Wobec niespodziewanej okoliczności, iż postać Kajetana Morawskiego zainteresowała, oprócz mnie, także kilku innych czytelników tego bloga, uzupełniam notkę o dwa nie zamieszczone poprzednio fragmenty dotyczące zbyt odległej, jak mi się zdawało, epoki historycznej, tj. lat szkolnych i uniwersyteckich oraz służby wojskowej Autora w armii pruskiej w czasie I wojny światowej. Konstrukcję fabuły poprzedniej notki ograniczyłem do wspomnień z dwudziestolecia międzywojennego oraz refleksji wojenno-powojennych. Natomiast czasy o 100 i więcej lat wcześniejsze uważałem za zbyt mocno „abstrakcyjne”. Przy tematyce stanowiącej wątek wspomnień K. Morawskiego należy uwzględnić, że problem polsko-żydowski, tak bardzo nabrzmiewający w czasach II RP miał swoje przyczyny w I wojnie światowej oraz, jako jej skutku ubocznego, w rewolucji bolszewickiej w Rosji. Wydarzenia te spowodowały napływ setek tysięcy ludności żydowskiej na tereny polskie, z których asymilacją dopiero co powstałe państwo musiało się borykać, a co na terenach zniszczonych wojną i wyeksploatowanych przez rabunkową politykę zaborców okazywało się zadaniem ponad siły. [http://www.miasteczkopoznan.pl/node/553].
A zatem dorzucam do kompletu wspomniane fragmenty, uzupełnione jak zwykle o przypisy własnej produkcji: […]
………………………………………………………………………………………………………
Problematyka żydowska w świecie szkolnym
W gimnazjum w Lesznie, starej szkole Komensky'ego o kilkowiekowych tradycjach[1], miałem w mej klasie pięciu kolegów Żydów. Stanowili mniejszość wyznaniową. Zaciekawiali mnie głównie dlatego, że różnili się między sobą obyczajami, charakterem i majątkiem, a tworzyli mimo to zwartą grupę, trochę na uboczu od reszty współuczniów. Poza raczej bezbarwnym Kretschmerem, dwóch z nich, Translateul, syn rzezaka i Auerhahn syn drobnego kupca, byli ortodoksami - nieufnymi wobec chrześcijan I wciąż podejrzewającymi, że ktoś chce im ubliżyć. Trzeci, Michel, który o ile wiem, zasłynął potem w Niemczech jako wybitny architekt, był na pojęcia zachodnioeuropejskie arystokratą. Przystojny, elegancki, wysportowany, mimo religijnej obojętności szczycił się swym żydostwem. W nieustannych sporach z innym kolegą, Puttkamerem, typowym junkrem pruskim, lubił Michel podkreślać, że jego rodzina wywodząca się rzekomo z Sephardimów [tj. wywodzących się z Żydów wygnanych z Płw. Iberyjskiego w XVI w. – przypis mój], posiada o kilkaset lat starsze
i piękniejsze tradycje. Ostatni wreszcie, Wolff, syn znanego adwokata i członka frakcji liberalnej w sejmie pruskim, przyznawał się do wyznania mojżeszowego jedynie po cichu i z zażenowaniem. W przeciwieństwie do Michela starał się pozycję polityczną i zawodową ojca rzucić jako zasłonę na pochodzenie rodziny. W mikrokosmosie szkolnym dostrzegłem po raz pierwszy jak rozległa jest gama problematyki żydowskiej.
Rozmawiając z kolegami-Żydami nie doceniałem początkowo ich przewrażliwienia i dlatego nieświadomie popełniałem bolesne dla nich gaffy i pomyłki. Bez najmniejszej intencji złośliwej zapytałem kiedyś Auerhahna, czy nie sądzi że między Żydami a narodami indoeuropejskimi istnieje pewna przyrodzona obcość fizyczna.
Nie mogłem zrozumieć, dlaczego Auerhahn poczuł się dotknięty i mocno się obruszył. W wiele lat później słyszałem, jak jedna z moich przyjaciółek, pochodząca z galicyjskiej rodziny ormiańskiej, mówiła do drugiego Ormianina, że mimo zupełnego duchowego zespolenia się, taką samą obcość odczuwa niekiedy w stosunku do Polaków czystej krwi. Czemuż to co jeden ze szczepów semickich sam głosi, stanowić ma dla drugiego z nich ujmę.
Na uniwersytecie w Lipsku i w Monachium spotykałem Żydów w świecie artystycznym i literackim ale nie w środowisku studenckim. Albo uważali się za Niemców, albo należeli do Socjal-Demokracji Królestwa Polskiego i Litwy i przychodzili na wiece lub zebrania organizowane przez nasz ogół akademicki tylko w roli opozycji. Nie pamiętam ich ani w lipskiej Bratniej Pomocy ani w Związku Studentów Polaków na von der Tannstrasse w Monachium.
[1] dawna elementarna szkoła Braci Czeskich , a późniejsze gimnazjum A. Komensky’ego, zabytek przy obecnej ul. Chrobrego 32 (przed 1920 r. ul. Komeniusza);
Egzotyczny Rypin
W r. 1915, powołany do służby wojskowej, objąłem stanowisko rzeczoznawcy gospodarczego na powiat rypiński. Od pierwszej chwili rozpocząłem jak Jekyll I Hyde podwójne życie. W biurze i kasynie oficerskim nosiłem szpadę i szlify, po okolicy jeździłem kryjąc pod obcym płaszczem wojskowym cywilny strój i oczywiście bijące polskie serce.
Zakwaterowany bylem początkowo u zamożnego młynarza, Posnera. Zdawał się rozumieć dwoistość mojej roli, nigdy nie zdradził metamorfoz jakie przechodziłem w ciągu dnia. Mój również umundurowany pomocnik Paweł, z zawodu kupiec zbożowy w Gostyniu Wielkopolskim, uważał się za patriotę niemieckiego. Mogłem mu jednak zaufać, przynajmniej starozakonnym współwyznawcom w miasteczku starał się okazywać opartą na cichym porozumieniu a wzorowaną na moich metodach pomoc. Rypin, zanim okupowany został przez wojska niemieckie, znajdował się przez kilka miesięcy między dwoma frontami. Mieszkańcy jego, osieroceni i bezpańscy, powołali do kierowania miastem i powiatem władze tymczasowe oparte na systemie teokratycznym. W charakterze prowizorycznej Rady Regencyjnej czy Rady Trzech sprawowali rządy z woli współobywateli ksiądz, pastor i rabin. Po drugiej ofensywie Hindenburga administrację musieli przekazać okupantom, rząd dusz zachowali nadal. Nie wyrzekli się tez wyrobionego w okresie wspólnej odpowiedzialności poczucia koleżeństwa i wzajemnego szacunku. Niemcy żądali by gminy wyznaniowe prowadziły księgi stanu cywilnego w dwóch językach: niemieckim i polskim. Rabin nie znał ani jednego ani drugiego. Dziekan i pastor ofiarowali mu swą pomoc i przez cały czas mej bytności w Rypinie zachodzili na przemian co tydzień do małego lokalu gminy żydowskiej przy synagodze. Ideał Lessinga, wyrażony w "Natanie-Mędrcu" ziścił się na szczeblu powiatowym.
Rabin niekiedy mnie odwiedzał. Ponieważ poza hebrajskim i żydowskim [jidysz – przypis mój] władał tylko językiem rosyjskim, przyprowadzał ze sobą tłumacza. Był mądry i uczony w piśmie. Mówił z namaszczeniem, lubił metafory i wyrażenia kwieciste w stylu Starotestamentowych prawodawców i proroków.
Robił wrażenie człowieka którego życie wypełnione jest do cna tym, iż czci Boga i prawuje się z nim nieustannie. Któregoś dnia powiedział mi, że w małej żydowskiej uliczce Wilna nagromadzone jest więcej prawdziwej wiedzy niż w Berlinie, Paryżu i Londynie razem wziętych.
Ostre starcia z moimi pruskimi kolegami, którzy przeprowadzali rekwizycje, spowodowały po kilkunastu miesiącach moje odwołanie. Opuszczałem Rypin, zaniepokojony ale i urzeczony jego egzotyzmem. Chyba dopiero w 30 lat potem, poznawszy tak barwny, lecz tak odmienny od naszego świat arabski, miałem podobne wrażenie. Właśnie dlatego, że w mej rodzimej Wielkopolsce nie istniało tego rodzaju wiodące swe odrębne życie i rządzone nie znaną mi obyczajowością skupisko, cechy jego uderzyły mnie tak mocno. Miasteczko jakich setki rozsiane były po rosyjskim i austriackim zaborze, stawało się w moich oczach kawałkiem Bliskiego Wschodu, rzuconym na kujawsko-pomorską równinę. Wydawało się równie odległe w czasie co
w przestrzeni, gdyż tchnęło średniowieczem. Obowiązywały w nim inne od moich prawa, inne nakazy moralne inne przyzwyczajenia. Na utkaną z przeciwieństw duszę jego mieszkańców składały się duma z przynależności do narodu wybranego i wytworzone przez wieki ucisku
i rozproszenia urazy, odruchy ofiarności i mściwe samolubstwo, zagłębianie się w przepisy ksiąg świętych i lichwa.
Nauczyłem się wówczas kilku okruchów żydowskiego, tak że chodząc na przedstawienia amatorskie rozumiałem w ogólnych zarysach treść sztuki. Wiele rodzin poznałem gdy towarzyszyłem niemieckiemu sztabsarztowi w odwiedzinach chorych na tyfus, którego ofiarą padł jako jeden z pierwszych jedyny osiadły w miasteczku lekarz-Polak. Choć trudno było przebić mur milczenia i nieufności, zacząłem podejrzewać, że w tym środowisku silniej niż u chrześcijan niepokój wojenny pogłębił przedział między starszym a młodszym pokoleniem. Synowie długobrodych patriarchów nadal trzymali się z dala od okalającego ich społeczeństwa, ale zaniedbywali cheder dla klubu sportowego. W przeciwieństwie do wszystkich Kretschmerów i Alportów, jakich znałem w Wielkopolsce, nie marzyli o brązach i marmurach zdobiących pałace Rotschildów po stolicach europejskich. Przeskakując erę kapitalizmu, zamiast Talmudu i Świętych ksiąg Mojżesza, studiowali z nie mniejszą żarliwością święte księgi Marksa.
Inne tematy w dziale Kultura