Przedstawiam tekst napisany przez publicystę, którego eseistykę kilkakrotnie już prezentowałem na tym blogu. Autorem tekstu o oryginalnym tytule "Polska a świat katolicki" jest Wacław Alfred Zbyszewski (starszy brat Karola, którego bodaj dwa teksty takze przedstawiłem), a opublikowany został po raz pierwszy w numerze 2-3 paryskiej "Kultury" z 1947 roku . Tekst był napisany na emigracji w Londynie, gdzie Autor pozostał do śmierci.
Ponadto tekst ten wszedł w zestaw większego zbioru publicystki ww. Autora, wydanym przez Instytut Literacki Kultura - Instytut Książki (Paryż - Kraków 2015), zatytułowanym "Zagubieni romantycy i inni".
Uznałem, że zarówno walory językowe publicystyki W. Zbyszewskiego jak też trafność i aktualność wielu analiz i projekcji rozwoju sytuacji odnośnie roli i funkcji religii katolickiej w Polsce zasługują na ich popularyzację w ramach moich skromnych sił i srodków.
Tekst zamieszczam w całości, bez żadnych skrótów, ale dodałem do niego przypisy w ilości piętnastu, gdyz 70 lat to prawie trzy pokolenia i dzisiejszym czytelnikom trzeba wyjasniać to, co dla pokolenia W. Zbyszewskiego było oczywistością.
A oto ten tekst
Przed jakimiś dwudziestu laty poznałem w Genewie na jakimś zebraniu Ligi Narodów znanego publicystę, p. K. E. Ów p. E. zaprosił mnie poczciwie na doskonały obiad i dał mi następującą radę:
„Gdyby pan zamierzał poświęcić się dziennikarstwu, to niech Pan pamięta, że chleb to nie najłatwiejszy, ale jakoś przeżyć można, pod warunkiem by jak ognia wystrzegać się dwóch tematów: Żydów i Kościoła katolickiego”.
Stary wyga miał dużo racji. Pisząc ten artykuł, popełniłem czyn odważny, jeden z raczej nielicznych czynów bohaterskich w mym życiu. Narażam się bowiem na szereg niebezpieczeństw: po pierwsze grozi mi wywalanie drzwi otwartych, bo co jak co, ale dowodzenie, że jesteśmy narodem katolickim, jest truizmem, po wtóre grozi mi, że mogę błędnie pewnymi krytycznymi uwagami wywołać wrażenie niechęci do Kościoła polskiego - ściślej byłoby powiedzieć Kościoła w Polsce - w chwili gdy jest oczywiste, że Kościół ten stanowi ostatnią i bodaj jedyną więź naszego kraju z Zachodem (gdy i alianse, i demokracja nas zawiodły) i że to on, znacznie bardziej niż Mikołajczyk i PSL, stoi na straży resztek naszej niepodległości.
Wyznaję pogląd, zresztą wielce rozpowszechniony, że jedynymi rewolucjami ważkimi i trwałymi są rewolucje religijne. Wszelkie inne, po upływie czasu, okazują się powierzchowne, przemijające. Anglię ukształtowało tysiąc lat katolicyzmu. Kościół narodowy, to jest anglikański, purytanizm, wreszcie rozbicie religijne. Rewolucja bolszewicka, choć ateistyczna, ma wszystkie cechy rewolucji religijnej. Natomiast obecna sowietyzacja Polski, póki nie sięgnie do wierzeń, będzie tylko epizodem w walce o władzę i mimo wszystko ani naszego charakteru narodowego, ani temperamentu, ani zamiłowań zasadniczo nie zmieni.
Ten nasz charakter narodowy ukształtował wyłącznie katolicyzm. Jak bardzo to jest prawdą, zobaczymy może najlepiej, porównując nasze dzieje z ewolucją Rusi Kijowskiej. Ci Rusini to w zaraniu dziejów nie tylko nasi bracia, ale nasi bliźniacy; nie mamy zresztą powodu być z tej paranteli dumni. W obu krajach widzimy ten sam ustrój społeczny, te same zajęcia, podobne usposobienia. Podobnie jak Rurykowicze, tak i nasi pierwsi Piastowie, dzisiaj tak niesłusznie brązowieni, są ludźmi srogimi, dzikimi, okrutnymi: aż do Bolesława Krzywoustego włącznie każdy władca Polski dochodził do rządów po trupach braci wymordowując wszystkich współrywali do tronu, oślepiając (zupełnie jak na Rusi) krewnych i ich zwolenników. Jak na Rusi, tak i u nas państwo jest uważane za prywatny majątek panującej rodziny. Stąd podziały, nieznane w krajach o cywilizacji zachodniej, nawet w bliskich Węgrach czy Czechach: tam teoretyczna jedność korony św. Ludwika czy św. Stefana została zachowana; my, jak i Rusini, do tego abstrakcyjnego, rzymskiego pojęcia jedności Korony wznieść się przez długie lata nie umieliśmy.
A jednak dalszy rozwój naszych dziejów i Rusi Kijowskiej jest tak różny! Dlaczego? Bo jeden bliźniak został oddany do szkoły katolickiej, drugi do prawosławnej. Przez katolicyzm przyjęliśmy podstawowe zasady rzymskiej i zachodniej kultury: pojęcie prawa, a więc ograniczenia samowoli zarówno jednostek, jak i władz; pojęcie autonomii Kościoła, czyli ograniczenia omnipotencji państwa, czyli przekreślenia pierwotnego totalizmu, tego naturalnego ustroju społeczeństw barbarzyńskich i dzikich; pojęcie indywidualnego sumienia, czyli wolności jednostki; pojęcie karności, dobrowolnej, duchowej, która się stała fundamentem naszego poczucia narodowego, instynktu państwowego i naszych swobód. Rusini, w szkole mrocznego prawosławia, ciemnoty cezaropapizmu, nie wyszli ze stanu prymitywnej dzikość, nie wytworzyli ani państwa, ani narodu, oscylowali wiecznie pomiędzy upodleniem niewolników i krwawymi buntami pierwotnych dzikusów. Ulegli zupełnie przewadze Mongołów, początkowo bezpośrednio, później pośrednio, a mianowicie mongolskiej tyranii w jej moskiewskim wydaniu.
Katolicyzm jest jak morze: zawsze jednaki i zawsze zmienny. Wycisnął on swe piętno na każdym narodzie katolickim, i każdy naród katolicki na nim.
Tu nie można być tylko odbiorcą - chcąc nie chcąc, daje się też coś od siebie.
Czym - i dlaczego - różni się katolicyzm polski od innych? Różni się po pierwsze czasowo, że nie przeżyliśmy okresu pierwotnego Kościoła - katakumb, prześladowań - to jest jasne. Ale co ważniejsze, nie przeżyliśmy, przynajmniej w pełni, okresu średniowiecznego Kościoła. Ten okres, tak ważny, nie zostawił prawie żadnych śladów w naszej świadomości narodowej.
Kościół średniowieczny był znacznie bardziej międzynarodowy niż wiekach późniejszych. Tu, w Anglii, największe nazwiska w hierarchii średniowiecznego kościoła to Włosi, św. Augustyn, św. Melitus, św. Justyn, to Grek arcybiskup Teodor; to Francuz arcybiskup Lanfranc i setki, tysiące innych[1].To samo w innych krajach. Anglicy są z tych cudzoziemców dumni. My od początku zdajemy się głównie dbać o to, by nasz Kościół uniezależnić od Niemiec i Niemców. Przypuszczam, że nasza historiografia przedstawia ten okres nieco stronniczo. Ale źdźbło prawdy w tym jest. Oczywiście tłumaczy się to tym, że Niemcy byli zawsze, tysiąc lat temu, jak i dzisiaj, bardzo złymi Kulturträgerami. Nacjonalizm polskiego Kościoła wyróżnia go już w zaraniu dziejów, aż z biegiem wieków stanie się najbardziej charakterystyczną cechą polskiego katolicyzmu.
Wielkie wstrząsy życia Kościoła w średniowieczu. Walka o inwestytury? Rozwój teologii? Św. Tomasz, Albert Wielki, Sorbona, Oxford? U nas głusza. Zakładanie, reforma zakonów? Nic. Herezje? Albigensi, lollardowie, husyci? Znowu cisza. Husytyzm w Czechach, choć zapewne smutny jak każda herezja, dowodził jednak, jak bardzo kraj ten już był przeorany katolicyzmem, jak głęboko Czechy tkwiły w Kościele. Myśmy byli wciąż na uboczu. Schizma awiniońska? Nikt właściwie nie wie, jaka jest obediencja Polski. Dopiero w XV wieku jakoś budzimy się do katolickiego życia, bierzemy pewien udział, skromny zresztą, w dysputach sobory kontra Papież.
Średniowieczni prałaci byli zgoła niepodobni do swych późniejszych następców. Byli to ludzie gwałtowni, namiętni. Św. Bernard z Clerveaux nazwał swego rówieśnika, św. Wilhelma arcybiskupa Yorku „przekupnym łajdakiem” (a simonaical scoundrel),a katolicki historyk, bardzo wielki zresztą, Christopher Dawson[2], który ten incydent cytuje, filozoficznie dodaje: zwykła ludzka lekka przesada. Język jest najlepszym historykiem, jedynym, który nigdy nie kłamie. W Anglii dotąd się mówi a fiery bishop albo a bishop breathing wrath and fire.U nas z postacią biskupią są związane nie te średniowieczne, ale zgoła inne asocjacje. Powiemy: dobrotliwy, czcigodny, dostojny biskup, pontyfikuje jak biskup - ale nigdy gniewem i ogniem zionący biskup.
Dalej: najcharakterystyczniejszą postacią średniowiecznego Kościoła jest opat, przełożony typowych klasztorów średniowiecznych benedyktynów, cystersów itd. Przeor jest późniejszy. Tu, w Anglii, mamy abbey w co drugim miasteczku, a poza tym wszędzie spotykamy abbot's walk, abbot's Lane itd. itd. - ten opat znajdował się w samym środku średniowiecznego życia. U nas „opat” jest terminem większości Polaków po prostu nieznanym. Typowe średniowieczne klasztory prawie żadnego śladu nie zostawiły, wyparli je niemal zupełnie późniejsi jezuici, pijarzy, bernardyni, dominikanie itd. Dalej: papież był dla średniowiecznych katolików czymś dużo bliższym niż dla pokoleń późniejszych. Znowuż się to odbijało w języku. Czy Państwo wiedzą, że w języku angielskim istnieje dotąd powiedzenie (thePope's ill - „Papież jest chory” - dla określenia, że wszystko idzie źle i coraz gorzej.
Otóż to jest ślad średniowiecza: w owych czasach choroba papieża zwiastowała kryzys w Kościele, zaburzenia, może zamieszki, taka choroba w krajach ściśle związanych z Rzymem była źródłem trosk i obaw, coś tak jak choroby Churchilla podczas wojny. Czy jest u nas choćby ślad takiego dictum!? Nie, bo nasz kontakt ze Stolicą Apostolską, z Lateranem (to wielki błąd mówienie o Watykanie przed XVI wiekiem), był odległy, luźny. Polska była wciąż tylko mało w życie kościelne wciągnięta. W naszych oczach Kościół i katolicka hierarchia rysują się jako narodowe - raz, jako antyrewolucyjne, raczej konserwatywne - dwa. Widocznie pamięć nasza o Kościele średniowiecznym zupełnie się zatarła. Bo Kościół był wówczas obojętny wobec problemu narodowości, a te konserwatywne „prawomyślne” wyobrażenia hierarchii (trafne dla epoki Grzegorza XVI[3], smutnej zresztą), wprowadziłyby w zdumienie władców średniowiecznych. W najlepszym razie patrzyli już na swych biskupów jak Beck na Strońskiego czy Sikorski na Mackiewicza[4]. W rzeczy samej - duchowieństwo średniowieczne przypominało nieco komunistów: zawsze gotowe wprowadzić własny totalizm, ale zaciekłe w zwalczaniu wszelkiej innej władzy. Śladu najmniejszego tej fazy katolicyzmu w naszych umysłach i tradycji nie ma.
Dlaczego? Bo katolicyzm polski był gdzieś do XV wieku słabiutki. Nasi święci średniowieczni to członkowie rodziny panującej lub możnowładcy, jak Odrowążowie; chłop był tylko nominalnie katolikiem. Przypomnijmy nieszczęsną sprawę Krzyżaków. Konrad Mazowiecki ich sprowadził, nie tyle dlatego że nie mógł Prusaków pobić, ale dlatego że nie był w stanie ich nawrócić. Krzyżacy mieli Prusaków nawrócić, nie wymordować czy ujarzmiać. A polski książę nie mógł ich nawrócić, bo i sam pacierza pewno nie bardzo umiał, i nie miał ani księży ani katechetów, ani misjonarzy, ani mszałów, ani sprzętów kościelnych, ani ornatów, ani majstrów budowniczych kościelnych, żadnego aparatu, żadnego instrumentu do szerzenia wiary. Aż do XIV czy nawet XV wieku o katolickiej Polsce trudno mówić. Był to teren misyjny. Korzenie nie wrosły w ziemię. Polska jest na dobrą sprawę katolicka od lat pięciuset, nie tysiąca.
Z jednym atoli wyjątkiem, jedynym ale niezmiernie ważnym: św. Stanisława Szczepanowskiego. Obojętne jaki był powód jego zatargu z Bolesławem: czy spór o inwestyturę, jak chcą jedni, czy jakieś knowania z Czechami, jak chcą inni, czy też, jak byśmy powiedzieli dzisiaj, jego zamiłowanie do plotek, czyli wytykanie królowi jego nierządu. Dość, że przez swe zwycięskie męczeństwo wyznaczył on raz na zawsze granice samowoli, totalizmu i tyranii. Ciemny kmiotek czy wójt nic by nie zrozumiał, gdyby zaczęto mu wykładać teorię podziału władz; ale kult św. Stanisława sprawił, że na razie mętnie, a później coraz jaśniej zaczął zdawać sobie sprawę, iż gdzieś się ta władza monarchy kończy, że jest jakaś dziedzina, której nawet srogi władca naruszyć nie ma prawa. Gdzie granice samowoli zostają wytyczone, tam powstaje prawo; gdzie powstaje prawo, tam powstaje państwo; gdzie powstaje państwo, tam powstaje naród. Św. Stanisław jest nie tylko naszym patronem; jest on, znacznie bardziej niż przereklamowany Chrobry, założycielem naszego państwa i ojcem naszego narodu. Rosja nie miała swego św. Stanisława.
Nie ma polskiego katolickiego średniowiecza. Katolicyzm polski jest niemal wyłącznie dzieckiem kontrreformacji. Kontrreformacja jest oczywiście okresem wspaniałym w dziejach Kościoła, okresem zresztą niezmiernie aktualnym; nie została bowiem doprowadzona do końca, nie przywróciła religijnej jedności Europy, raczej spetryfikowała podział na kraje katolickie i protestanckie. Dzisiaj widoczny rozkład protestantyzmu pozwala żywić nadzieję, że bunt Lutra i Kalwina wygasa i że niezmierne szkody, które światu i Kościołowi wyrządził, mogą być nareszcie naprawione, że jednym słowem dzieło kontrreformacji doprowadzimy do końca, choć oczywiście innymi metodami.
Kontrreformacja wszędzie, również w Polsce, była przede wszystkim ruchem umysłowym; katolicy nareszcie przypomnieli sobie słowa św. Pawła: „musicie zrozumieć podstawy wiary, którą wyznajecie”. Ale w miarę postępów kontrreformacji katolicyzm - podobnie zresztą jak i protestantyzm - okazał skłonność do przeceniania formy, do skostnienia, do konformizmu. Nadmiar dysput, poprzez zwykłe prawo reakcji, wywołał upadek teologii, położenie nacisku na dewocję. Ta ewolucja była typowa zwłaszcza dla krajów habsburskich, a wydaje mi się, że i nasi historycy, i my sami nie dość zdajemy sobie sprawę, jak bardzo samo istnienie Polski w wiekach XVII i XVIII było związane z monarchią austriacką i jak bardzo Polska ówczesna była projekcją - swoistą zapewne, ale jednak projekcją - na północny wschód państwa Habsburgów. Nad Wisłą, jak i nad Dunajem oparliśmy naszą kulturę na łacinie, gdy bardziej na zachodzie łacina była już rugowana przez języki narodowe, później dodaliśmy do tego francuszczyznę. I tu, i tam społeczeństwo pozostało szlacheckie z przewagą magnaterii, żadnego udziału mieszczaństwa jak we Francji czy Anglii. W Austrii nacisk był położony na konformizm dynastyczny, państwowy, u nas na narodowy. A już nade wszystko w dziedzinie religijnej analogia jest uderzająca. I gallikanizm i jansenizm do nas nie dotarły. Jak w Austrii przeważył u nas katolicyzm dewocyjny, konformistyczny, którego głównym elementem stał się tradycjonalizm, państwowy w Austrii, narodowy u nas.
Gdy mowa o kontrreformacji, nie sposób pominąć jezuitów, którzy właściwie stworzyli katolicką Polskę. Czy kto wie, że w chwili kasaty tego zakonu w roku 1772 było w Polsce tylko 1177 Jezuitów? Liczba zakonników w zakonach jest na ogół uderzająco stała, więc nie należy przypuszczać, by w przeszłości była ona znacznie większa. Tak więc w ciągu dwustu lat - 6 pokoleń - mieliśmy w Polsce zaledwie około 7 czy 8 tysięcy jezuitów tout compris. Zdumiewające jest zaiste, w jaki sposób ta drobna grupa zdołała wcisnąć tak trwałe piętno na tak dużym kraju. Nie ma zapewne innej grupy, która by w tym stopniu zdołała ukształtować nasze pojęcia i sam charakter narodowy. Jezuici wydali szereg wybitnych ludzi, jak ks. Wujka, tłumacza Pisma świętego, ks. Skargę i zwłaszcza o. Warszewickiego, mentora Zygmunta III. Opanowawszy szkolnictwo, jezuici urobili i światopogląd polski, i obyczaje, i upodobania narodowe. Oni, wprowadzając barok, stworzyli typowy styl polskiej architektury, znacznie nam bliższy niż gotyk, oni stworzyli typ polskiej wymowy (nie mamy się zresztą czym chwalić), oni nas głęboko uzachodnili. Natomiast dziwne jest, że ten zakon, gdzie indziej uważany za podporę absolutyzmu, żadnego wysiłku nie zrobił w kierunku reformy ustroju, przeciwnie, walnie się przyczynił do utrwalenia Rzeczypospolitej szlacheckiej. To samo zresztą można posiedzieć o episkopacie. To wszak prymasi w charakterze interreksów walnie się przyczynili do paktów konwentów - i nie słyszałem, by nuncjusze ich od tych republikańskich praktyk odmawiali. Mam wrażenie, że historycy Kościoła nie dość zwrócili uwagę na ten szczegół. Pakt, który Stolica Apostolska zawarła z Burbonami i Habsburgami, pakt tak przeciwny całej tradycji Kościoła, spowodowany lękiem reformacji, nigdy nie stał się podstawą doktryny Kościoła i przykład polski wymownie świadczy, że Kościół był zawsze mniej monarchiczny i mniej związany z absolutyzmem dynastycznym niż to z pozorów wyglądało.
Dlaczego jezuici, ludzie głębokiej wiedzy, nie zdołali teologii utrzymać na wyżynach, ale objąwszy rząd dusz, pozwolili na obumarcie nauk kościelnych, na obniżenie życia religijnego do praktyk samych? Argument niedowiarków, że Kościół woli ciemnotę, bo na niej żeruje, nie wytrzymuje krytyki. Przeciwnie, na przestrzeni wieków Kościół był i jest największą instytucją edukacyjną, a okresy jego rozkwitu zawsze zbiegały się z okresem świetności rozwoju teologii. Upadek nauk zapowiadał upadek Kościoła.
Powodów trzeba szukać z zewnątrz. Po pierwsze, w wyniku reformacji Polska okazała się niemal wyspą, a co najmniej półwyspem katolickim wśród morza innowierców. Od północy i zachodu mieliśmy protestanckie: Szwecję, Prusy, Saksonię, od wschodu schizmatyczkę Moskwę, od południa bisurmańskich Tatarów i Turków. Z Cesarstwem ani wojen, ani sporów nie mieliśmy. Katolicyzm stał się symbolem polskości.
Jesteś Polakiem, a więc katolikiem - stało się twierdzeniem oczywistym. Po co wysilać mowę na trudne dysputy, gdy można było trafić do mas argumentem tak prostym. Apel do nacjonalizmu zastąpił apel do religii. Z wielką dla tej ostatniej szkodą. Geografia w dużej mierze tłumaczy uratowanie naszego związku z Rzymem: gdyby nie herezja i schizma naszych sąsiadów stworzylibyśmy może Kościół narodowy, jak Anglia. A tak był on niepotrzebny, bo właśnie dzięki geografii katolicyzm polski stał się narodowy, stał się czynnikiem odróżniającym nas od sąsiadów, nieupodobniającym nas do nich i mającym jeszcze tę dodatkową korzyść, że łączył nas z dalekim zachodem (poza niemieckim), co odpowiadało naszym upodobaniom i naszemu snobizmowi. Każdy Kościół narodowy powoli martwieje, usycha. Ten przerost nacjonalizmu odbił się na Kościele polskim, z korzyścią dla narodu, ze szkodą dla Kościoła.
Drugą okolicznością, która na naszym polskim Kościele zaciążyła nie mniej fatalnie, było to że głównym jego antagonistą była od połowy XVII wieku Cerkiew prawosławna. Od tego czasu protestantyzm, gruntownie pokonany, prowadzi w Polsce żywot szczątkowy. Każda herezja jest rzeczą bolesną, upadek jej - powodem do radości. Jednak w pewnym sensie herezja jest dowodem żywotności, pobudza do wysiłku, do myśli, daje więc Kościołowi pewne korzyści, broni go przed letargiem. Inaczej schizma wschodnia. Już w Cerkwi greckiej żadnej myśli teologicznej nie było od czasów Focjusza[5], a w Cerkwi rosyjskiej śladu jakiejkolwiek myśli teologicznej, ruchu umysłowego nie było prawie nigdy. Prawosławie zastąpiło stanowisko dogmatyczne fanatycznym przywiązaniem do obrządku, do form. Wiadomo, że w walce przeciwnicy zawsze się po trochu upodobniają: i tak państwo pacyfistyczne, walcząc z agresywnym militarystycznym mocarstwem, samo się militaryzuje. Toteż i my, walcząc z prawosławiem, przejęliśmy od niego niektóre jego najgorsze cechy. Teologicznego sporu nie było i być nie mogło, toteż i my zaczęliśmy przesadne znaczenie przypisywać obrządkowi, zapominając o treści. Zeszliśmy z poziomu zachodniego katolicyzmu, bo nas z niego ściągnęło prawosławie. Popa ruskiego nie zdołaliśmy wciągnąć na wyższy poziom, ale poziom umysłowy naszego duchowieństwa mocno ucierpiał na tym, że takich miał adwersarzy. W fizyce najtrudniejszy jest opór ciał miękkich. W polityce, w religii - opór sił ciemnych, ciemnoty, głupoty, ignorancji, amorfii umysłowej. Obie strony wówczas przerażająco „równają w dół”. To prawosławie obniżyło mianowicie poziom polskiego katolicyzmu, i w szczególności polskiego duchowieństwa.
Polskę można nazywać katolicką tylko w wieku XVII i aż do połowy XVIII. To tylko półtora wieku, a i to dalekiego od ideału. Ale ten ideał nigdy nie został wcielony w życie. Historycy katoliccy zgodnie podkreślają, że nawet państwa kościelnego nie wolno uważać za realizacje tego ideału. Zaś w myśl doktryny św. Augustyna, dotąd miarodajnej, civitas Dei jest w ogóle nieosiągalna na ziemi, a stan najbliższy tego państwa Bożego, to stan, w którym by państwa w ogóle nie było, pozostałby tylko Kościół. Polityka à part, cóż katolicka Polska naszej wierze przyniosła w wianie?
Przyniosła cztery dary. Dwa, że tak powiem, wewnętrzne, i dwa zewnętrzne. Te pierwsze to katolicki dwór i katolicka wieś; te drugie - to nawrócenie Litwy i Kościół unicki.
W pewnym sensie polski dwór, a zwłaszcza dworek szlachecki, był z ducha swego szczerze i głęboko katolicki, może bardziej, szczerzej, poczciwiej niż rezydencje ziemian francuskich czy niemieckich. To są rzeczy trudno wymierne, a jednak istotne. Twierdzenie to nie będzie ścisłe w stosunku do naszych dworów magnackich, gdzie przykazanie o niepożądaniu wołu i osła i czegoś tam jeszcze - zapomniałem czego - nie było nigdy ściśle przestrzegane, ale w tych soplicowskich dworach, które unieśmiertelnił Mickiewicz, powstał piękny i godny szacunku katolicki obyczaj, atmosfera, który nawet częściowo aż do naszych czasów dotrwał. Oczywiście podstawą jego była tradycja i dlatego nie promieniował on dość silnie: już na inteligencję miejską oddziaływał słabo, a nawet niekiedy wcale. Ale Kościół miał w tych dworach zawsze wiernego alianta i z nich przez długie wieki rekrutował najlepszych swych pasterzy.
Podobnie z polską wsią. Chłopi Reymonta są wspaniałym świadectwem cywilizacyjnej
i wychowawczej roli Kościoła na wsi. Tutaj Kościół dokonał wielkiego dzieła: potrafił wprzęgnąć katolicyzm i jego obrządki w życie ludu wiejskiego w stopniu bodaj wyższym niż w jakimkolwiek innym kraju. Główną słabością polskiego katolicyzmu jest jego antyintelektualizm - i stąd groźny i bolesny upadek jego wpływu wśród polskiej inteligencji, do której nie umie trafić; jest z nią może nie w wojnie, ale obok niej, jest narodową pamiątką, miłym zabytkiem, ale nie tkwi w samym sercu jej zainteresowań. Znamy wszyscy stary dowcip o wolności: że Francuz ją kocha jak kochankę, Anglik jak prawowitą małżonkę, a Niemiec jak babcię. Otóż można powiedzieć, że polski inteligent kocha Kościół tak, jak się kocha babcię.
Kościół polski jest zżyty z rytmem życia wiejskiego. To jest jego siła. I pod tym względem - i tylko pod tym - może on być dla Zachodu wzorem i przykładem. Kościół katolicki w Anglii ma akurat wszystkie zalety, których Kościół w Polsce nie posiada, brak mu zaś naszych zalet. Jest wysoce intelektualny, stąd ma silne wpływy wśród inteligencji natomiast do ludu wiejskiego trafić nie umie. Jest silny w miastach, zwłaszcza większych, słabszy w miasteczkach, nie istnieje prawie na wsi. Nasz Kościół jest zbyt uczuciowy, ich zbyt oschły. Osobiście uważam, że o rozwoju wypadków decyduje inteligencja. Lud w końcu zawsze za nią pójdzie. Dlatego boję się o przyszłość katolicyzmu w Polsce, dlatego sądzę, że w Anglii będziemy świadkami jego dalszego, stałego rozwoju.
Teraz te zasługi zewnętrzne. Nawrócenie Litwy jest oczywiście kartą wspaniałą. Tu dodam tylko, że to piękne osiągnięcie jest dzisiaj na najgroźniejsze niebezpieczeństwo narażone przez samych księży litewskich. To oni stworzyli separatyzm litewski. To oni zdradzili Kościół dla nacjonalizmu. Ci, którzy nie chcą uznać, że przerosty nacjonalizmu osłabiają Kościół w Polsce, chyba nie będą przeczyć, że nacjonalizm litewskiego kleru wyrządził Kościołowi w całej wschodniej Europie niepowetowane szkody. Katolicyzm Litwy kowieńskiej mało był wart, a stan wojny z Polską obniżył wagę więzi religijnej, obniżył znaczenie Kościoła i w Polsce, i na Litwie, i w rezultacie ułatwił bolszewikom ich triumfy. Czy obecnie nastąpi opamiętanie? Chciałbym w to wierzyć, choć nie bardzo mogę się na to zdobyć.
Druga zasługa, znacznie bardziej wątpliwa, to unia brzeska. Oczywiście inicjatywa wyszła z Rzymu. Ale jednak realizacja zależała od nas. Była naszym dzieckiem, choć, jak wiele dzieci, niezbyt przez rodziców pożądanym. Unia ta przyniosła Polsce same kłopoty, a Kościołowi nie dała prawie nic. I w tym jest dużo, bardzo dużo naszej winy.
Tu przytoczę pewne osobiste wspomnienie. Przed wojną udałem się kiedyś do Wilanowa w towarzystwie jednego z paru zaledwie znanych mi ludzi, których nazwałbym naprawdę kulturalnymi - ze śp. Adamem Heydlem, profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego, okrutnie zamordowanym w Oświęcimiu[6]. Adaś Heydel był autorem książki Myślio kulturze, której nie wahałbym się nazwać najlepszą i najpiękniejszą książką, jaka w ogóle ukazała się w okresie naszej niepodległości, i nawiasowo dodam, że uważałbym za należny hołd jego pamięci wydanie tutaj tej książki i po polsku, i po angielsku, bo jest to jedno z rzadkich dzieł, z których mamy prawo być dumni. Spacerowaliśmy po parku wilanowskim i Heydel nagle zwrócił mi uwagę, że park nie dochodzi do Wisły, że urywa się w jakimś kapuścisku, choć do rzeki był tylko kilometr. „Oto był król wielkiego państwa - mówił - i nie potrafił tego parku doprowadzić do naturalnej granicy, utknął w pół drogi. Każdy inny monarcha by ten park zakończył na łuku rzeki. Czyż te szpalery nagle urywające się nie są symbolem Polski?”. Ta analogia utkwiła mi w pamięci, nieraz o niej rozmyślam. I jakże jest rzeczywiście symboliczna Polska jest krajem snów o potędze, dum o hetmanie, wielkie zamiary, plany, słowa - a potem wszystko się urywa w kapuścisku, plany federacyjne Piłsudskiego -kapuścisko. Później federacje Sikorskiego - kapuścisko. Sanacja moralna - kapuścisko. Rządy parlamentarne - kapuścisko. Ot tak, wszystko się rozłazi. Nie umiemy niczego doprowadzić do końca.
I tak jest właśnie z unią. Jako pomysł uważam ją za z gruntu fałszywy. Co unia miała dać? Poczucie jedności wyznaniowej. Różnica obrządków ciągle przypominała odmienność, nie jedność. Dogmatyczna jednolitość nie zdołała przekreślić głębokiej różnicy klimatu duchowego. W rezultacie Cerkiew unicka nie miała żadnej siły atrakcyjnej, wegetowała, aż dopiero odnalazła jakąś rację bytu
w kultywowaniu nacjonalizmu ukraińskiego, na którego służbę poszła bez reszty. Jestem zasadniczo przeciwnikiem wszelkiej unii. Tyle jest czynników rozsadzających jedność Kościoła, że jest szaleństwem niebezpieczeństwo swarów jeszcze powiększać różnolitością obrządków. Nawet dyscyplina łacińska nie zdołała zapobiec temu, że księża litewscy, słowaccy itd. zapomnieli o Kościele powszechnym, a stali się nacjonalistycznymi agitatorami. Tworzyć jeszcze dla nich narodowe obrządki - toż to dawać miecz w ręce szalonego.
Znają może państwo rozmowę Bonapartego z kardynałem Consalvi w czasie rokowań o konkordat. W pewnej chwili Pierwszy Konsul cisnął jakąś wazę o podłogę i zawołał: Alors je detruirai L’Eglise Romaine[7]. Kardynał odparł: Mon general nous y travaillons depuis 18 siecles, et nous n'avons pas encore reussi[8]. Rzadko kiedy Kościół tak skutecznie pracuje nad własną zgubą, gdy obmyśla plany i projekty unii. Mamy zresztą przykład bardzo bliski, tu, w Anglii. Pół wieku temu rozmowy na temat unii Kościoła anglikańskiego z katolickim były bardzo zaawansowane. Rozbiły się nie o dogmat nieomylności papieskiej, na który godzili się anglikanie, i nie o obrządek anglikański, na który Rzym się godził, ale o punkt wysoce techniczny: ważność święceń anglikańskich, których w końcu Rzym nie uznał. Ale to były pozory; w istocie Watykan szedł na unię, lecz katolicy angielscy ją storpedowali. Słusznie, stokrotnie słusznie powiedzieli, że wolą czekać sto lat, trzysta lat, ale nie chcą pozorów jedności, chcą sam duch anglikanizmu, duch jego krętackiego, pełnego hipokryzji oportunizmu z korzeniami wytrzebić. Myśmy tak samo powinni byli oświadczyć, że nie chcemy żadnej unii, że chcemy wyrwać z korzeniami ducha cezaropapizmu i poczucie odrębności prawosławia, ducha nacjonalistycznego Cerkwi, w obrządku wschodnim znajdującej pożywkę dla swej wojny z Zachodem, wojny z jednością Kościoła. Skapitulowaliśmy. Unia uniemożliwiła nam skuteczne wyrugowanie prawosławia, które pozostanie zawsze i wszędzie agentura Moskwy; stworzenie polskiego prawosławia w katolickiej Polsce jest taką samą mrzonką jak stworzenie rzymskiego katolicyzmu, który byłby z ducha rosyjski. Rosja naprawdę nawrócona na katolicyzm łaciński przestałaby być Rosją, bo stałaby się wreszcie częścią Europy.
Stworzywszy unię, co z nią zrobiliśmy? Nic. Stojące bajoro, stęchłą kałużę, która kończyła się w kapuścisku. Unickie duchowieństwo nie miało poczucia, że stanowi część czy odłam kleru katolickiego, tych unickich popów nie kształciliśmy, nie zrobiliśmy nic, by ich wciągnąć w krąg nauki katolickiej; nie staraliśmy się powoli, stopniowo romanizować unii. Coś nie coś w tej dziedzinie zrobiła dopiero Austria, a zwłaszcza metropolita Szeptycki[9], jedyna naprawdę wielka postać, którą unia wydała. Unitom okazywaliśmy pogardę, która ich rozdrażniała, i bezsilność, i bezradność, która ich rozzuchwalała. Zupełnie to samo co z Żydami. W rezultacie Żydów zlikwidowali Niemcy, unitów Moskale, a i jedni, i drudzy uważają Polaków, którzy właściwie żadnej poważnej krzywdy ani jednym, ani drugim nie wyrządzili, za swych najgorszych wrogów. A w dalszej konsekwencji obrońcy Żydów na Zachodzie, lewicowcy wszelkiego autoramentu uważają nas za gorszych antysemitów od poczciwych Niemców „oszukanych przez Hitlera”, a obrońca unii, Watykan, po cichu uważa nas za bodaj większą kłodę niż Rosję na drodze do połączenia Cerkwi z Kościołem. Trudno w obu wypadkach o większy błąd, a raczej obłęd. Ale przyznajmy uczciwie, że w obu wypadkach powinniśmy ganić przede wszystkim naszą własną głupotę.
Na zakończenie - pragnąłbym jeszcze dorzucić kilka nieskoordynowanych może myśli. Otóż katolicyzm polski jest tak przepojony nacjonalizmem, że skoro tylko Polacy znajdują się poza ziemią ojczystą, albo też gdy nie są w Polsce uciskani, ich wiara natychmiast i bardzo gwałtownie słabnie. Legiony Dąbrowskiego walczą we Włoszech; rewolucyjna i bezbożna Francja niszczy państwo kościelne. Czy jest jakaś reakcja wśród tych katolickich żołnierzy polskich? Nie ma żadnej. O ile mi wiadomo, nie ma słowa w korespondencji Napoleona z Dyrektoriatem, że trzeba z Kościołem uważać, bo mogą być jakieś trudności z Polakami. Co więcej, bierzemy. Bóg wie po co, udział w wojnie hiszpańskiej. Ta wojna to walki z pobożnymi chłopami prowadzonymi przez księży, którzy bronią wiary przeciw francuskim bezbożnikom. Czy Polacy mają jakieś skrupuły, choćby wyrzuty sumienia? Gdzież tam. Najbardziej katolickie ziemiańskie rodziny chlubią się przodkami, co walczyli pod Samosierrą czy Saragossą, co najmniej jakby to chodziło o walki z Turczynem czy innym pohańcem. Księstwo Warszawskie jest bardziej niż letnie w swym katolicyzmie. To nikomu nie przeszkadza. Kościuszko, książę Józef - w najlepszym razie deiści. Á la bonne heure. Królestwo Kongresowe - rządzone przez masonów. Znowu doskonale. Dopiero gdy Wielopolski nawraca do polityki ministra Stanisława Potockiego - jest pewne wzburzenie opinii, bo polskość jest bardzo zagrożona, odczuwamy więc potrzebę Kościoła. Niepodległość. Katolicyzm polski jest już prawie niepotrzebny, staje się dekoracją, polowa ministrów - to kalwini, prawosławni czy nawet mahometanie, dyrektor Departamentu Wyznań, hr. Franciszek Potocki, zresztą uroczy i miły człowiek i katolik, tłumaczy mi bzdury w rodzaju, że chciałby, by biskupi katoliccy mieli tyleż poczucia państwowego co biskupi prawosławni itd. Fatalny nawyk nadmiaru nabożeństw oficjalnych prowadzi w rezultacie do tego, że dzisiaj Bierut czy Żymierski ciągle biorą udział w uroczystych mszach polowych. Nasza emigracja listopadowa wydaje wielkich poetów, ale gdzie są jej wielcy kapłani? Paru zmartwychwstańców. Zbliżeni do nas narodowym złym losem Irlandczycy nawrócili pół Ameryki, pół Australii, częściowo Anglię, wysłali tysiące misjonarzy do Afryki, Indii, są w każdym zakątku świata. Uniwersytety katolickie stały zawsze otworem dla Polaków. Kogo im daliśmy?
Poza krakowskimi stańczykami, którzy jakąś katolicką inteligencję wyhodowali, wszystkie nasze prądy polityczne są wobec Kościoła grubo nie w porządku. Pielgrzymki narodowców do Częstochowy połączone z awanturami antyżydowskimi były, z punktu widzenia katolickiego, po prostu zbrodnią. Chrześcijańska demokracja, a więc poniekąd oficjalna reprezentacja Kościoła, wybrała sobie na przywódcę Korfantego, jednego z najordynarniejszych, chciwych groszorobów i dusigroszów, jakich spotkałem, ze swą kwadratową gębą i grubym cygarem obraz krwiopijcy i burżuja, jak go widzimy na bolszewickich plakatach. Po tym okropnym Korfantym przychodzi Popiel, demagog, nieuk, aferzysta i osioł, i na okrasę ks. Kaczyński, który jako sługa Boży jest po prostu skandalem. Jak chcemy takich ludzi przeciwstawiać Brueningowi[10]czy Schuschniggowi[11]? I jak możemy się dziwić, że ciężar gatunkowy katolików niemieckich jest zgoła inny niż polskich?
To samo pisarze. Krasiński był oczywiście jednym z największych pisarzy katolickich świata, Sienkiewicza i Reymonta też można do wielkich pisarzy katolickich zaliczyć, Wyspiański miał wyczucie Kościoła, ale reszta? Grzeszą nie tyle złą wiarą, ile bezbrzeżną ignorancją. Niedawno pewien znakomity pisarz polski, z pewnością uważający siebie za katolika, nazwał Dostojewskiego wielkim pisarzem chrześcijańskim, porównywał go do św. Franciszka. Wszystko się kończy, gdy katolik może coś podobnego pisać w dobrej wierze. Nigdy podobna teza nic przeszłaby przez gardło Mauriaca czy Maurrasa czy d'Ormessona, czy choćby Leona Daudeta[12]. Inny głośny pisarz szczerze mi wyznał, że nie rozumie, jak może ktoś się zastanawiać nad boską naturą Chrystusa Pana - przecież to wszystko jedno. A później tenże pisarz łzy roni nad upadkiem etyki chrześcijańskiej. Kto inny znowu dowodzi, że ewangelia to przede wszystkim system socjalny. I tak dalej. A potem podnosimy wielki gwałt i wrzask, że świat zapomina o katolikach w Polsce.
Parę razy wspomniałem o herezjach. Herezje są spaczonym, szkodliwym, ale jednak dowodem czy raczej symptomem żywotności. Raz po raz trzeba z nimi walczyć. W ostatnim stuleciu ileż ich było: tak zwany liberalizm Lammenaisa[13], później starokatolicy Doellingera[14], modernizm, tak zwany amerykanizm, wiele innych. Żadna z nich nie dotarła do nas, żadna nie odbiła się najsłabszym echem. To były herezje teologiczne. A nasze własne? Tak zwany Kościół narodowy, mariawici?
Są przerażające właśnie swym ubóstwem. Żadnego bagażu teologicznego. Podłożem ich jest wyłącznie nacjonalizm. Jeszcze im go mało. I tę wielką wadę polskiego katolicyzmu próbują jeszcze zwiększyć, zaostrzyć.
Kościół, jak wiemy, przeżywa dzisiaj ciężkie chwile i, jak powiedziałem na wstępie, to Kościół - a nie Mikołajczyk czy PSL - broni resztek naszej niepodległości. To nie jest przypadek, że obecna granica na Wschodzie zbiega się z granicą wyznaniową, że Stalin nas jednak jeszcze nie traktuje jak wyzwolonych Ukraińców, bo jeszcze się boi naszej wiary[15]. W tej walce stoimy wszyscy po stronie Kościoła i wszyscy błagamy Boga o jego ocalenie. Osobiście sądzę, że Kościół wyjdzie z tych zapasów zwycięsko, częściowo dlatego że jest katolicki, częściowo dlatego że jest polski. Ale jeżeli na dalszą metę katolicyzm ma się w naszym kraju odrodzić, a nie tylko uniknąć zagłady, jeśli pragniemy prawdziwego renesansu katolicyzmu - tak jak w XVII wieku, to musimy jasno rozumieć, że czeka nas wysiłek ogromny w chwili może mniej odległej, niż się to zdaje.
Jest w naszym Kościele piękna, przepiękna modlitwa, w której błagamy Boga o amor invisibilio,o miłość rzeczy niewidzialnych. To ta miłość stanowi istotę katolicyzmu, jądro religii, podstawę kultu, treść życia Kościoła. Nie zastąpią jej żadne pielgrzymki do Częstochowy, żadne tworzenie katolickich związków, żadne prace organizacyjne. Ta miłość jest dzieckiem myśli, nie uczucia, jest wynikiem rozmyślań, lektury, studiów, wiedzy. Rodzi ją dogmat, wychowuje teologia. Bez nich żadna etyka się nie ostoi, bo każda etyka z wyjątkiem hedonistycznej, nieoparta o dogmat, jest absurdalna. Przyszłość katolicyzmu polskiego zależy nie od pracy społecznej, siły organizacyjnej, działalności propagandowej, nawet nie od praktyk religijnych, ale wyłącznie i jedynie od odrodzenia i rozpowszechnienia nauk teologicznych.
Przypisy:
[1] Augustyn z Cantenbury(ur. ?, zm. 26 maja 604 lub 605) – pierwszy arcybiskup Canterbury (od 597 r.), nazywany apostołem Anglii, święty Kościoła katolickiego, anglikańskiego i prawosławnego. Augustyn z pochodzenia był Włochem. W roku 596 został mianowany na przeora benedyktyńskiego klasztoru św. Andrzeja na Monte Celio w Rzymie. W roku 597 wysłany z misją chrystianizacji Wysp Brytyjskich przez papieża Grzegorza Wielkiego.
Mellit z Canterbury, ang. Mellitus, wł. Mellito di Canterbury. Włoski benedyktyn (OSB), pierwszy biskup Londynu (604-619) i trzeci arcybiskup Canterbury od 619 r.(zmarł 24 kwietnia 624 r.). Święty Kościoła katolickiego, czczony w Kościele anglikańskim.
Justyn Męczennik
http://www.brewiarz.pl/czytelnia/swieci/06-01a.php3
Teodor z Tarsu, Teodor z Canterbury (ur. 602 w Tarsie w Cylicji, zm. 19 września 690 w Canterbury) – bizantyjski teolog i zakonnik, arcybiskup Canterbury od 668, święty Kościoła katolickiego, anglikańskiego i niektórych Kościołów wschodnich. Obok św. Augustyna „drugi założyciel Kościoła w Anglii”.
Lanfrank z Bec (ok. 1010-1089), benedyktyn z Pawii, arcybiskup Canterbury (1070-1089), założyciel szkoły klasztornej przy opactwie benedyktyńskim Notre Dame w miejscowości Le Bec-Hellouin w Normandii (od 1034 r.). Filozof chrześcijański.
[2] Christopher Henry Dawson (ur. 12 października 1889; zm. 25 maja 1970). Angielski historyk, autor prac z historii kultury i historii chrześcijaństwa. Kształcił się w Winchester College i Trinity College w Oxfordzie. W 1914 r. przeszedł na katolicyzm. Jego pierwsze publikacje pochodzą z 1920 r. Studiował w Winchester i w Oksfordzie. W latach 1947-1948 wykładał w Edynburgu, zaś w latach 1958-1062 w Harvard University. Autor ponad 250 pozycji, przede wszystkim o tematyce związanej z etapami rozwoju cywilizacji i idei religijnej chrześcijaństwa.
[3] Papież Grzegorz XVI -właśc. Bartolomeo Alberto Cappellari EC; ur. 18 września 1765 r. w Belluno, zm.
1 czerwca 1846 r. w Rzymie) – włoski duchowny katolicki, kameduła, papież w okresie od 2 lutego 1831 r. do
1 czerwca 1846https://pl.wikipedia.org/wiki/Grzegorz_XVI - cite_note-Wollpert-2 r.
[4] fragment odnosi się do niepopularnej w kręgach władzy sanacyjnej publicystyki lat 1936-1939 autorstwa Józefa Mackiewicza na łamach wileńskiego „Słowa”, którego naczelnym redaktorem był starszy brat Józefa, Stanisław (Stanisław Mackiewicz – Cat) oraz o podobną, lecz bardziej „endecką” w ideologii publicystykę filologa-romanisty Stanisława Strońskiego., której wymowa była zdecydowanie antyniemiecka (oraz antypiłsudczykowska). Zarówno Józef Beck, który pełnił w II RP ważne funkcje rządowe., jak i Władysław Sikorski, który pełnił takowe w rządzie RP na uchodźstwie nie tolerowali krytyki pod adresem swoich poczynań.
[5]Focjusz I Wielki (810 - 891) – Teolog wschodniego chrześcijaństwa, święty Kościoła prawosławnego. Patriarcha Konstantynopola w latach 858 - 867 oraz 877- 886. jedna z największych osobistości Cesarstwa Bizantyjskiego.
[6] Adam Zdzisław Heydel (ur. 6 grudnia 1893 w Gardzienicach koło Ciepielowa pod Radomiem, zm. 14 marca 1941 w niemieckim obozie koncentracyjnym Auschwitz).
Polski ekonomista, W 1922 r. ukończył studia prawnicze na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie gdzie uzyskał doktorat. W latach 1921–1922 pracował w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. W 1925 r. uzyskał habilitację z ekonomii politycznej. W 1927 r. został wykładowcą ekonomii na Uniwersytecie Jagiellońskim,
a w 1929 profesorem nadzwyczajnym tej uczelni. Adam Heydel był przedstawicielem szkoły krakowskiej w ekonomii, opowiadał się za liberalizmem gospodarczym. Krytykował etatyzm i interwencjonizm gospodarczy Polski międzywojennej. Zajmował się badaniami naukowymi nad teorią ekonomii i zagadnieniami dochodu narodowego. Heydel sympatyzował z Narodową Demokracją. W latach 1930–1931 był prezesem Klubu Narodowego w Krakowie. W 1933 za krytykę sanacji został odsunięty z katedry ekonomii UJ. W 1934 został kierownikiem instytutu ekonomii Polskiej Akademii Umiejętności. Na Uniwersytet Jagielloński powrócił w 1937.
[7] fr. Alors je detruirai L’Eglise Romaine - Więc ja zniszczę Kościół katolicki.
[8]fr. Mon general nous y travaillons depuis 18 siecles, et nous n'avons pas encore reussi
– Mój generale, my pracujemy już 18 stuleci I jeszcze nikomu się to nie udało.
[9] Roman Maria Aleksander Szeptycki (1865 - 1944) – duchownygreckokatolicki. W latach 1899–1900 biskup stanisławowski, w latach 1900–1944 arcybiskup metropolita lwowski i halicki, biskup kamieniecki.
[10] Alfons Brüning (1909 - 1996), prof. dr ( Radboud University, Institute for Eastern Christian Studies – Nijmegen. Nederland.)
[11]Kurt Alois von Schuschnigg(1897-1977), polityk austricaki, kanclerz w latach 1934 – 1938 , przeciwnik Anschlussu. Działacz partii chrzescijańskich i narodowych.
[12] Léon Daudet(1867-1942), publicysta i literat francuski. Monarchista z przekonań.
[13] Hugues-Félicité Robert de Lamennais (or de la Mennais); 1782-1854. Francuski ksiądz katolicki, filozof i politolog. Ultramontanista. Porzucił stan kapłański w 1834 r. w proiteście przeciwko wolnosci głoszenia publicznie własnych przekonań na tematy teologiczne (w artykułach prasowych).
[14]Johann Joseph Ignaz von Döllinger(1799-1890). Niemiecki ksiądz katolicki, teolog i historyk Kościoła Powszechnego. Przeciwnik ultramontanizmu. Schizmatyk, inicjator separacji od Kościoła rzymskiego na tle sporu w kwestii nieomylności papieża oraz niepokalanego poczęcia Maryi. Współzałożyciel kościoła starokatolickiego. Ekskomunikowany w 1871 r.
[15] Zwracam uwagę raz jeszcze, ze tekst A Zbyszewskiego został napisany prawie 70 lat temu, czyli u zarania epoki PRL-u.
Inne tematy w dziale Społeczeństwo