Piłsudczykowie
Niniejsza notka jest drugim (i ostatnim)ukłonem w stronę twórczości wybitnego, emigracyjnego publicysty i przedwojennego dyplomaty, Wacława Alfreda Zbyszewskiego (rodzonego brata Karola), którego dokonania literackie są praktycznie nieznane, ale i twórczość jego brata także nie jest przesadnie znana. W jednej z poprzednich notek zamieściłem próbkę publicystyki W. Zbyszewskiego, a mianowicie był to tekst traktujący o najbardziej znanych redaktorach i publicystach w Polsce niepodległej, to znaczy w II RP.
Gawędy W. Zbyszewskiego zostały wydane po wojnie tylko raz (Czytelnik 2000, w wyborze i opracowaniu Andrzeja Garlickiego, który opatrzył je wstępem przybliżającym czytelnikowi postać Autora). Z prozaicznego powodu, iż nie zanosi się na ich wznowienie przedstawię informację o zawartości owych gawęd, które zebrane zostały w książce zatytułowanej: „Gawędy o ludziach i czasach przedwojennych”.
Jako że W. Zbyszewski najlepiej znał środowisko dyplomatów, gdyż pracował w ambasadach i posel-stwach w Tokio, Paryżu, Nowym Jorku i Londynie, najwięcej gawęd dotyczy postaci z tego właśnie środowiska. A że pracował także sporo lat w MSZ, poznał wielu ważnych polityków, ludzi nauki i kultury oraz wojskowych, którzy z racji pełnionych funkcji mieli styczność z dyplomacją. Autor nie ukrywa swoich sympatii ani antypatii, etykietując w dosadnych określeniach postaci z przedwojennego establishmentu polskiego. Jedne z tych gawęd są bardziej plotkarskie niż inne, ale wszystkie one zawierają bardzo dużo „smaczków” wartych lektury.
Dla zobrazowania choćby tylko zasięgu personalnego tych tekstów i ich tematyki zamieszczam wykaz gawęd. Tytuły wytłuściłem, te które się udało ująłem w blokach tematycznych (bloki tematyczne zostały podane kursywą):
wojskowi:
Marszałek Piłsudski, Roman Dmowski, Władysław Sikorski, Generał Anders, Rydz-Śmigły, Józef Haller, Wacław Iwaszkiewicz, Grot-Rowecki, Bór-Komorowski, Inni generałowie;
politycy (prezydenci, premierzy, ministrowie):
Gabriel Narutowicz, Ignacy Mościcki, Jędrzej Moraczewski, Ignacy Paderewski, Wincenty Witos, Antoni Ponikowski, Julian Nowak, Rząd Władysława Sikorskiego, Drugi rząd Witosa, Gabinet Władysława Grabskiego, Aleksander Skrzyński;
Zamach majowy;
sprawy zagraniczne (dyplomacja):
August Zaleski, Dyplomaci polscy ery Zaleskiego, Placówka londyńska w latach 1919-1939, Placówka paryska w latach 1919-1939, Placówka polska w Genewie przy Lidze Narodów, Placówka polska w Berlinie, Placówka w Moskwie, Mój pierwszy pobyt w Moskwie, Drugi pobyt w Moskwie, Nasza placówka w Pradze, Placówka w Bukareszcie; Masoneria i masoni, Centrala MSZ-etu;
prasa:
Korespondenci zagraniczni w Warszawie, Korespondenci polscy za granicą, Wybitni redaktorzy i publicyści, Stanisław Mackiewicz, Stanisław Estreicher, Stanisław Stroński;
Marszałkowie Sejmu;
Pułkownicy;
ambasadorowie:
Konstanty Skirmunt , Edward Raczyński;
literaci:
Skamandryci, Mieczysław Grydzewski;
profesorowie:
Stanisław Kot i Marian Kukiel;
W niniejszej notce przypominam gawędę zawierającą ocenę desantu tzw. pułkowników na stanowiska kierownicze w przedwojennym MSZ oraz skutków tego najazdu. Czyli rzecz dotyczy rewolucji kadrowej w instytucjach państwa po przewrocie majowym (wojskowym zamachu stanu obalającym porządek konstytucyjny dokonanym przez Jozefa Piłsudskiego i jego pretorian w 1926 roku) i wynikłych z tego konsekwencji dla dyplomacji polskiej.
(Przypisy znajdujące się w nawiasach kwadratowych […] są mojego autorstwa - S.D.)
Przytoczę,jeden „smaczek” z innej gawędy, która nosi tytuł „Skamandryci”. Smaczek dotyczy poety i publicysty Antoniego Słonimskiego. Oto w streszczeniu ów wątek.
W. Zbyszewski opowiada o sytuacji, gdy z jakiejś okazji przebywał w kawiarni „Ziemiańskiej” na ulicy Mazowieckiej w Warszawie, gdzie ziemian bywało jak na lekarstwo, zaś w nadmiarze poetów, aktorów, i, oczywiście, aktorek. Nawet sam właściciel, Karol Albrecht – mistrz cukierniczy, miał za żonę aktorkę-ślicznotkę z Krakowa (Kazia Skalska). Jednakże wówczas rej w tej kawiarni wodziła egeria Skamandrytów, przepiękna Janeczka Kowalska, która poza urodą była na dodatek jedyną siostrzenicą i spadkobierczynią potentata tekstylnego z Łodzi – Aleksandra Heiman-Jareckiego [który po przechrzczeniu się z judaizmu na katolicyzm przyjął polskobrzmiący człon nazwiska], a którego majątek szacowano na fantastyczną wysokość 20 -30 milionów złotych. No i traf chciał, że wspomniana egeria poprosiła W. Zbyszewskiego, aby towarzyszył jej do Agrykoli, bo tam z kolei umówiona była z poetą Antonim Słonimskim, który dopiero co powrócił z Londynu. Spotkanie doszło do skutku, a W. Zbyszewski, chcąc pokazać się uprzejmym, komplementował ubranie Słonimskiego, dodając iż zapewne zostało zakupione w jednym z ekskluzywnych londyńskich marketów. Na co Słonimski odpowiedział:
Tak panie, wszystko na mnie jest angielskie – ubranie angielskie, kapelusz angielski, buty angielskie, krawat angielski, tylko morda żydowsko-warszawska”.
Wypada wyjaśnić, iż poeta pochodził z rodziny rabinackiej zamieszkałej w Słonimiu [ówcześnie miejscowość w województwie nowogródzkim, dzisiaj miasto na terytorium Białorusi, obwód grodzieński], ale urodził się jako katolik, gdyż jego ojciec przechrzcił się. W. Zbyszewski przytacza również anegdotę dotyczącą ojca Antoniego Słonimskiego [Stanisława], który był znanym warszawskim lekarzem.
Otóż gdy tenże ojciec siedział w kawiarni Loursa [budynek Hotelu Europejskiego, kawiarnia ta miała wejście od Pl. Teatralnego], obok kawiarni na chodniku upadł porażony atakiem serca jakiś wysoki urzędnik rosyjski. Wrzawa wokół i ludzie wołają o lekarza na pomoc. Słonimski - ojciec wybiega z kawiarni i przystępuje do masażu serca Rosjaninowi. Ten otwiera oczy i z przerażeniem dostrzega nad sobą fizjonomię starego Żyda z długą czarną brodą [w Wikipedii jest stosowna fotka, można na jej podstawie wyobrazić sobie reakcję rosyjskiego dygnitarza]. Na co Słonimski-ojciec woła do Rosjanina: „chrieszczonnyj, waszje priewoschoditielstwo!”. Co oznacza: „chrzczony, Ekscelencjo”. Nie trzeba dodawać, iż w efekcie rosyjski notabl bardzo szybko ożył.
A oto już treść gawędy Wacława A. Zbyszewskiego o tytule „Pułkownicy”, chociaż, moim zdaniem, bardziej adekwatny byłby tytuł w brzmieniu „Pułkownikowie”.
W nawiasie kwadratowym znajdują się przypisy mojego autorstwa, a zainteresowani mogą bez trudu odnaleźć w necie więcej informacji o poszczególnych osobach. Dla ułatwienia rozdzieliłem tekst nazwiskami lub nazwami głównych bohaterów gawędy.
Walery Sławek
Przed wyborami do Sejmu w 1935 roku ówczesny minister rolnictwa, Janta-Połczyński, [Leon] urządził u siebie obiad dla Sławka i młodych konserwatystów, których uważał za dobrych kandydatów na posłów BBWR [Bezpartyjny Blok Wspólpracy z Rządem]. Było tam nas, młodych, czyli trzydziestolatków, chyba ze dwudziestu, może więcej: Artur Tarnowski z Dzikowa, którego Sławek rzeczywiście wysunął na posła, Konstanty Grzybowski, który po wojnie udawał komunistę, a wówczas był zapalonym sanatorem, Jerzy Giedroyć (tak!), Henryk Łubieński, znakomity reporter „Słowa" w Warszawie, którego informacje o wewnętrznych tarciach w obozie rządowym były powtarzane przez całą prasę polską, i wielu innych. Wśród nich jakiś młody ziemianin spod Sieradza, który nazywał się Wilski, jego młodszy brat był jednym z najbardziej aktywnych oenerowców [ONR - Obóz Narodowo-Radykalny]; bardzo sympatyczny i przystojny, zginął już w roku 1939 we wrześniu, w czasie oblężenia Warszawy. Jego starszy brat miał wyłupiaste oczy i widać było, że nic nie kapował. Widziałem go wówczas po raz pierwszy w życiu. Po obiedzie przeszliśmy do salonu i zaczęła się dyskusja polityczna. Monopolizował ją Grzybowski, który ciągle interpretował konstytucję, wyraźnie szalał, by zostać kandydatem na posła, i stale tytułował Sławka „panie prezesie", a nie „panie premierze", co mi się wydawało grubym nietaktem. Grzybowski wyraźnie Sławka irytował, ale sam Sławek nie był lepszy: bez końca coś mówił o pszczołach, ulach i właściwie zapanowała szalona nuda. Nagle rozległo się strasznie silne chrapanie; można było myśleć, że to nosorożec urżnął śpika w pokoju obok. Wszyscy skamienieliśmy, a najbardziej minister-gospodarz. Wnet się okazało, że to Wilski zasnął w swoim kącie i chrapał, ile sił w płucach. Blady Janta przeprosił premiera za tę zniewagę i ruszył w kierunku śpiocha, ale Sławek przerwał: „Kto to jest ten sympatyczny młody człowiek?" Janta, wciąż blady i wystraszony, zawołał: „To młody Wilski, zmęczony, bo całą noc przesiedział w wagonie, zaraz go obudzę!" „Ależ broń Boże! - zawołał Sławek. - Niechżeż się wyśpi, widać od razu, że to człowiek uczciwy, o czystym sumieniu, który nie jest karierowiczem, któremu nikt nie imponuje, który jest szczery i naturalny. Proszę mi dać jego nazwisko i adres, to będzie na pewno doskonały poseł do Sejmu".
I dzięki temu chrapaniu Wilski został posłem na Sejm, a o kandydaturze Grzybowskiego Sławek nie chciał słyszeć.
[Autor coś pomylił – nie było posła o tym nazwisku w spisie posłów na Sejm II RP wszystkich kadencji].
Aleksander Prystor
Drugim po Sławku „pułkownikiem" był Prystor. Pochodził z drobnej szlachty litewskiej; jak Sławek należał w roku 1905 do organizacji bojowej PPS, na czele której stał Piłsudski, a więc należał do najdawniejszych przyjaciół i współpracowników Piłsudskiego. Był to człowiek charakteru, bardzo twardy, bardzo uparty, bardzo prawy, ale nie wielki umysł ani wielki talent polityczny. Był premierem w latach 1931-1933, miał więcej realizmu od Sławka, ale jeszcze mniej talentu politycznego. W roku 1933 Piłsudski nagle odwołał Prystora z premierostwa i, zdaje się, od tego czasu już go nigdy nie widział i nie przyjął. Na temat tej rozłąki krążyły w Warszawie różne domysły, i to uporczywe, ale nigdy nie zdołałem zdobyć na ten temat wiarygodnych informacji, a nie chcę powtarzać plotek, choć wydają się praw-dopodobne. Prystor został schwytany na Wileńszczyźnie przez bolszewików i był więziony w Orle (Orioł po rosyjsku); umarł tam, jak się zdaje, śmiercią naturalną w roku 1941, już po wybuchu wojny rosyjsko-niemieckiej; musiała to być śmierć tragiczna w sowieckim więzieniu dla tego schorowanego i samotnego starca, który przedtem osiem lat przesiedział w carskiej katordze za udział w rewolucji 1905 roku.
Adam Koc
Może trzecim rangą w tym konwencie piłsudczyków był płk Adam Koc, który ponoć faktycznie kierował POW w latach 1917-1918. Nazywano go Szlachetny. Był on, razem z Paderewskim, gen. Hallerem i paru innymi, jednym z pierwszych kawalerów Orła Białego. Koc, podobnie jak Sławek i Prystor, pochodził ze szlachty kresowej, wśród której było sporo nazwisk bez końcówki „ski" czy „icz". W latach rządów pułkowników był wiceminis-trem skarbu, a potem, już za Rydza [Edward Rydz-Śmigły], wodzem Ozonu. Na pewno człowiek wyjątkowo uczciwy, szlachetny, zacny, bezinteresowny (umarł w Ameryce omal w nędzy), ale nie był ani bystry, ani zdolny, ani należycie wykształcony; był tylko zacny, wierny, uparty.
Tadeusz Schaetzel
Sławek, Prystor, Koc stanowili trójkę ludzi o wielkich zaletach charakteru, ale o niewielkich zdolnościach. Wszyscy trzej myśleli powoli i jakby z dużym wysiłkiem. Osobiście lubię i lubiłem zawsze ludzi bardzo bystrych, którzy rozumieją o co chodzi w pół słowa; nie miałem i nie mam przekonania do ludzi powolnych, którzy namyślają się bez końca. Więc z trójką Sławek-Prystor-Koc nie wiązałem nigdy żadnych nadziei, nie wierzyłem, by z trudną sytuacją mogli kiedykolwiek dać sobie radę. Do tejże kategorii pułkowników zacnych, ale właściwie niemal tępych, jakich w Polsce było i jest zawsze bardzo dużo, należał też płk baron Schaetzel szef „dwójki" po zamachu majowym; był to na pewno bardzo porządny człowiek, ale też bez cienia talentów politycznych czy choćby „dwójka-rskich", do których bystrość musi należeć. Wszyscy czterej byli konserwatystami i tradycjo-nalistami do szpiku kości. Ich cele, ich bezinteresowność, ich patriotyzm były najwyższej próby, ale z talentami, ze zdolnościami było gorzej. Z tej czwórki najwybitniejszym był jednak Sławek: ten umiał sobie zdobywać mir, przywiązanie, był typem bohatera, a Prystor, Koc i Schaetzel byli w gruncie rzeczy ludźmi szarymi; gdy przestawali piastować wysokie urzędy i dygnitarstwa, zapadali w niebyt.
Józef Beck
O tej czwórce można powiedzieć, że bez Piłsudskiego byliby niczym, to samo odnosi się do szeregu pomniejszych „pułkowników", w przeciwieństwie do trzech pułkowników młod-szych, ale dużo zdolniejszych: Matuszewskiego [Ignacy], Becka i Miedzińskiego [Bogusław]. Żaden z nich nie doszedł nawet do premierostwa, ale Beck odziedziczył po Piłsudskim część władzy, czyli to on był dyktatorem w polityce zagranicznej. Swoją karierę Beck zawdzięczał wyłącznie Piłsudskiemu. Dlaczego Marszałek tak wyraźnie Becka wyróżniał i obdarzał zaufaniem po maju 1926 roku? Dla mnie jest to zupełną zagadką i nikt z piłsudczyków nigdy nie zdołał mi tej tajemnicy wytłumaczyć. Beck nie pochodził z Litwy ani w ogóle z Kresów, nie pochodził ze zbankrutowanej szlachty, jak sam Piłsudski, ale urodził się w Warszawie. Ani w Legionach, ani też w POW, ani w czasie wojny 1920 roku nie odegrał żadnej większej roli, nie był szefem „dwójki", nie był w Sejmie i jego karta służbowa miała właściwie tylko dwie pozycje: był attache wojskowym w Paryżu w latach 1921-1923, skąd na żądanie sztabu francuskiego był odwołany, co sprawiło, że miał on stały kompleks antyfrancuski, oraz był szefem gabinetu ministra spraw wojskowych, czyli Marszałka Piłsudskiego w latach 1926-1930; z okazji Brześcia został wiceministrem, a po dwóch latach ministrem spraw zagranicznych. W tym ostatnim charakterze widywał on Marszałka częściej i dłużej, niż którykolwiek z innych tzw. pułkowników.
Rozmawiałem z Beckiem tylko dwa razy. Raz na herbatce u pewnej damy, gdzie Beck przybył ze swoją pierwszą żoną, której na imię było Marysia [Maria Słomińska]: ta była wielką pięknością, miała czarujący uśmiech, pełen wdzięku i uroku, oraz przepiękne nogi; była wówczas moda, po raz pierwszy w dziejach, na suknie po kolana, i pamiętam jak dziś, że nie mogłem oczu od jej kolan oderwać. Sam Beck był imponujący wzrostem, ale poza tym nie był ani sympatyczny, ani przyjemny, ani uprzejmy, ani dystyngowany, natomiast bardzo pewny siebie. Z Beckiem rozmawiałem raz jeszcze, że tak powiem, służbowo, później widziałem go szereg razy, ale poza banałami nie było żadnej rozmowy. Moje zdanie o Becku opieram więc bardziej na opiniach osób trzecich niż na mych własnych wraże-niach. Nie był on lubiany ani przez swych podwładnych, ani przez kolegów, ani w wojsku. Knoll [Roman], który był najdowcipniejszym z naszych dyplomatów (nie oznacza to, że był najlepszym, daleko do tego), nazywał przybycie Becka wraz z całą galerią oficerów do MSZ-etu „najazdem bandytów na przytułek idiotów". Mocno przesadnie, ale było w tym aforyzmie źdźbło prawdy.
Beckowi brakowało kultury ogólnej, solidnego wykształcenia; zbyt młodo, zbyt wcześnie, zbyt nieprzygotowany został ministrem, i to wszystko sprawiło, że przeceniał nie tylko swoją rolę i swoje znaczenie na świecie, ale także siły, znaczenie i możliwości Polski. Jego zarozumiałość była groźniejsza niż próżność Sikorskiego [Władysław], bo Sikorski doszedł do władzy, gdy już nie mieliśmy żadnych atutów, a poza tym Sikorski, choć czuły na poch-lebstwa, nie był jednak na tyle naiwny, by być aroganckim wobec obcych, może z wyjątkiem de Gaulle'a, z którym w Londynie chciał pertraktować, jakby obaj sobie byli równi: oczywiś- cie de Gaulle nie chciał o tym słyszeć i Sikorskiego wyraźnie nie lubił, zaś całą swoją sympatię przeniósł na Andersa [Władysław]. Z naszych wodzów wojskowych najlepsze stosunki z aliantami miał Anders, już dużo gorsze Sikorski, a najgorsze Beck, którego nie tylko Francuzi nie mogli znieść, ale także Anglicy, jak to sam Eden w czasie wojny powiedział Raczyńskiemu [Edward] i to jeszcze za życia Becka (co prawda internowanego w Rumunii).
Volenti non fit iniuria [chcącemu nie dzieje się krzywda],,jeżeli ktoś szukał guza, to niech ma tylko do siebie pretensje, powiada stare rzymskie przysłowie. Trawestując to dictum na nasze stosunki, można powiedzieć, że wielki odłam Polaków, głównie z obozu narodo-wego, który uważał, że tylko Niemcy są naszym wrogiem, a negował zupełnie niebezpieczeństwo rosyjskie, parł właściwie do wojny z Niemcami i powitał wojnę tę jeżeli nie z radością, to w każdym razie w nastroju optymistycznym. Sam Stroński [Stanisław] mówił mi w okresie Jałty w Londynie: „Panie, kto mógł to przewidzieć?" Ale Beck z całą pewnością wojny z Niemcami nie chciał, a jednak się w nią wpakował. Już w Zaleszczykach mówił do swych podwładnych: „Myślałem, że mam sto dywizji, a miałem gówno!" Co za brak elementarnego poczucia rzeczywistości u człowieka, który był przez lata szefem gabinetu samego Marszałka, a poza tym ministrem spraw zagranicznych.
Adolf Bocheński napisał w „Polityce" Giedroycia po mowie Becka w dniu 5 maja 1939 roku artykuł zakończony zdaniem: „My, Polacy, jedną rzecz kochamy bardziej niż pokój, a mianowicie honor". Był to najlepszy artykuł całego dwudziestolecia pod genialnym tytułem „Samobójstwo w obawie przed śmiercią". Za to samobójstwo odpowiedzialni są Beck i Rydz, bo Mościcki [Ignacy] i Sławoj [Felicjan Składkowski-Sławoj] nigdy się nie liczyli, a ta para Beck i Rydz zagrała w ruletkę, zamiast pamiętać, iż dla słabych ostrożność i przezorność jest pierwszą cnotą. Beck był „personalnikiem": widział raczej ludzi niż tradycje polityczne i dyplomatyczne, które wydają mi się ważniejsze i zwłaszcza dużo trwalsze. Miał on prawdziwą manię obsadzania MSZ-etu swoimi ludźmi. Nie miało to zbyt wielkiego znaczenia, bo żaden z tych „ludzi Becka" nie miał na niego wielkiego wpływu. Póki żył Marszałek, póty Beck nigdy nie próbował w czymkolwiek mu się przeciwstawić; wykonywał jak najściślej każdą instrukcję, każdy humor Marszałka, i koniec. Gdy Piłsudskiego nie stało, przejął na siebie jego rolę. Żądał nie tylko ślepego posłuchu, ale także burczał, gdy otrzymywał raporty z placówek, które nie były po jego myśli.
Jan Szembek
Z natury rzeczy jego najbliższym współpracownikiem powinien być wiceminister spraw zagranicznych, Jan Szembek [hrabia na majątku Młoszowa, herb rodzinny Szembek]. Był to dawny urzędnik austriacki, pochodzący z bardzo dobrej i starej rodziny, ale sam zubożały, więc musiał dbać o posadę. Miał nieznośną żonę, rodzoną siostrę Aleksandra Skrzyń-skiego, byłego premiera i ministra spraw zagranicznych, Herod-babę, Horpynę, i bardzo głupią. Po wojnie chciała wydać pamiętniki swego męża, a raczej dziennik, w którym jego sekretarz, Zembrzuski [Janusz], zapisywał dzień po dniu streszczenia rozmów, które Szembek prowadził z dyplomatami i własnymi urzędnikami. W tym dzienniku naprawdę interesujące są tylko zapiski o rozmowach Szembeka z Beckiem, ale tych jest szalenie mało. Szembek stale się skarżył Józefowi Potockiemu, który był numerem trzecim w MSZ-ecie, że Beck nie tylko się go nigdy nie radzi, ale nawet go nie informuje o swoich krokach. Z okazji tych zapisków Szembeka udałem się w roku 1946 na dwa miesiące do Portugalii i tam przygotowywałem je do druku. Przepisywała je przezacna Pia Popiel [Pia Chościak-Popiel, hr. Sulima], która w Lizbonie spędziła całą wojnę. Szembekowa [Izabela hr. Skrzyńska] mieszkała w Estorilu o 25 km od Lizbony, nad brzegiem morza. Jadłem z nią lunch sześć razy na tydzień w jej domu, zawsze we dwójkę, więc nasłuchałem się co nie miara.
Wracając do Szembeka, który umarł w Estorilu 6 sierpnia 1945 roku na udar serca, słuchając przez radio wiadomości o wybuchu bomby atomowej nad Hiroszimą; był to człowiek otyły, łakomy, straszny snob, ospały, ale rozsądniejszy niż się wydawał. Uważał on zawsze politykę Becka za ryzykowną, i był zdania, że Polska powinna wszelkimi siłami unikać wojny z Niemcami, bo wojnę tę musi przegrać z kretesem. Ale Szembek nie miał żadnego wpływu na Becka, który siebie uważał za nieomylnego, wierzył w swój geniusz, sądził, że go wszyscy podziwiają i szanują, a więc także Polskę, którą uosabiał itd. Beck trzymał Szembeka, bo mu był wygodny, ale nigdy się go nie radził ani nawet z nim niczego nie przedyskutował. Szembek miał jedną ambicję: być ambasadorem w Paryżu i po cichu miał wielki żal do Becka, że do Paryża wysłał Łukaszewicza [Juliusz], a nie jego.
Więcej się Beck liczył z Raczyńskim i z Lipskim [Józef] niż z Szembekiem: pewną rolę odgrywał w tym wypadku fakt, że i Edward Raczyński w Londynie, i Lipski w Berlinie byli jego równolatkami, a Szembek wyraźnie należał do starszego pokolenia. Ale także Lipski i Raczyński nie mieli istotnego wpływu na Becka. Raczyński byt stanowczo przeciwny polityce Becka w okresie Monachium, myślał nawet o dymisji z tej okazji. Lipski gorąco namawiał Becka, by w drodze do Londynu zatrzymał się w Berlinie i udał się do Hitlera, szukając kompromisu w sprawie Gdańska. W obu wypadkach Raczyński i Lipski niewiele wskórali. Gdy Beck jechał do Londynu, Mościcki i Rydz dali mu pełnomocnictwa dla akcep-towania gwarancji Anglii, ale nie dla zawarcia z nią dwustronnego przymierza. Beck samo-wolnie zawarł układ dwustronny, bo i z Rydzem, i z Mościckim, nie mówiąc już o Sławoju i rządzie, nie liczył się wcale.
Józef Potocki
Trzecią osobą w MSZ-ecie za Becka był formalnie Józef Potocki, dyrektor departamentu politycznego, ale był on de facto, tak samo jak Szembek, przestawiony na boczny tor, zajmował się normalnymi obowiązkami kontaktu z ambasadami w Warszawie, z naszymi placówkami za granicą itd. Józef Potocki był wyjątkowo uroczym, rozumnym, rozsądnym człowiekiem, anglofilem, ale ostrożnym, z olbrzymią dozą wrodzonego umiaru i taktu, z głęboką znajomością Zachodu, zwłaszcza Anglii, gdzie spędził znaczną część życia, oraz Francji, bo jego babka była Francuzką, z domu Castellane. Ale Józef Potocki nie był człowiekiem wojowniczym, wypowiadał swe zdanie, ale nie walczył o nie. Po wojnie widziałem go szereg razy w Madrycie i gdym się go pytał, czy nie zdawał sobie sprawy z naszej słabości militarnej, zawsze odpowiadał:
„Do moich obowiązków należał kontakt z szefem «dwójki», który mnie co tydzień odwiedzał, ale ani razu nie mówiliśmy o sytuacji militarnej Polski; była wyłącznie mowa, komu z jego agentów dać paszport dyplomatyczny, kto wydaje się podejrzany, kogo trzeba próbować ratować z obcego więzienia. Tak samo Beck nigdy nie omawiał z nikim z nas stosunku sił zbrojnych, naszych i obu naszych sąsiadów. Myśleliśmy wszyscy (przez to „my" Potocki rozumiał zawodowych dyplomatów, którzy już od 1918 roku pracowali w MSZ-ecie i jego placówkach), że Beck jako wojskowy, jako mąż zaufania Marszałka Piłsud-skiego, orientuje się w tym stosunku sił, i ma dane, by wierzyć, iż jego ryzykowna polityka nie jest czekiem bez pokrycia".
Jestem przekonany, że Potocki mówił prawdę i że tak istotnie było.
MSZ
Warto też zwrócić uwagę, że nie tylko sam Beck, ale i formalnie najbardziej odpowie-dzialni dyplomaci zawodowi przy Becku - Szembek, Potocki, Lipski, Raczyński - byli wszyscy specjalistami od Zachodniej Europy: żaden z nich nie mówił po rosyjsku, żaden z nich nigdy nie był na placówce w Rosji, żaden z nich nie miał o Rosji pojęcia. Rosja, Sowiety, to wszystko im się wydawało czymś bardzo dalekim, coś jakby Chinami. A tym-czasem mieliśmy tę straszną Rosję pod bokiem. Nie docenialiśmy ani jej perfidii, ani jej sił. Nasi przedstawiciele w Rosji po maju, a więc Patek [Stanisław], Łukasiewicz i Grzybowski zawiedli, gdy chodzi o ostrzeganie przed Stalinem, ale sam Beck był głównie winien, bo pesymizm utożsamiał z defetyzmem.
W MSZ-ecie byli piłsudczycy na długo przed Beckiem, mianowicie z okresu wojny z Rosją, rokowań pokojowych w Wersalu i w Rydze itd. Piłsudski zawsze chciał mieć nie tylko decydujący, ale wyłączny głos w formułowaniu naszej polityki wschodniej w ogóle, a wobec Rosji specjalnie, i stąd najbardziej naszpikowany piłsudczykami był Wydział Wschodni MSZ-etu. Gdy nastąpiło wreszcie pewne pogodzenie się Piłsudskiego z Komitetem Narodowym Dmowskiego w Paryżu, kilku przedstawicieli Piłsudskiego zostało włączo-nych do delegacji polskiej w Wersalu, zresztą na podrzędnych stanowiskach.
W owych czasach socjaliści i w ogóle lewica popierali na całego Piłsudskiego, tak że ludzie Piłsudskiego i ludzie lewicy - to było jedno i to samo; po maju to się w wielu wypadkach zmieniło.
Masoni w MSZ
Już przed majem 1926 roku w MSZ-ecie znaleźli się różni ludzie uważani za masonów, jak August Zaleski, Patek, Filipowicz [Tytus], Jodko-Narkiewicz [Witold] i inni, albo z młodszych Łukasiewicz, Mirosław Arciszewski itd. Większość z nich odwróciła się po zamachu majowym od masonerii, lewicy czy PPS-u, ale ci ludzie nigdy za beckowców nie uchodzili i przeważnie mieli do Becka stosunek wysoce krytyczny, by nie powiedzieć wrogi. Ludźmi Becka nazywano oficerów, których po maju 1926 roku Beck, zrazu pośrednio, później już oficjalnie jako wiceminister, a potem minister, wsadził do MSZ-etu. Ci oficerowie byli przeważnie „dwójkarzami" [Oddział II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego – komórka zajmująca się wywiadem i kontrwywiadem] i mieli duży wpływ na sprawy personalne, na administrację, ale na ogół to byli „dwójkarze" bardzo niskiej klasy, tak że o ich wpływie na samego Becka i na jego politykę nie mogło być mowy.
Z tej drugiej serii beckowców sensu stricto najbardziej znany byt Wiktor Tomir Drymmer, szef wydziału personalnego, zawodowy „dwójkarz" w randze kapitana. Był to człowiek ograniczony, nawet tępy, faszysta lewicowy z temperamentu, który nie rozróżniał oficera wywiadu od urzędnika służby zagranicznej. Narybek Drymmera był bez wyjątku mamy i nikt z jego protegowanych nie ostał się w służbie zagranicznej po katastrofie wrześniowej.
Michał Łubieński
Z otoczenia Becka najzdolniejszym był z pewnością Michał Łubieński, Micio dla przyjaciół, który był zawodowym dyplomatą i z wywiadem nic wspólnego nie miał: byt bardzo sympatyczny, bardzo zdolny, bardzo inteligentny i w ostatniej fazie przed wojną był przerażony grozą nadchodzącej katastrofy, ale już było za późno, by zawrócić z drogi prowadzącej do klęski. Myślę, że Micio Łubieński miał, lub mógł mieć, pewien wpływ na Becka; w każdym razie to nie był zwykły urzędnik do zleceń. W długich rozmowach ze mną w czasie wojny bronił Becka twierdząc, że w roku 1936 zapadł na gruźlicę i że od tego czasu już nie był, jak on sam mówił, his old brilliant self. Było w tym coś z prawdy, bo Beck umarł na gruźlicę (na szczęście dla niego tuż przed wkroczeniem Rosjan do Rumunii) w 1944 roku, czyli w 8 lat po zaczątkach tej choroby, co było terminem normalnym. Micio Łubieński miał w swym cienkim głosiku, w swej wąziutkiej talii, w swym blond wąsiku coś fircykowatego; był zanadto wesoły, nawet wesolutki, był zbyt salonowy, zbyt dowcipny, by mieć duży ciężar gatunkowy: senatorska powaga na pewno z niego nie biła. Ale może, chwilami, miał jakiś wpływ na Becka, który jednak w zasadzie udawał, a może nawet wierzył, że Piłsudski dał mu jakby bierzmo jako swemu pomazańcowi i że pozostaje z nim w jakimś kontakcie niczym nad wirującym stolikiem.
Anatol Muhlstein
Wpływ na Becka wywierała zupełnie inna figura, Anatol Muhlstein [pochodził z żydowskiej rodziny z Pińska, ożenił się z córką francuskiego bankiera - Dianą de Rotschild]. Ten pozostawił pamiętniki, z których jeden rozdział przetłumaczył na język polski Józef Czapski, i ogłosił ten rozdział, nieprawdopodobnie antypolski, w paryskiej „Kulturze", ale dalszego ciągu nigdy nie było. Sam Czapski mi mówił, że córki Muhlsteina nigdy mu dalszego ciągu nie wręczyły. Pewno jakiś ich przyjaciel ostrzegł je, by dały spokój drukowaniu tak kompromitujących zapisków. Muhlstein miał genre ferowania wyroków o sytuacji międzynarodowej po prostu prymitywnych na wszystkie tematy i ten genre zachował do śmierci. Reszta się właściwie nie liczyła. Był major Seweryn Sokołowski, zastępca Łubień-skiego, jako wicedyrektor gabinetu ministra; miał on wpływ na sprawy personalne, na wydatkowanie funduszy dyspozycyjnych, ale nie na wielką politykę; do tego się zupełnie nie nadawał. Tak samo Tadeusz Kobylański, brat Michałowej Mościckiej, synowej prezydenta, szef Wydziału Wschodniego był nicością. Wacław Jędrzejewicz był dyrektorem departamentu konsularnego; z natury rzeczy na tym stanowisku nikt nie może mieć wpływu politycznego [wg zmarłego niedawno historyka Pawła Wieczorkiewicza - Tadeusz Kobylański, oficer Sztabu Generalnego i dyplomata w II RP, był płatnym agentem sowieckiego wywiadu wojskowego].
Apoloniusz Zarychta
Był też w MSZ-ecie Becka kpt. Apoloniusz Zarychta, któremu powierzono organizację Polonii za granicą, głównie w Stanach Zjednoczonych, we Francji,w Niemczech. Był to zacny idealista, patriota, ale naiwniak pełen zapału, bez cienia talentu organizacyjnego, tak że nic z tego nie wyszło. Polonia zagraniczna pozostała głównie pod wpływem obozu narodowego, a w bardzo skromnej mierze - komunistów, natomiast „sanatorów" wśród tych ugrupowań polonijnych nie było.
Michał Mościcki i inni
Syn prezydenta Mościckiego, Michał, był wyjątkowo niemądry, miał tylko bardzo piękną żonę [Aleksandra, z d. Kobylańska, siostra Tadeusza Kobylańskiego],: oboje umarli zaraz po wojnie. Drugi syn Mościckiego, Józef, był sekretarzem naszej ambasady w Londynie; też znałem go w Londynie; był to zupełny kretyn. Wśród beckowców było też dużo młodych karierowiczów, z których połowa albo i więcej, przeniosła się za granicą do sikorszczy- ków, w kraju do komunistów. Z reguły były to zupełne nicości. Z młodszego ode mnie pokolenia najwyżej ceniłem Antoniego Balińskiego w Londynie, który był radcą przy Edwardzie Raczyńskim przez cztery lata w Genewie, a potem przez 10 lat w Londynie, później był wysokim urzędnikiem ONZ-etu w różnych krajach świata, głównie w Ameryce Południowej. Drugim takim wybitnym urzędnikiem polskiej służby zagranicznej, który zrobił wielką karierę po wojnie jako dyrektor Banku Światowego, jako wiceprezydent potężnego koncernu amerykańskiego, Kaiser Aluminium, a potem piątego co do wielkości banku amerykańskiego, Allied Chemical Bank, był Józef Ruciński, radca finansowy ambasady RP w Londynie przy Edwardzie Raczyńskim. I Baliński, i Ruciński nigdy beckowcami nie byli.
Ignacy Matuszewski
Wszyscy trzej „młodsi" autentyczni „pułkownicy", czyli członkowie Konwentu A, który zastępował Piłsudskiego, gdy ten był więziony w Magdeburgu, i który zbierał się dość regularnie do roku 1930, a potem coraz rzadziej, w końcu już nigdy, urodzeni w latach 1892 do 1894, byli plus minus równolatkami. Gdy Polska powstała i Piłsudski został Naczelnikiem Państwa i Naczelnym Wodzem, Matuszewski został szefem „dwójki" Naczelnego Dowódz-twa, czyli zajmował się wyłącznie organizowaniem wywiadu wojskowego w Rosji i w sztabach rosyjskich. Miedziński natomiast był szefem „dwójki" Sztabu Generalnego, i tutaj zajmował się głównie kontrwywiadem. Matuszewski brał udział w rokowaniach w Rydze, gdzie w delegacji pokojowej Polski, pod nominalnym przywództwem ludowca, Jana Dąbskiego, a faktycznym Stanisława Grabskiego, faktycznego szefa Klubu Ludowo-Narodowego w Sejmie, czyli endecji, reprezentował Naczelnika Państwa i Naczelnego Wodza: de facto po stronie polskiej. Traktat Ryski wynegocjowali Grabski z Matuszewskim.
Bogusław Miedziński
Miedziński po wojnie „dwójkę" oficjalnie opuścił i zajmował się infiltracją ludzi Piłsudskiego do stronnictw sejmowych; sam kandydował do Sejmu, mianowicie z odłamu konkurującego z Witosem, zwanego „Wyzwoleniem". Była to efemeryda, która po przewrocie majowym znikła bez śladu. Miedziński miał niewątpliwie talenty taktyczne gracza sejmowego i politykę traktował jak zabawę w kota i myszkę, przy czym sam chciał być zawsze kotem. Miał on inklinacje lewicowe, ale faszyzmu lewicowego, bo w żadną demokrację nigdy nie wierzył. By go scharakteryzować, dam przykład brydżowy: w brydżu jest najpierw licytacja, a potem rozgrywka. Można mieć wielkie zdolności do licytacji albo do rozgrywki, ale wielkim graczem jest tylko ten, który i licytuje i rozgrywa bezbłędnie. Otóż, według mnie, Miedziński był mistrzem rozgrywki, czyli miał talenty taktyczne, i to bardzo wielkie: jak kogoś sobie pozyskać, jak kogoś wykończyć, na jakiego konia postawić, jak przeciwników między sobą pokłócić - w tym był mistrzem. Ale jego licytacja była słaba, bo właściwie sam nie bardzo wiedział, czego chciał, do czego dążył, poza tym, że tentował go zawsze zielony stolik i zawsze pragnął grać i wygrywać. W rezultacie jego rola była niewielka, pomimo jego zręczności: mało kto z pułkowników zdołał równie gracko przeskoczyć od Sławka do Rydza. Dostał w nagrodę laskę marszałkowską w Senacie, do czego się zupełnie nie nadawał: nie miał powagi ani zaufania, ani miru, i był właściwie tylko intrygantem. Na emigracji wszyscy się od niego odwrócili.
Rozmawiałem z nim szereg razy, m.in. na temat jego podróży do Moskwy w roku 1932. Opowiadał mi dość zabawne szczegóły o swych rozmowach z Radkiem [Karol Sobelsohn, działacz Kominternu]; ale był na tyle sprytny, że gdy Stalin zaprosił go do siebie na trzecią rano, to odmówił, tłumacząc, że ma już zakupiony sliping; oczywiście Stalin wyciągnął z tego wniosek, że Miedziński ma polecenie zrobienia sondażu i nic więcej. By podkreślić, że chodziło mu tylko o sondaż, a nie zbliżenie z Sowietami, Piłsudski nie przyjął Miedziń-skiego po powrocie z Moskwy, tylko kazał mu złożyć sprawozdanie ze swej podróży Beckowi. Beck i Miedziński mieli pewne wspólne cechy, więcej sprytu niż rozumu; obaj nie nadawali się na pierwsze role, ale na drugich rolach, gdy czuli nad sobą silną rękę, jak Piłsudskiego, mogli być przydatni. W każdym razie Miedziński nie tylko nie był mężem stanu, ale nawet nie był wybitnym politykiem. Sławek, przy wszystkich swych błędach, stworzył dla Piłsudskiego BBWR, czyli rodzaj koalicji; Miedziński z Kocem nie stworzyli dla Rydza nic, bo Ozon [OZN – Obóz Zjednoczenia Narodowego] nigdy żadną partią nie był, i gdy rządy Rydza się skończyły, nikt do Ozonu nie chciał się przyznawać.
I ponownie Matuszewski
Ze wszystkich pierwszoplanowych pułkowników i piłsudczyków w ogóle, najlepiej znałem i najwyżej ceniłem płk Ignacego Matuszewskiego. Urodził się on w Warszawie w roku 1891, zmarł nagle na serce w Nowym Jorku 5 sierpnia 1946 roku, w wieku zaledwie 54 lat, a więc młodo na dzisiejsze czasy: pantoflową pocztą otrzymałem wieści na parę tygodni przed jego zgonem, że zachorował na serce, i napisałem do niego list, prosząc o dokładniejsze informacje. W początku sierpnia otrzymałem odpowiedź, w której pisał, że istotnie był u kardiologa, ale ten powiedział, że wszystko jest w porządku, że to tylko drobnostka, związana z letnimi upałami w Nowym Jorku, które są rzeczywiście straszne, bo ulice wśród drapaczy zamieniają się w kaniony nabite żarem niczym Sahara. Nazajutrz Julek Sułkowski zadzwonił do mnie, że Matuszewski umarł. Głównym powodem jego śmierci był na pewno nadmiar papierosów: był to chainsmoker, jak mówią Amerykanie, nie wyjmował prawie nigdy papierosa z ust. Poza tym był erotomanem: z moich bliskich przyjaciół jeden tylko Staś Mackiewicz mógł swoim apetytem seksualnym z Matuszewskim rywalizować.
Matuszewski był małego wzrostu, bardzo brzydki, nosił stale okulary i póki nie mówił, nic z niego nie promieniowało. Jego ojciec, też Ignacy, był znanym krytykiem literackim, specja-listą od Słowackiego, ale jego dzieł nigdy nie czytałem. Po ojcu Matuszewski odziedziczył zamiłowania literackie i niewątpliwy talent pisarski, może zanadto młodopolski albo barokowy; między tymi dwoma stylami zachodzi pewna zbieżność. Matka Matuszewskiego była Żydówką, ale to w niczym nie wpływało na niego samego; był zawsze zdania jako realista, że cała młodzież polska jest oenerowska, i zawsze uważał, że trzeba się z nią dogadać. Był dwa razy żonaty, raz ze Stanisławą Kuszelewską którą uwiódł, gdy był kapitanem czy majorem w korpusie Dowbora [gen. Józef Dowbor-Muśnicki] w zimie 1917/1918 roku, i poślubił wbrew woli jej rodziców, ziemian z Mińszczyzny, którzy uważali, że ten ślub jest dla ich córki strasznym mezaliansem. Z pierwszą żoną Matuszewski miał córkę, która bohatersko zginęła w czasie powstania warszawskiego. Oboje rodzice tę stratę głęboko odczuli. Matuszewski otrzymał anulację ślubu w Watykanie; jego żona wyszła ponownie za mąż za gen. Ludomiła Rayskiego, który z tej racji nawrócił się na katolicyzm; był on z jakichś dziwnych powodów synem rodziców mahometańskich, chociaż oboje byli czysto polskiego pochodzenia. Poznałem panią Kuszelewską-Matuszewską-Rayską dopiero po wojnie w Londynie: była to osoba pełna wdzięku, dobroci, smutna, ale uśmiechnięta, wzór matrony. Mówiła o swym byłym i już nieżyjącym mężu z dużym uczuciem, i to w obecności drugiego męża. Wydaje mi się, że gen. Rayski pasował do niej dużo lepiej jako mąż niż Matuszewski, ale miałem wrażenie, że kochała bardziej Matuszew-skiego. Rayski był dowódcą naszego lotnictwa przed wojną, toczyła się przeciw niemu nagonka w wojsku polskim w Londynie, jestem pewny, że była niesłuszna. Pani Rayska umarła pierwsza [1966 r.], gen. Rayski przeżył ją o wiele lat [1977 r.]. Dzieci nie mieli.
Druga żona Matuszewskiego - to Halina Konopacka, która na olimpiadzie w Amsterdamie w roku 1928 zdobyła złoty medal w rzucie dyskiem, co ją uczyniło sławną na całą Polskę, a nawet cały świat. Była to kobieta bardzo wysokiego wzrostu, omal dwa razy wyższa od Matuszewskiego, była zdecydowanie przystojna, świetnie zbudowana, zawsze w doskona-łym humorze, zawsze świetnie ubrana, nazywała Matuszewskiego zawsze Hiramkiem; ta para, choć nie grzeszyła wiernością, wyglądała zawsze bardzo z siebie zadowolona i bardzo szczęśliwa. Oboje mieli wielki dryg życiowy, oboje byli od świtu do późnej nocy wariacko czynni i zajęci. Po śmierci Matuszewskiego pani Halina wyszła w Ameryce coś trzy razy za mąż, ale już nazwisk tych dalszych mężów nie pamiętam; ostatnim był pono amerykański generał. Sam Matuszewski miał szalone powodzenie u kobiet i szereg tzw. konkiet, które świadczyły o jego ukrytych talentach. Wiem tylko o czterech jego liaisons,[liaison, fr., - związek],które trwały długo.
Jedną z nich był romans z Niną Morstinową, Żółtowską z domu, żoną znanego literata, Ludwika Hieronima Morstina, właściciela Pławowic w Kieleckim, dokąd Morstinowie zapraszali całą śmietankę literacką ówczesnej Warszawy, specjalnie skamandrytów. L.H. Morstin był poza tym oficerem legionowym w I Brygadzie i Piłsudski miał do niego pewnego febla. Po wojnie został naszym attache wojskowym w poselstwie w Rzymie przy Kwirynale, potem w 1924 roku wyszedł z wojska, by zrobić miejsce dla Matuszewskiego, który wobec konfliktu Piłsudski-Sikorski nie chciał pozostać szefem „dwójki" w Sztabie Generalnym. Otóż Matuszewski zawsze dbał o to, by mieć dobre stosunki z mężami swoich kochanek: więc gdy jako minister skarbu wybijał jakieś pięciozłotówki, to uwiecznił na nich głowę Niny Morstinowej, która uchodziła za wielką piękność. Na mój gust była trochę za duża, za wielka, ale była zdecydowanie bardzo przystojna. Poza tym Matuszewski założył na spółkę Morstinem jakieś stawy rybne w Pławowicach, i ponoć te karpie i szczupaki bardzo się opłacały.
Niewiele wiem o roli Matuszewskiego w korpusie Dowbora i w POW, z wyjątkiem faktu, o którym kilkakrotnie wspominałem, że w 1918 roku przebywał przez dłuższy czas na Ukrainie, by wybadać, jaka jest tam sytuacja i czy można liczyć w przyszłości na jakieś porozumienie z Ukraińcami. Matuszewski przebywał szereg miesięcy w Kijowie, wówczas okupowanym przez Niemcy Wilhelma II, nielegalnie, pod pseudonimem Ogiński: tego pseudonimu niekiedy używał, podpisując swoje artykuły w „Gazecie Polskiej" literkami j.o. - Janusz Ogiński. W tych sondażach w Kijowie i w ogóle na Ukrainie towarzyszył mu Bogusław Miedziński, którego pseudonim brzmiał wówczas „Świtek", i czasami Matuszewski, mówiąc o nim tak go nazywał. Konkluzja Matuszewskiego co do Ukrainy była następująca: świadomość narodowa Ukraińców istnieje tylko w Małopolsce Wschodniej; podłożem jej jest greko-katolicyzm i ta świadomość jest antypolska, a nie antyrosyjska. Na Ukrainie rosyjskiej, ciągnął Matuszewski, świadomości narodowej nie ma, jest tylko plemienna albo regionalna. Nie wierzył, by się to mogło zmienić i w głębi duszy w żadne porozumienie, cóż dopiero w przyjaźń polsko-ukraińską, nie wierzył. Wierzył natomiast w możliwość i pożytek stworzenia unii Polski, Węgier i Czech, tych ostatnich bez Benesza [Edward Benesz], którego zawsze uważał za z gruntu sowietofila. Mawiał nieraz, że jedyna forma tej unii – to może być wspólna dynastia; sądził, że królem powinien być książę Kentu i jego potomkowie po przejściu na katolicyzm, i nawet uważał, że ta unia powinna nosić staropolską nazwę Korony.
Rzecz ciekawa: podobne plany czy marzenia żywił w czasie wojny w Londynie także Sikorski.
W czasie wojny 1920 roku Matuszewski był szefem „dwójki" Naczelnego Dowództwa, czyli zadaniem jego było zdobywanie informacji o siłach i planach nieprzyjaciela, podczas gdy kontrwywiadem zajmował się szef „dwójki" w Sztabie Generalnym, które to stanowisko piastował wówczas Miedziński. Matuszewski opowiadał mi, że po skończonej wojnie 1920 roku, dekorując go Krzyżem Virtuti Militari, Marszałek Piłsudski powiedział:
„Dzięki panu, po raz pierwszy od 300 lat mieliśmy więcej informacji o nieprzyjacielu, niż nieprzyjaciel miał o nas". „Jako uznanie, mnie to wystarcza - mawiał Matuszewski - nie potrzebuję żadnego innego".
Pytałem się kiedyś Matuszewskiego, jak mógł pogodzić swój chłodny, zimny realizm z romantyzmem Marszałka, na co odpowiedział:
„Każdy młody jest romantykiem i każdy kocha swoją młodość. Później przychodzą rozczarowania i trzeba sobie zdać sprawę, że rzeczywistość nigdy nie odpowiada marzeniom i nadziejom". Kiedyś mi także powiedział: „Działalność wywiadu i kontrwywiadu, tak samo jak dyplomacji, jest konieczna, ale nie wystarcza; w ostatecznym rachunku sił państwa nie można oprzeć tylko na policji i tylko na wojsku. Trzeba mieć koncepcję i liczyć się z siłami".
Matuszewski zdawał sobie sprawę z wagi bogactwa dla obrony i z kosztów tej obrony. Parę razy mi mówił:
„Jako oficer sztabu generalnego powiem, że nasz budżet wojskowy powinniśmy nie podwoić, ale co najmniej potroić. Musimy mieć więcej zapasów amunicji, lepszy transport kolejowy i drogowy, motoryzację, elektryfikację, przemysł wojenny poza zagrożonym Śląskiem, nie mówiąc o czołgach i lotnictwie. Ale jako minister skarbu wiem, że już obecny nasz budżet wojskowy przerasta nasze możliwości ekonomiczne. Rosjanie mogą sobie pozwolić na to, że cała ich ludność głoduje, my - nie. Nalegałem na Marszałka, by zgodził się na zmniejszenie wydatków wojskowych, które de facto wzrosły szalenie na skutek deflacji i spadku cen, ale nie chciał za nic o tym słyszeć. Narzekał na mnie wobec Sławka i Prystora, mówiąc: On się ciągle kłóci, i wreszcie na tle budżetu wojskowego się ze mną rozstał".
Jako wojskowy Matuszewski był jak najdalszy od tromtadracji; był pesymistą, jakim każdy poważny wojskowy, polityk, dyplomata czy choćby dziennikarz powinien być zawsze. Jak już mówiłem, gdy chodziło o wojnę z Niemcami, stale powtarzał:
„Przewaga wojskowa Niemiec jest tak ogromna, że w ciągu trzech miesięcy musimy tę wojnę przegrać z kretesem. Prawda, być może później, Anglii i Ameryka Niemców pobiją. Ale zwycięstwo aliantów czy też nasze własne, jak w roku 1920, to nie to samo!"
Były to słowa prorocze. Gdym z nim rozmawiał po raz ostatni w Paryżu w styczniu 1940 roku (mieszkałem wówczas w Londynie i byłem szeregowcem w naszym wojsku w Szkocji), Matuszewski mi mówił:
„Wszyscy mnie uważali za czarnowidza, za pesymistę, gdym prorokował, że będziemy rozbici po trzech miesiącach, a tymczasem nasza wojna trwała trzy tygodnie, a właściwie była przegrana już po trzech dniach".
Agresja rosyjska nie zaskoczyła go: „Tylko ślepy - mówił - mógł sądzić, że Rosja nie skorzysta z okazji, którą jej daje wojna polsko-niemiecka". Bardzo pesymistycznie zapatrywał się na bojowość Francuzów; rozpytywał się, jak wygląda Anglia w obliczu wojny. Chciał wrócić do wojska i pono sam Sikorski miał na to ochotę, ale ludowcy i socjaliści nie chcieli o tym słyszeć. Pytałem się też wówczas Matuszewskiego, jak ocenia rolę naszych dowódców w tej nieszczęsnej kampanii wrześniowej. Nie ukrywał, że wszyscy zawiedli; może jedynie Kutrzeba [Tadeusz] spisał się lepiej od innych. Oczywiście nazwisko Andersa nie przychodziło nikomu do głowy: nie piastował on wówczas żadnego większego dowództwa.
Matuszewski twierdził, że miał cichy układ ze Sławkiem, że ten, zostawszy prezydentem, zrobi go, Matuszewskiego, premierem, i już obmyślał skład swego rządu; mówił mi, że na ministra spraw zagranicznych weźmie Lipskiego, a Becka wyśle zamiast Lipskiego do Berlina: „Niech tam pokaże, czy potrafi uspokoić Hitlera". Na ministra skarbu wybrał sobie Leona Barańskiego. Cała jego myśl była oparta na likwidacji lewicy sanacyjnej, której bardzo nie lubił, ze Spiczyńskim [Wojciech] i prasą czerwoną na czele, i zbliżeniu do endecji i ONR-u, bo zdawał sobie doskonale sprawę, że ta młodzież stanowiła olbrzymią większość młodego pokolenia.
Czy Sławek dotrzymałby obietnicy, wątpię. Sławek był romantykiem, który w każdej sprawie zachowywał się tak, jakby siedział przy okrągłym stoliku, wywołując ducha Piłsud-skiego, i pytając go, co ma zrobić. Otóż niepodobna przewidzieć, co by ten duch z okrąg-łego stolika odpowiedział Sławkowi. Może wskazałby na Becka, może na Koca, może na kogoś jeszcze innego. Jedno jest pewne: po śmierci Marszałka Sławek wykazał, że nie tylko nie jest mężem stanu, ale nie posiada nawet danych na polityka: żadna, najłatwiejsza nawet rozgrywka, gdy miał wszystkie karty w ręku, mu się nie udała. Ani Mościcki, ani Rydz nie byli wielkimi graczami; Mościckiemu chodziło tylko o fotel, nie o politykę, Rydz nie był chciwy władzy, i bez wahania by się podporządkował Sosnkowskiemu [Kazimierz] czy każdemu innemu generalnemu inspektorowi: nie pchał się do władzy, to jego wypchnięto.
Ale załóżmy na chwilę, że Matuszewskiemu by się ta cała machinacja udała; czy zdołałby utrzymać się u władzy, czy zdołałby uniknąć katastrof, które nam groziły i które nas spotkały? Doprawdy nie wiem. Jestem pewny, że byłby prowadził politykę zagraniczną dużo ostrożniejszą niż Beck, że nigdy, ani na sekundę, nie zapomniałby o niebezpieczeństwie rosyjskim, że wszystko by zrobił, by uniknąć wojny, do której wiedział, że Polska jest nieprzygotowana. Że lepiej by pokierował polityką gospodarczą niż Mościcki z Kwiatkowskim, w to nie wątpię. Czy konieczne, jeżeli się chciało uniknąć rządów lewicy, porozumienie z poważną częścią, nie tylko liczbowo, ale także o dużym ciężarze gatunkowym obozu narodowego, było możliwe? Matuszewski był po opuszczeniu „Gazety Polskiej" prezesem Towarzystwa Kredytowego Miejskiego w Warszawie i na tym stanowisku zdobył sobie dużo uznania i zaufania w mieszczaństwie warszawskim, które wyczuło w nim człowieka bliskiego małym ludziom, ciułaczom, kupcom, przedsiębiorcom, rzemieślnikom. Miałem zawsze ogromne uznanie dla rozumu i zdolności Matuszewskiego. Ale nie miał on charyzmy. Czy dałby sobie radę z naszym romantycznym i przeceniającym stale swoje siły narodem?
Czy w ogóle można było uniknąć katastrofy drugiej wojny światowej? Ex post w to nie wierzę. W każdym razie debata na ten temat ma znaczenie czysto akademickie.
====================================================================
Morał (mój):
Nietrudno można znaleźć analogie do realiów III RP, chociaż tego rodzaju porównania wypadają, moim zdaniem, najłagodniej rzecz ujmując, wcale nie lepiej dla obecnych polityków, publicystów, naukowców i dyplomatów.
Inne tematy w dziale Kultura