braci Karamazow”, „Kulińska - kułacka służąca” i dalszy ciąg historii okrutnej Markizy p.t. „Franciszek”; także ekspresyjna, dramatyczna piosenka Kiki Lelicińskiej „Czarna puma”.
Na zakończenie programu przybyłych gości oczekiwała niespodzianka. Na pożegnanie Piotr zapowiadał, że za chwilę spadnie śnieg - i rzeczywiście za pociągnięciem sznurka ze skomplikowanego pudełka zawieszonego u stropu wysypywał się syntetyczny śnieg, który otrzymaliśmy w prezencie od „Filmu Polskiego” z Łodzi. Na premierowym przedstawieniu przedsiębiorczy pomocnik trochę za dużo „śniegu” wsypał do puszki, toteż ludzie dławiąc się kaszląc i kichając uciekali w popłochu z pozbawionej okien i wentylacji sali kabaretu i płacząc w barze, otrząsali z siebie tumany duszącego, białego pyłu.
Koniec balu
Nasza współpraca z Domem Kultury przebiegała dosyć gładko, bar prowadzili nasi przyjaciele Zosia Sokołowska i Jurek Biały - mieliśmy tylko jeden uciążliwy obowiązek meldowania o każdym planowanym przedstawieniu na klika dni naprzód. Obowiązek ten był o tyle fatalnie niewygodny,
że trudno nam czasem było przewidzieć konieczność zorganizowania dodatkowego przedstawienia np. na specjalne zamówienie, a i nasz administrator jak się okazało, nie był tak dokładnie naszym przyjacielem.
Do naszych najlepszych przyjaciół - rzecz charakterystyczna dla „Piwnicy” - należeli np. profesorowie i kadra naukowców Uniwersytetu Jagiellońskiego, Związek Alpinistów i krakowscy profesorowie i lekarze psychiatrzy, nic też dziwnego, że gdy w Krakowie z końcem, zdaje się, 1961 roku lub początkiem 1962 odbywał się międzynarodowy zjazd lekarzy psychiatrów, komitet zjazdu, złożony z samych poważnych sław naukowych, zwrócił się do nas z prośbą o zorganizowanie specjalnego przedstawienia wyłącznie dla uczestników zjazdu. Przystaliśmy na to z radością i przykazaliśmy Kornelowi Stadnickiemu, aby w przyzwoitym terminie zawiadomił dyrekcję Domu Kultury o planowanym nadprogramowym przedstawieniu. Z lenistwa czy też przez zapomnienie - Stadnicki nie dokonał tego obowiązku. Skutki były fatalne.
Rozsierdzony dyrektor Grzyb kazał zamknąć Piwnicę i dopiero specjalna delegacja zjazdu spowodowała udzielenie zezwolenia na to jedno przedstawienie. Niestety, definitywnie ostatnie, jak zapowiedziała dyrekcja, a nielojalny Stadnicki w obawie o własną skórę i utratę posady w Domu Kultury, wyparł się jakobyśmy go kiedykolwiek zawiadomili o tym przedstawieniu.
Tak więc utraciliśmy Piwnicę - i mimo wszelkich prób, konferencji na wszelkich dostępnych i niedostępnych szczeblach nie udało się nam Piwnicy odzyskać, aż dopiero w dwa lata później...
Piwnicę wprawdzie straciliśmy, nie straciliśmy jednak ducha. Wszelkie próby odzyskania utraconej własności spełzły na niczym, konferencje na wszelkich dostępnych i niedostępnych szczeblach nie dały rezultatów - zaczęliśmy się więc rozglądać za nową przystanią, ponieważ mimo wszystko postanowiliśmy zrobić następny program. Czasowy przytułek uzyskaliśmy w zawsze nam życzliwym Klubie Żydowskim przy ul. Sławkowskiej, tam też odbywał się montaż materiałów i pierwsze próby nowego programu. Równocześnie rozpoczęliśmy rozmowy z krakowskim oddziałem Związku Literatów, które dzięki „Mamie” Mortkowicz - Olczakowej i Janowi Kurczabowi - zostały jak się to mówi „uwieńczone powodzeniem”. Mała salka Klubu Literatów na Krupniczej nie była wprawdzie idealnym miejscem dla tego rodzaju widowiska, jak kabaret, brakowało tam atmosfery naszych starych murów i drewnianych krzeseł, mimo wszystko jednak w tzw. luksusowym wnętrzu i wyściełanych fotelach zasiedli nasi starzy przyjaciele i wypróbowana widownia. Nowy program miał długi tytuł i piękną kurtynę. Tytuł brzmiał: „Siedem dziewcząt pod bronią, czyli Boże zachowaj Franciszka”... a kurtyna wymalowana przez Dymnego przedstawiała życie cesarza Franciszka w kilkunastu scenach z mnóstwem nieco roznegliżowanych panienek rozrzuconych wdzięcznie w tle.
Program zaczynał się inwokacją Piotra, który na tle kurtyny opowiadał dzieje cesarza, po czym
na dany przez niego znak rozlegała się potworna salwa z korkowców, rozsuwała się kurtyna i ukazywał się cały zespół uwijający się wdzięcznie w rytm starego walca „Pośród fal — płynę w dal”... Niektórzy koledzy poprzebierani w damskie stroje uzupełniali „dziewostan”, tak aby jak głosił tytuł, dziewcząt pod bronią było naprawdę siedem. W zespole wystąpiły nowe osoby: Ola Kurczajbówna, która śpiewała sentymentalne piosenki, i Ewa Demarczyk, sławna później polska piosenkarka. Odszedł natomiast z dużą stratą dla zespołu Janek Günther zajęty bardzo teatrem, Kika Lelicińska i „Buła” - Kopczewski. Program, na tle życia cesarza Franciszka, prezentował szereg monologów i piosenek, z których jak zwykle chcę wymienić najlepsze. A więc Tadzia Kwinty „Włosy Napoleona”, „Kaczuszka” i „Rodzina królewska”, Miecia Święcickiego „Papużki” i „Valse brillante” do słów Tuwima, tak później wsławiony przez Ewę Demarczyk, następnie Krzyś Litwin z monologami „Dwie dziewczynki” i „Beethoven” i niektóre moje monologi, jak „Muzyka Chopina”, „Podania w sprawie zabytku” oraz „Łaciński strip-tease” polegający na tym, że zdejmowałam z głowy potworne ilości starych szmat, wygłaszając przy tym po łacinie mowę Cicerona do Katyliny. No i oczywiście dwie pięknie przez Demarczyk śpiewane piosenki „Czarne anioły” i „Madonny”, znane już szerokiej publiczności w Polsce.
Rewelacją programu była postać grubaska - downa, którą stworzył Dymny. W tzw. „pajacyku” w kwiatki, z wypchanym poduszkami brzuchem, w starym melonie na głowie był nieodparcie komiczny, wygłaszał przy tym szereg monologów, wykonując równocześnie mnóstwo „sztuk” i „sztuczek”, niby to szalenie trudnych. Wszystko to razem pobudzało publiczność do histerycznego śmiechu nie tylko po każdym numerze Dymnego, ale także gdy tylko ukazywał się on na scenie.
Program, mimo zmienionych warunków lokalowych, cieszył się szalonym powodzeniem i szedł z małymi przerwami aż do lata 1963. W tymże czasie byliśmy gośćmi pierwszego festiwalu polskiej piosenki w Opolu święcąc tam tryumfy, a potem graliśmy dwa tygodnie w Sopocie zapełniając codziennie publicznością salę na 600 osób.
Rozstanie
Po wakacjach znów podjęto stary program, zaczęły się już Jednak wyłaniać propozycje nowego, a także zaświtały szanse odzyskania na powrót naszej starej Piwnicy. W tym czasie przeniosłam się do Warszawy, tak że następny program oglądałam już z powrotem w starych murach, ze starą publicznością, w dobrej, znajomej atmosferze. Niestety program ten p.t. „Sprawy ósmej cień wtóry” nie zalicza się do wielkich osiągnięć Piwnicy. Poza tzw. „starą gwardią” w osobach Skrzyneckiego, Święcickiego, Dymnego, Kwinty i Litwina - no i nowym świetnym nabytkiem w osobie Ewy Demarczyk - nikogo tam nie dało się zapamiętać, choć mnóstwo nowych postaci kręciło się całkiem bezradnie po scenie, obniżając poziom przedstawienia i oziębiając temperaturę sali, która rosła po każdym dobrze zrobionym monologu czy piosence. Mimo wszystko śmiałam się i bawiłam nieźle po raz pierwszy siedząc na widowni jako „publiczność”.
Inne tematy w dziale Kultura