Niniejsza notka jest niejako złamaniem konwencji tego bloga , gdyż odnoszę się w niej do tekstu innego blogera z salonu24, a mianowicie do tekstu pod tytułem „Duch Szymborskiej zaprasza do piekła” , który z datą 29 grudnia br. zamieścił na swoim blogu Coryllus. Tekst Coryllusa jest ważny, mądry, błyskotliwie oraz przenikliwie napisany. Jednym słowem tekst bardzo, ale to bardzo potrzebny. I mam nadzieję, że u wielu czytelników s24 wzbudzi refleksję.
Tak się składa, że na blogu u Coryllusa dostałem jakiś czas temu szla(ban) na komentowanie, zatem z tego powodu moja notka posiada charakter precedensu. Gdybym bowiem nie miał tego bana, napisałbym jakiś lakoniczny komentarz pod tekstem Coryllusa. Ale na swoim blogu mogłem rozwinąć wątek.
A zatem ad rem.
Odniosę się do leitmotiv, który dostrzegam w tekście Coryllusa, a mianowicie do cynicznego rozgrywania przez towarzystwo wzajemnej adoracji, usadowione w tzw. inicjatywach i instytucjach kultury, kompleksów i poczucia niedowartościowania, przeważnie u ludzi młodych i byle jak wykształconych. Rozgrywanie to polega na suflowaniu temu właśnie targetowi postaci „ludzi wybitnych i wielkich”, zaś w leczeniu kompleksów wykorzystuje się potrzebę kompensacji, by przynajmniej „myśleć jak one” (czyli jak postaci wybitne i wielkie), skoro status zawodowy i materialny owych podsuflowanych przez wodzirejów-samozwańców „wybitnych i wielkich” jest dla wspomnianych aspirantów niedostępny.
Otóż w przypadku tak zwanego rynku idei (rzecz jasna zawsze ”słusznościowych”, a jeśli kontestatorskich, to jedynie w ramach „umiarkowanego postępu w granicach prawa”) dystrybucja opinii, które są warte nagradzania, a które zamilczania, znajduje się w rękach ludzi, dobieranych do ośrodka dystrybucji drogą mianowania bądź kooptacji i namaszczenia, a mówiąc mniej akademicko, są to osoby oraz ich krewni i znajomi, które w III RP zmonopolizowały praktycznie całkowicie instytucjonalne formy obiegu idei w obszarze zwanym mainstreamem, jak równiez stworzyły ze swojej pozycji zawodowej kastowy i dziedziczny bastion przywilejów korporacyjnych. Mechanizmy chowu wsobnego w środowisku „kultury” i mediów stanowią tajemnice poliszynela, więc nawet specjalnie nie jestem nimi zainteresowany, natomiast chciałbym opowiedzieć historię dotyczącą innego kręgu spraw, ale takich, które poznałem z autopsji.
I właśnie tekst Coryllusa sprowokował potrzebę wyartykułowania niniejszej impresji. Coryllus pokazał bowiem pewien typ zjawiska, które można zaobserwować w różnych formach, natomiast sam mechanizm funkcjonowania tegoż jest oparty na wykorzystaniu powszechnej potrzeby dowartościowania oraz potrzeby leczenia kompleksów. Potrzeby takie, umiejętnie i wyrafinowanie stymulowane, stanowią pożywkę dla profesjonalnych oszustów, czyli manipulantów i kuglarzy, którzy w tym celu wykorzystują tricki i pułapki psychologiczne, nazywane niekiedy socjotechniką.
Niektórzy może wiedzą, że przez pewien czas parałem się profesją związaną z dosyć nowatorsko pojmowanym doradztwem podatkowym. W każdym razie było tak jeszcze wówczas, gdy zaczynałem swój flirt z s24. Od pewnego czasu moja aktywność we wspomnianej profesji została ograniczona, gdyż zdecydowałem zająć się daleko mniej stresującą pracą, przede wszystkim zaś sporządzaniem audytów finansowych.
Natomiast historia, której kontekstem jest wspomniany tekst Coryllusa, wydarzyła się w drugiej połowie lat 90-tych ub. wieku, a wówczas moim głównym źródłem utrzymania były właśnie kwestie związane z doradztwem podatkowym
i finansowym. Jako że w portfelu zleceniodawców miałem różne firmy (prawie zawsze było ich nie mniej niż 10), w żadnej z nich nie mogłem pełnić funkcji znanej jako consigliere, chociaż w dwóch przypadkach były to kontakty przypominające taką właśnie rolę. Dodam tylko, iż te dwa przypadki dotyczyły dobrze prosperujących firm na warszawskim i okołowarszawskim rynku budowlanym, i co istotne, rzecz miała miejsce w latach boomu inwestycyjnego na tym rynku.
Pewnego razu jeden z tych dwóch, najbardziej zaufanych, klientów zdradził mi, że zainwestował grube setki tysięcy USD w jakiś fundusz inwestycyjny podpięty pod bank Crédit Lyonnais, który wówczas jeszcze nie posiadał oddziału w Polsce (Warszawie), albo może dopiero ten oddział organizował. Zapytałem skąd, u licha, w ogóle znał taki fundusz [ nie dodając, że przecież nie zna żadnego języka, a i po polsku mówi i pisze niepoprawnie, gdyż właściciel owej dobrze prosperującej firmy budowlanej - dalej będę nazywał go boss, bo to krócej - legitymował się bowiem wykształceniem „zawodowym” czyli trzyletnią szkołą budowlaną, tzw. zawodówką. Następnie zapytałem w jaki to sposób nawiązał z emisariuszami owego funduszu kontakt, czy tych ludzi w ogóle zna i przy jakiej okazji ich poznał. Et caetera, et caetera.
Okazało się, że boss prowadził tzw. konto dewizowe w oddziale banku mieszczącym się w budynku warszawskiego Marriott’a, a tam „szperacze” i „naciągacze” stale monitorowali klientów, którzy wpłacają i wypłacają (czyli obracają) większymi kwotami w dewizach. Ja wiedziałem o tym, że boss pozakładał sobie lokaty w bankach szwajcarskich (był na to wówczas prosty i legalny oraz w zasadzie całkiem bezpieczny sposób, gdyż skarbówka była w te klocki jeszcze „zielona”, a w legislacji podatkowej dopiero zaczynano uszczelniać największe wyrwy i dziury), ale to były regularne lokaty w sprawdzonych firmach, co prawda na podstawionego zaufanego, ale przecież nie jakiś szemrany fundusz z „centralą” na Bahamach. Autentycznie na Bahamach, bo później byłem zaangażowany w odkręcanie tej sprawy i przy tej okazji poznałem instytucje, banki, nazwiska, adresy, trasy i daty przelewów, etc., etc. Jak się okazało, był to klasyczny łańcuszek firm słupów., zaś owa centrala była podnajętym „adresem” typu skrytka pocztowa. I tylko dlatego, że ów boss należał do grona „protegowanych” jednego z szefów „Wołomina”, zdołał odzyskać ok. jedną trzecią wpłaconych środków i nie został „wysadzony” w powietrze razem ze swoim mercedesem, co, jak doszły mnie słuchy, przydarzyło się kilku innym amatorom łatwego i szybkiego zarobku.
Nie muszę dodawać, że wspomniani naganiacze i stręczyciele byli również stuprocentowymi obywatelami polskimi, pomimo eleganckich wizytówek pachnących na odległość zachodnim światem finansów i jedynie do czasu jedni z nich rozmawiali łamaną polszczyzną, zaś inni udawali, że jej w ogóle nie znają.
„Rozmowy” i inne działania „logistyczne” zmierzające do odzyskania od oszustów wpłaconego kapitału to zupełnie inna, chociaż niezwykle barwna i ciekawa historia, ale zupełnie nie pasuje do tego opowiadania.
W tym miejscu dochodzimy do sedna opowieści. Owi naganiacze, obserwujący klientów z grubymi portfelami, zaaranżowali sytuację, bodaj serię spotkań z bossem przy drinku w jakimś lokalu znajdującym się w kompleksie Marriott, w trakcie których wyjaśnili bossowi, że mają oto specjalną ofertę dla specjalnych klientów, których sami sobie wybierają, a że reprezentują poważny bank francuski , to nie zwykli tracić czasu na rozmowy z byle kim. Rzecz jasna, ilość tych ofert jest mocno ograniczona (oferowane przebicie na wysokości oprocentowania było co najmniej dwukrotne w relacji do najlepszych „krajowych” ofert), a czas skorzystania z oferty jest nadzwyczaj krótki, gdyż tylko do końca roku, zaś decydująca rozmowa odbyła na przełomie listopada i grudnia. Co prawda zapytałem bossa dlaczego nie skonsultował tego ze mną, ale skoro to były jego prywatne pieniądze, zaś operacja lokowania środków w ów fundusz nie była związana z prowadzoną działalnością gospodarczą, to i tak nie wchodziła w zakres mojej umowy z bossem.
Czyli wcale nie musiałem o tym wiedzieć. Ale, rzecz jasna, boss pochwalił się swoim sprytem i przebiegłością. I był bardzo dumny, że sam potrafi załatwić takie skomplikowane transakcje. Chciał pokazać, także przede mną, że oto, taki prosty facet, bez wykształcenia, znalazł uznanie wśród „rekinów biznesu”, że poznali się na nim i jego umiejętności rozwijania działalności gospodarczej, i że z takiego właśnie, merytorycznego względu, zaproponowali mu dokooptowanie do grona wybrańców.
Do „elity” managerów i przedsiębiorców. Że uznali go za swego. I chwalił się tym wobec innych budowlańców, demonstrując jaki jest cwany i obyty. Pokazał się jako „lepszy” od innych z branży, bo przecież to jego wybrano, a nie ich. Co prawda, okazało się, że niektórych z nich także „wybrano”, ale o tym wówczas boss oczywiście nie mógł wiedzieć.
Motyw chciwości był w przypadku bossa tylko jednym z elementów i, w moim przekonaniu, wcale nie dominującym. Boss był człowiekiem bardzo zamożnym i jestem przekonany, że chęć łatwego zysku dla człowieka, który tak naprawdę miał gotówki ponad potrzebę, znajdował się na drugim planie. Że w jego przypadku o ryzykanckiej inwestycji kapitału zadecydowało poczucie, iż został doceniony, oceniony i wybrany. Wydobyty z cienia, że ktoś ważny poznał się wreszcie na jego walorach jako obrotnego, sprawnego przedsiębiorcy. To podbudowanie ego, dorównanie do „najlepszych” warte było tego ryzyka, zwłaszcza że miało ono jeszcze przynieść zaskakująco duże profity. I właśnie na taką prostą socjotechnikę, niczym na błyskotkę zawieszoną na końcu wędki, udało się banalnie łatwo złapać bossa.
Wobec tego pojawia się oto taka konkluzja. Każde środowisko i każde układy korporacyjne mają swój krąg piekielny oraz adeptów tam zaganianych. Swój mają literaci, inny mają filmowcy, malarze czy muzycy, jeszcze inny ludzie mediów elektronicznych, pewien typ biznesmena został przeze mnie w tej notce opisany. Jeszcze inny krąg to firmy developerskie i dealerskie (samochody) działające w zmowie z szefami korporacji, w których „wymusza się” na pracownikach status życia ponad ich możliwości finansowe (rodzaj mieszkania i adres dzielnicy, wyposażenie tegoż, klasa auta, nie wspominając o odzieży, obuwiu, krawatach i miejscach wczasów). Wszystko to generuje zadebetowanych „na trzydzieści lat” niewolników, z którymi można będzie zrobić, co tylko dusza zapragnie. A w każdym z takich kręgów używa się stosownej do jego uwarunkowań socjotechniki, czyli wygrywane są najrozmaitsze kompleksy, fobie, potrzeby dowartościowania, itp. Itd.
I to by było na tyle.
Inne tematy w dziale Rozmaitości