Tekst z 1936 roku, a wcale aktualny. Oczywiście nie mój, a Adolfa Nowaczyńskiego.
Zamieszczam oryginalny tekst bez żadnych poprawek, przypisów, skrótów czy wyjaśnień.
„Zmoderowałem” nieco jedynie tytuł, bo kto wie ten i tak wie, a kto zechce wiedzieć, ten się dowie. A kto nie zechce, temu przecież wszystko jedno.
Fabuła niczym z Dnia Świstaka.
„W dziesiątym roku panowania Cesarzowej Megalomalarji nad narodem płodnych, urodzajnych, dostatnich, szczęśliwych Analfabekonów, pewien niejaki Cezary Rudzik z Liszeniec uległ fatalnemu zderzeniu z rozpędzonem kołem Fortuny. Był to sobie człowiek także szary, ale w miarę, bo brunet, pyknik, trochę stary kawaler, ale więcej stary kawalarz, w każdym razie jeden z krajowych tuziemców i z większościowej mniejszości. Uzębienie posiadał wedle rysopisu zdrowe, zato humor niesztuczny tylko wrodzony i rodowity chociaż, jak nadmieniono z Liszeniec nadwiślańskich pochodzący i cały żywot w Liszeńcach i z Liszeńcami, aczkolwiek o zdobyciu i pobyciu w Warszawie marzący. No ale co to się z motyką porywać na słońce, no i za wysokie progi na Liszeńców nogi. Cezary Rudzik z profesji i z powołania był sobie amanuensis. Znaczyłoby po polsku bibljotekarz względnie bibljotekarza pomocnik.
W Liszeńcach bowiem bibljoteka stara od wieków stała przez książąt Sieniawskich ze Zbaraża ufundowana, dla uczonych i publiczności otwarta i kilka razy na rok przez ciekawszych oraz cudzoziemców odwiedzana. W bibljotece za czasów prastarych i doniedawna pracował liczny personel. Ale gdy nastało panowanie najjaśniejszej Megalomalarji a z niem ogólny dobrobyt z dołu i z góry, wtedy cały personel wraz musiano wydalić a posady objęli członkowie zbiedniałego rodu; księżniczka Adelajda wydawała książki gościom do czytelni, księżniczka Marja Anuncjata zajmowała się introligatorstwem, a książę — Eugenjusz Eustachy został odźwienym na dole przy bramie i w tym charakterze wpuszczał gości lub nie wpuszczał według swego widzimisię, czyli jak popadło.
Spoza familji tedy funkcjonował w Bibljotece zbaraskiej tylko jeden cywil Cezary Rudzik jako fachowy mól książkowy i szperacz, w wolnym czasokresie rymem też się parający, okolicznościowe wiersze i kolendy na imieniny, urodziny, chrzciny, srebrne wesela, złote plomby, jubileusze, pogrzeby, rozwody, zaręczyny, toasty, pisując, często udałe ale często chowskie także. Za swoją pracę bibljofilską pobory pobierał z roku na rok, z miesiąca na miesiąc skromniejsze aż już i doszło do pobierania niedoborów i dosłownej nędzy wstydzącej się żebrać. Długów miał conieco na wszystkie boki i strony. Tu i ówdzie niepozapłacane rachunki i nieuiszczone kwoty, a to za konsumcję przygodną, a to za estetykę wnętrza czyli umeblowanie, a to za białe kruki w bibljotece podręcznej, a to za czerwone wino oraz złotą renetę nie tylo swojską ile obcą. W banczkach, w bratniakach i spółkach powierniczych i po kantorach i po kantorkach i u starozagonników też się tam wisiało ale bardzo, bardzo oddawna, tak że poczciwe instytucje finansowe, tak prywatne jak publiczne, straciwszy kolejno resztki cierpliwości i nadziei poprostu i pozapominały i wykreśliły z regestru.I był spokój i cisza na tle ogółowego pogłębienia położenia, zrównania w dół, stabilizacji demotoryzacyjnej i wogóle sytuacji bez wyjścia dla wszystkich i dla nikogo.
Do pana Rudzika już nie przychodziły z wizytami wezwaniami i nakazami ani te rewizory ani sekwestratory ani regestratory ani woźniowie z banków ani wogóle żaden duch Banka (Handlowo - Przemysłowego) nie zjawiał się w apartamentach zastępcy generalnego bibliotekarza w Muzeum książąt Sieniawskich w Liszeńcach. Ale Kryzys sobie tyła tak w środku mocarstwa jak i na peryferiach, więc z nią i frekwencja w bibliotece wzrastała olbrzymio, szczególnie w zimie z powodu kaloryferów nagrzanych i względnie jasnego oświecenia ubikacyj. Cezary Rudzik miał tedy coraz więcej klienteli łakomej wiedzy do obsłużenia, przy dochodach znikomych a rozchodach rosnących.
Aż mu się to wreszcie zaczęło wszystko przykrzyć i do pewnego stopnia go denerwować. Wtedy to po raz pierwszy ten z wykształcenia humanista i klasyk usłyszał o Loterji Klasowej i Państwowo - Twórczej równocześnie. Coraz to gdzieś jakoś ktoś coś wygrywał z nieznajomych, a to miljon okrągły, a to okrągłe 25 tysięcy, a to wreszcie 20 tysięcy i to samych złotych bez drobnej monety obiegowej i bez żadnej fatygi, ot tak sobie z powietrza. Poszedł taki, kupił, wrócił do domu, czekał cierpliwie, poczem następowało jakieś ciągnienie i to dodatkowe i cywil nieznany wygrywał, albo telegrafista, albo fortancerka, albo astronom, albo rybak z Jastrzębiej Góry, względnie juhas z Morskiego Oka, kilka razy nawet ktoś ze znajomych zecerów, czy cenzorów...
— Zagrajże pan panie Rudzik na loterji — radziła hetmańska wnuczka księżniczka Adelajda zamiatając frontowe marmurowe schody. Tożsamo księżniczka Marja Anuncjata ordynatówna, nieco zordynarniała przez stykanie się codzienne z przygodnymi uczonymi:
— Kup pan sobie ćwiartkę panie Rudzik a postawisz na swojem, postawisz nam kolację, sobie willę w stylu Corbusiera ze sadem i sadzawką, a jeszcze panu zostanie na wiosenny nowy garnitur, zębów plombowanie, grzechów rozpuszczenie, dwie pyżamy, spadochron, auto, telefunken i telewizor. Kiedy usłyszał słowo: telewizor recte ten lewizor, decyzja zapadła. Żadnych wahań ani wątpliwości być już nie mogło. To słowo jedno działało na normalnie zrównoważony i rozrzedzony mózg Rudzika wprost fascynująco, ogłuszająco, oszałamiająco. Na myśl, że we własnej willi może mieć własny ten lewizor, o którym się tyle naczytał, szał go porwał. Tego roku bezwarunkowo kupi taki los. W klasie drugiej Klasowej Państwowo-Twórczej są trzy wygrane po 100 tysięcy sztuka, a piętnaście wygranych po dziesięć. Więc jedno z tego on musi napewno i bez żadnej wątpliwości. Byle wierzyć, a jeszcze bylej kupić. Już o niczem nie mówił i o niczem nie myślał, jak tylko o czekającej go wygranej i co za to kupi i na co wyda resztę. Reveries, Breveries! Kiedy więc podejmie główną wygraną, to przedewszystkiem do Warszawy, do stolicy, bo tam jego tylko brakuje. Bibljotece i Muzeum książąt Sieniawskich ofiaruje na pożegnanie dwa minimaxy, księżniczkom po swetrze, dziesięć kilo od Wedla i narty. Potem się pożegna z Liszeńcami. Potem zafunduje sobie czterdzieści doniczek z kaktusami .Potem parasol i parawan. Potem jako miłośnik sztuki kupi jeden obraz Styki; „dama po pas w jedwabiach z brylantem na plecach" i jeden obraz Cybisa to jest zadżumionego topielca z ślepą kiszką w prawej ręce. Te dwie obrazy, boskie dzieła Sztuki aktualnej, nadobnej, powiesi w jednym pokoju, pokój zamknie i po trzech dniach otworzy, aby przekonać się co z tego wynikło. No a potem to kupi już ten lewizor. Mówi się i pisze wedle nowej pisowni Nitscha, czyli nitscheańskiej: ten picer, ten dencja, ten cza, tem blak, tem perament, to trzeba też wyraźnie: ten lewizor. A kiedy już kupi ten lewizor, to będzie się kolejno łączył z najnowszymi tuzami literackimi w stolicy, a więc z Kurkiem, Burkiem i Chmurkiem, albo znowu połączy telewizyinie Polę Gajczyńską z Ildefonsem Goławiczyńskim. A po trzech dniach rozłączy i zobaczy co z tego wynikło.
I tak sobie marzył nasz marzyciel co też to wszystko się stanie, kiedy on wygra te pierwsze 100 tysięcy. Po czterech miesiącach zwłoki, pertraktacji kombinacji i zabiegów złożyli się na ćwiartkę: książę Eustachy, dwie księżniczki i Rudzik. Na rogu ulicy był kantor z napisem „Szukasz Łukasz wstąp na chwilę, kończ sprawę i żegnaj". Papierek z cyferkami wręczyła mu starozakonnica z nową ondulacją dozgonną, ale z nadmienieniem, że kantor powiadomi kiedy zajdzie potrzeba. Kiedy nie zajdzie i nie potrzeba, nie powiadomi. Napominała, żeby czytał starannie i kontrolował prasę bieżącą i nie niszczył gazet. I teraz nastąpiły dnie, tygodnie, miesiące, kwartały, półwiecza stulecia oczekiwań na zbliżający się termin. Rudzik ni stąd ni zowąd chodził jakiś rozpromieniony, ufny, pewny siebie, zarazem nawet nie bez pewnego tupetu i rosnącej arogancji. Obowiązki swoje jako arnanuensis i jako mól książkowy zaczął coraz więcej zaniedbywać, rozleniwiał się, rozbyczał, rozpuszczał się i rozpassał, aczkolwiek z powodu chronicznej passy w kraju (rządzonym przez najjaśniejszą Megalomalarję) trzeba była pasa zaciskać coraz bardziej. Humoru atoli nie tracił i stuprocentowej wiary w sto tysięcy.
Pierwszym ziarnkiem sceptycyzmu zatruł go dopiero emerytowany ordynat książę Eugenjusz Eustachy. Pewnego pogodnego popołudnia, kiedy nasz amanuenzis zanadto chichotał i szczebiotał, prince, który nawiasem mówiąc romansował z przygodną swojską Marjanną ze wsi, podszedł doń wywijając numerem paryskiej „Marjanmy". Stale czytywał tylko tę „Marjannę" i z niej pojadał wszystkie swe rozumy, z którymi potem dzielił się swą liszeniecką Marjanną.
— Weź pan to i przeczytaj sobie do poduszki d e a r master. Dowiesz się ciekawych rzeczy i może wrócisz do równowagi duchowej i normalnego lechickiego pesymizmu. Nie wszystko złoto co się świeci. Pieniądze szczęścia nie dają. Przeczytaj sobie c a r o m a es t r o ankietę w tej „Marjannie". Rozpisali ją przeprowadziwszy wywiad u tych wszystkich, co wygrywali we francuskiej loterji państwowej. Maleparta mało warta. Im większą sumę się wygrywa, tem większe ryzyko i drażnienie Przeznaczenia (Ananke). Z dziesięciu pechowców, co powygrywali po 5 miljonów franków, dziewięciu wyszło na tem jak firma Zabłockich na mydle. Czterech wogóle przedwcześnie zmarło na choroby cukrowe, skręt kiszek i otłuszczenie serca. Nie bywa się szary człowieku bezkarnie wytrąconym z normalnej kolei swego standartu i swej wegetacji.
Z dwudziestu takich ananasów co powygrywali po miljonie, dwunastu przypłaciło to fatalnemi następstwami, paraliżem postępowym, wyschnięciem szpiku pacierzowego, wdaniem się w nie swoje afekty i afery, bankructwem, kryminałem, zamordowaniem przez bratanków, zatruciem przez teściów; dwóch zginęło w katastrofach automobilowych, jeden utonął w wannie napełnionej szampańskiem Pommery Sec przez dolanie porteru. Jakie takie szczęście zaczyna się dopiero przy małych parszywych wygranych po 20, 30, 40 tysięcy francofilów. Ostrzegam pana tedy drogi towarzyszu i życzę siostrom, sobie i panu, abyśmy wygrali najwyżej sto tysięcy i nic więcej. Los wygrany nie daje szczęścia. Tak poucza ankieta paryskiej „Marianny", a taki sam jest światopogląd naszej Marianny, przez którą przemawia zdrowy chłopski rozum naszego niedocenionego ludu oraz włościan.
Ciągnienie miało miejsce ostatniego dnia przedostatniego roku. Wygrali we czworo tak wielką kwotę, że na połowę ćwiartki wypadało trzy czwarte sumy, którą rzadko dzisiaj można zobaczyć gołem okiem w państwie rządzonem wzorowo i bezprzykładnie przez najjaśniejszą Megalomalarję i jej dostojnych blanbeków i blanbekonów. Na drugi dzień p i e r w s z a niespodzianka. Kiedy nasz Rudzik nieco cielęco rozwierzgany, rozpromieniony i triumfujący pognał rankiem do kantoru na rogu zastał go otoczonym łańcuchem policji konnej, pieszej i spieszonej, szyby porozbijane, a nad szyldem napis czerwony farbą na białem płótnie: „Rozbudowa wstrzymana z powodów rytualnych, niezależnych od dyrekcji. O otwarciu kantoru nastąpią specjalne zawiadomienia. Uprasza się P. T. Klientów o cierpliwość". Kiedy wracał do mieszkania nieco speszony i rozgoryczony, na szczeblach klatki schodowej natrafił kilku obcych panów, wyraźnie nań oczekujących oraz dwóch czy trzech listonoszów, jednego woźnego bankowego, a jednego sądowego. Ogonek szedł od bramy aż do drzwi wchodowych i wychodowych. Wszyscy zebrani mieli miny bardzo uprzejme i pogodne, sympatyczne, nie mniej jednak każdy trzymał kurczowo w rękach jakieś wielkie lub mniejsze koperty w kolorze białym, żółtym, niebieskim i różowym.
— Panowie do mnie?
— Przezwarunkowo!
Poczem wszyscy zaczęli wysuwać przed się odnóża przednie z papierami.
— Tedy prosiłbym kolejno — mruknął Cezary Rudzik, tknięty do żywego jakiemś bezwarunkowo niemiłem przeczuciem.
No i miał tym razem rację. Wielkie polowanie z nagonką się zaczynało. Były to przeważnie zaproszenia do instytucyj pożyczkowo - oszczędnościowych, banków krajowych i zagranicznych, kas powiatowych i parafjalnych, bractw miłosierdzia, towarzystw kredytowych, dyskontowych, eksportowych, importowych. Na niektórych zaproszeniach dodane były terminy wizytowe z lapidarnem i lakonicznem: „względnie karą aresztu od lat trzech do siedmiu".
Tego pierwszego dnia trzeba było tylko podpisywać, stwierdzając, że się zaproszenie do stawiennictwa otrzymało. Nad wieczorem już było wszystko zautografowane. Poczem Cezary Rudzik udał się bez wieczerzy na spoczynek. Przed płókaniem głowy, gardła i nosa i gimnastyką rytmiczną zdołał jeszcze obliczyć, że na uiszczenie się z tych wszystkich pozostałości i zaległości(o młodości) nieodzowna suma byłaby krągło licząc plus minus ćwierć miljona milrejsów i coś z leji, z drahm, rupij. Sny miał gorączkowe i ciężko strawne. Nad ranem ostatni, że spotkał oko w oko najmiłościwszą Megalomalarję z orszakiem dworzan i że w jakiemś niepoczytalnem zaślepieniu wylał jej na łeb kubeł anormalnej wielkości pełen normalnych nieczystości. Jak we śnie.
Na drugi dzień, tym razem posępny i dżdżysty, już o godzinie 9-tej rano zaczęli się schodzić nowi goście, nieznani. Staropolskie przysłowia mówią: „gość w dom Bóg w dom", ale „kogo nie proszą tego kijem wynoszą", „daj cierpliwość Panie Boże, wszak gdy wstąpił w moje progi, czy bogaty czy ubogi, włos mu w zupę wpaść nie może".
Pierwszy gość był z Loopu, drugi z Koppu, trzeci z Iksu, czwarty z Zetu. Po godzinie przerwy obiadowej wszedł mały człowiek z dużym ale starym planem osuszenia Polesia: podpali się puszczę, a woda wyparuje. Prosił aby to subwencjonować. O godzinie drugiej hrabina, która została śpiewaczką kabaretową, przyszła z projektem wspólnego założenia Opery popularnej, ludowej która byłaby zarazem objazdową i dochodową celem krzewienia kultury muzycznej w obywatelstwie, czego potrzeba okazała się w ostatnich czasach wprost i paląca i piekącą. Jest pańskim obowiązkiem …
O godzinie trzeciej dwóch panów zakładających „Ligę dla odzyskania dla Polonji kolonji”, których brak piekący i palący zaczyna coraz dotkliwiej odczuwać ludność i miejska i wiejska. Nad wieczorem, kiedy nieco przemęczony Cezary Rudzik wybierał się na spacerek i żeby zobaczyć czy przypadkiem kantor rogaty (bo na rogu) nie przywrócił swojej działalności, wpadło niespodzie-wanie dwóch braci, tym razem bliźniaków, wynalazców. Dowiedzieli się o Fortunie, o Miljonie, więc zdecydowali się, żeby może sfinansował ich wynalazki. Jeden skonstruował aparat do gaszenia zapałów słomianych, drugi wynalazł preparat do wywabiania plam na słońcu panującej najmiłościwszej Megalomalarji. Siedzieli do północy.
Na trzeci dzień już rankiem szarym praczka po brudy, ale z czystym interesem: spółka z maglem starodawnym byle przerobionym na magiel z elektrycznym napędem. O godzinie ósmej: puku puku i Rheinwein, adwokat, nieco pokątny ze starym (wątpliwym) rachunkiem firmy „Kimmel i Whisky” za wina reńskie (Rheinwein), pobrane niby jeszcze w roku wybuchu mocarstwa czy też może w roku zdobycia Kijowa i podejścia pod Warszawę, … dobrze sam nie pamięta, ale sprawa jest jasna, suma taka a taka. Po pokątnym Rheinweinie delegacja filatelistów. Czyżby nie była już najwyższa pora założyć miesięcznik na czerpanym, glansowanym papierze? Po filatelistach młodzieniec, który przetłumaczył „Strzępki Azorka” na desperanto i poszukuje nakładcy. Po desperancie Rudzików kolega jeszcze gimnazjalny, były minister w dwóch gabinetach, przypomina się pamięci, ożenił się świeżo, żona zakłada gabinet kosmetyczny, skończyła studja w Hollywood, ...drobna sprawa wekslowa, nie ma o czem mówić, byle autograf cenny. Do widzenia, do widzenia. Po ministrze jakaś pani ni to dama ni wiedźma, brzydka, groźna. Czy nie przypomina pan sobie? Kiedyś! Kiedyśl Osoba, z którą chciał pan mieć dziecko, dziecię. Chciał ale nie mógł. A może mógł, ale nie chciał do kroćset djabłów. Nic sobie nie przypomina. Amnezja mózgowa? Może pani o piętro się pomyliła? Pan był marynarzem? Nigdy w życiu. Bosman Cudzik? Nigdy w świecie! Rudzik. Nie Cudzik? Nigdy w życiu. Au revoir. Apage madama Butterfly!
Tegoż dnia podjął w kantorze ale tylko połowę wygranej przez Liszeniecki Kwartet sumy. Starozakonnik za ladą błagał go o kilka dni cierpliwości i przedłużenie terminu wypłaty reszty, gdyż musieli wydać na renowacje nieco zdemolowanej instytucji. Dobrze. Odebrał połowę. Poczem wypłacił sumiennie księżniczkom i księciu ich należności. A za pozostałe zakupił odrazu auto z „meluzyną" najpierwszy fason, jadące gładko jak po stole, bo coprawda tylko stołowe, dziecinne, blaszane. Dalej dziesięć doniczek kaktusów. I obstalował u jedynego, więc pierwszorzędnego krawca w Liszeńcach garnitur w kolorze rzecz prosta: Kaki.
Na spadochron i ten lewizor na razie nie można sobie było pozwolić. Temsamem nie było mowy o nawiązaniu stosunków ze znakomitościami stolicy, z Ukajali Burkiem, Togo Kurkiem i Kuroki Chmurkiem, ani też o spiknięciu Poli Gałczyńskiej z Ildefonsem Goławiczyńskim. Również o zakupie jednego pejzażu do kolan pędzla Styki i jednego koszmarnika pędzla Cybisa. Wyjazd do Warszawy też trzeba było odłożyć ad feliciora tempera i ad calendas graecas. W dzień Świętego Cezarego wydał dla notablów w Liszeńcach wspaniały lunch w kolorze frensz. Na drugi dzień podjął resztę sumy wygranej. I natychmiast zakontraktował prywatnego sekretarza, byłego inspektora podatkowego, aby móc wszcząć i przeprowadzić kampanję sezonową tak z kilkoma instytucjami finansowymi jak z Głównym Urzędem wymiaru podatków i należytości zaległych i rozległych. Polowanie na płatnika podatkowego zaczęło przybierać koszmarne wymiary i rozmiary.
Nie trzeba zatajać, że pan Rudzik przez dwa tygodnie z rzędu musiał codziennie rano spędzać po dwie godziny z rzędu w urzędzie podatkowym (Plac Dwunastu Apostołów, trzecie podwórze, czwarte piętro) pertraktując z miarodajnymi cynnikami o zniżki, prolongaty, raty, rozkłady bonifikacje i t. p. skoro okazało się, że jako płatnik opieszały i zalegający zadłużył się w Skarbie Koronnym na wielkie kwoty i normalnie biorąc powinien był właściwie resztę życia przegnić dożywotnio w kryminale.
W międzyczasie dwa razy proszono go w Liszeńcach na drużbę, trzy razy na ojca chrzestnego. A raz telegraficznie na superarbitra w sporze literackim, który wybuchł między krytykiem a powieściopisarzem z tej racji iż krytyk zarzucał powieściopisarzowi jakoże nie jest autentycznym chłopem ze wsi, ale zwykłym sobie przeciętnym trywjalnym inteligentem z bruków miejskich, nie mającym nadto odwagi w swej nowej powieści używać swobodnie a obficie takich słów jak husia -siusia, jak …. , …… , i i t. p. Dlaczego sponiewierany przez Chmurka, a nie wzięty w obronę przez Kurka Ukajali Burek wraz z Chmurkiem udali się do naszego miljonera z propozycją super-arbitrażu, to niewiadomo. Do dnia trzeciego maja wypłacił Cezary Chudzik tak podatków jak i procentów, tak odszkodowań jak zapomóg, tak składek jak też wkładek łączną sumę, którą dzisiaj rzadko możnaby zobaczyć gołem okiem w kraju rządzonym bezprzykładnie wzorowo przez najmiłościwszą Megalomalarję i jej Melitę. Pozostawało mu już nie wiele na prywatne wydatki i potrzeby no i przedewszystkiem na solidną kurację, jeżeli się zważy, że w tym czasie mocno mu już dawały znać o sobie kamienie żółciowe i rozszerzona nad miarę wątroba. O tym spadochronie oczywiście nie można już było marzyć a ten-lewizor też już należał chyba do marzeń ściętej głowy.
Tymczasem czwartego maja zgłosił się znowu obywatel funkcjonariusz (inkasekt). Tym razem w sprawie psa nazwiskiem Robbi. Jeżeli do 3 dni nie będzie zapłacona kara, całe mieszkanie wraz z rzadkiemi odmianami kaktusów i „białymi krukami" będzie zlicytowane. Pies Robbi, który darowany został sześć lat temu, puszczony był lat temu osiem samopas bez kagańca na jedną z ulic szpitalnych, wiodących jak często w mocarstwie do zakładu umysłowo chorych i wogóle obłąkanych, kretynów, matołów, mattoidów. Wtedy to spisano z psem protokół i nałożono karę. Od roku 1919 urosły procenty. W sumie 600 złotych i 37 groszy, stempel trzy złote. Można rekurować. Ale lepiej nie. Stanowczo nie. Proszę panów oto pieniądze. Na drugi dzień zameldowała się delegacja od sezonowych powodzian: „komu wiele dano od tego wiele będzie żądano". Szanowny pan bez pracy dostał się do kołaczy a nas woda zalała i bez dachu. Ile? Co łaska! Bis dat qui cicho dat. Wzięli, przeliczyli, jedną stówkę jako fałszywą odsunęli nie bez zdziwienia i oburzenia patrząc na Rudzika. I wyszli.
Dzień następny upłynął stosunkowo spokojnie. Ani petycji ni propozycji ani telegramu ani listu ani impertynencji ani nakazu płatniczego ani grzywny nałożonej. Cezary (Hiob) Rudzik odetchnął, otworzył okno i zaczął swobodniej wchłaniać ojczyste Liszenieckie powietrze. Trzeba będzie powrotnie wracać do prasy czy pracy. Epoka rosperity się skończyła. Nie trwała zbyt długo i dała się nieco we znaki, że niech szlag cholerę trafi. Nie można być bezkarnie miljonerem choćby na jedną dobę w mocarstwie rządzonym bezprzykładnie wzorowo przez Najmiłościwszą Megalo-malarję. Czas już wracać do bibljoteki i muzeum książąt Sieniawskich. I zagrzebać się spowrotem w kochanych starych inkunabibułach, foljantach i szpargałach. I zapomnieć o tych złotych czasach dzisiejszości pod batutą największej kupy geniuszów jaką ludzkość kiedykolwiek wydała. Epizod był sympatyczny, ale jak nie ma róży bez kolców, tak biada ubranemu wśród golców. Czy tylko księżniczki pozjadały już wszystkie czekoladki czy też co zostało? Czy książę nadal czyta „Marjannę" paryską i poucza Marjannę Liszeniecką co tam w paryskiej „Marjannie" nowego?
Na drugi dzień obudził się Rudzik rzeźki, śmigły, mocarny, morowy. Wiedziony ciekawością zajrzał do portfelu. Nie było tak źle znowu. Pięć razy po sto złotych, dziesięć razy po dwadzieścia. Można od nowa zacząć żyć. Wystarczy. W stolicy się nie było, Warszawy nie zdobyło. Nie poznało Burka, Chmurka i Kurka. Ani nie spiknęło Poli z Ildefonsem, Gojawiczyńskiego z Gałczyńską. Spadochronu się nie kupiło. Ten lewizor też się wściekł. Bez tego wszystkiego jednak można żyć. I trzeba. Kaktusy są. I garnitur nowy. No i doświadczenia życiowego, finansowego oraz mocarstwowego nazbierało się kilka tonn.
I swobodny, wesoły Rudzik zaczął pląsać po swem studjo. Czuł się lekko, bo przez ten kwartał walki z urzędami i wierzycielami spadł o dwadzieścia kilo żywej wagi. Już był chudy jak drapacz chmur a szczupły jak kopacz piłek, poprostu antena. Gwizdał teraz którąś modną kariokę czy też karmaniołę. I nastawił gramofon („A nous la Liberte"). Nagle dały się słyszeć jakieś ciężkie kroki
po schodach jakby szli ludzie dźwigający pianino lub trumnę. I wraz pukanie.
— C o m e i n!
We drzwiach stał ten rewizor z urzędu Podatkowego a z nim dwóch panów, uzbrojonych od stóp do głów. Jeden jak to można było zauważyć miał za pasem wetkniętych kilka granatów ręcznych, drugi łańcuszki i podręczny karabin maszynowy. Gęby jakoś wyjątkowo antypatyczne i srogie, gestukulacja brutalna.
— Panowie z czem do gościa?
— Fałszywe stare zeznania podatkowe i nowe nakazy płatnicze.
— Za które lata, e x c u s e?
— Za rok podatkowy bieżący 1936 i 1937, za maj 1926, za listopad 1918, za rok 1905, za 1863,
za 1831 i za 1812.
— O key! Ale skąd 1812?
— Napoleon... Berezyna. „O wiosno kto cię wówczas widział w naszym kraju".
— A l l r i g h t. Ale ile?
— Ca łaska. I jak wypada na miljonera.
— Tempi passati signori batiari. Nie jestem już miljonerem!
— Nic nie szkodzi. Ale pan nim jeszcze zostać, jeżeli pan weźmie los na 35-tą Państwotwórczą Loterję Klasyczną i Klasową.
— Niedoczekanie wasze! Więc ile? Pięćset wystarczy?
— O nie. To zamało. Są jeszcze koszta sądowe. Komorniki. Prowizja. Kasa chorych, Zup, Ząb, Zupa, Dąb, Kop i Lop. Da pan 700 po dobremu to wystarczy. Będzie pan miał spokój święty jako goły turecki.
Siedemset...
— Siedemset? To zadużo!
— Ani grosza mniej, ani więcej.
Nastała chwila krępującej pauzy i zmagania się kryjomego, pojedynku na t. z. żelazne, stalowe wole.
— Panowie tu łaskawie poczekają. Zaraz przyniosę.
I wtedy to stało się to o czem wszyscy czytali niedawno w gazetach i w kurjerkach. Cezary Rudzik uczuł piekielny ból w boku. To kamienie żółciowe uderzały rosnąc z potworną dynamiką o oponę brzuszną. Pomimo tego opanował się i poszedł do łazienki swobodnym krokiem, zamykając szczelnie drzwi na klucz za sobą. Tutaj w łazience prędko odkręcił kurek z gazem i kurek z ukropem. Równocześnie oblał swój nowiutki garnitur pełnym syfonem benzyny a conieco naftą, chloropykriną i lewizytem.
Tymczasem osoby w gabinecie zaczęły się nieco niepokoić, pochrząkiwać i pobrzękiwać kajdankami. Coś kajdaniarzom tym już bowiem zaśmierdziało od łazienki podejrzanie. Potem pan Rudzik najspokojniej żyletką (nawet nieco stępioną) zaczął sobie przecinać tak zwane arterje. Poczem jeszcze spokojniej wlazł w ubraniu do wanny i przeczekawszy chwilę, już drżącą dłonią zapalił niby papierosa. Gramofon grał prastare kinowe: A nous la Liberte. I wtedy nastąpił wybuch połączonych gazów i straszliwa detonacja. Dom cały zatrząsł się i zawalił grzebiąc w gruzach
i ciemięzców i ofiary w Liszeńcach. Szczegóły dalsze i bliższe można było czytać niedawno w prasie!
O K e y.”
Inne tematy w dziale Kultura