Niniejszym prezentuję próbkę literacką drugiego z braci Zbyszewskich, a mianowicie Wacława (zmarl w Londynie w lipcu 1985 r.) , przytaczając z książki ww. Autora pt.: "Gawędy o ludziach i czasach przedwojennych" (polska edycja: CZYTELNIK, Warszawa 2000) jedną z 44 gawęd tam zamieszczonych.
Notkę niniejsza dedykuję Sowińcowi, ze względu na dzielony z Nim sentyment do Galicji.
Oto treść tej gawędy:
Wybitni redaktorzy i publicyści
Znalem bardzo wielu redaktorów pism w Polsce niepodległej, ale dobrych pism było mało, a dobrych redaktorów jeszcze mniej. Oczywiście, kryteria sukcesu są inne dla redaktorów pism codziennych, informacyjnych, obliczonych na wielkie nakłady, inne dla pism poważnych, o ambicjach kształtowania opinii, inne dla tygodników czy miesięczników. Więc najpierw o sukcesie finansowym: bez tego sukcesu pismo jest skazane na subsydia, a więc przestaje być niezależne, staje się narzędziem rządu, partii tej czy tamtej lub „przyjaciół pisma", którzy pokrywają deficyty, często z przywiązania do tradycji, jak to czynili w stosunku do londyńskiego „Timesa" po kolei lordowie Astor i Thomson, a teraz to robi australijski miliarder, Murdoch.
W Polsce takim pismem był „Czas" krakowski, założony przez stańczyków i finansowany od założenia w roku 1849 do 1934 przez Adama Potockiego spod Baranów [1],a potem przez jego potomków; ponieważ przy podziale schedy nigdy nikt nie wspomniał „Czasu", który nigdy nie dał grosza dywidendy, więc prawnie nie sposób było ustalić, do kogo „Czas" należy; dopiero gdy go przeniesiono do Warszawy, gdzie zresztą czuł się nieswojo, bo był tak związany z Krakowem, Janusz Radziwiłł [2] pokrywał koszty z własnej kieszeni. „Czas" stał swoimi publicystami: pierwszym był Klaczko, ongi sekretarz księcia Adama Czartoryskiego w czasie wielkiej emigracji, który po detronizacji Napoleona III przybył z Paryża do Krakowa i pisał artykuły zawsze anonimowo, ale wyłącznie na temat polityki międzynarodowej. Bronił z ogromnym talentem i rozumem orientacji austrofilskiej, a zajmując stanowisko nieubłaganie wrogie wobec carskiej Rosji. Klaczko, pochodzenia żydowskiego, ale bardzo gorący katolik, jest, w moim przekonaniu, bardzo niedoceniony: uważam, że nieskończenie lepiej orientował się w polityce światowej niż Mochnacki czy tzw. realiści z petersburskiego „Kraju" Spasowicza, a później Erazma Piltza. Obok Klaczki ozdobą „Czasu" byt Koźmian, syn wielkiego krytyka za Królestwa Kongresowego, Stanisław Tarnowski, historycy - Szujski i Bobrzyński, ekscelencja Jaworski, a wreszcie Estreicher, znakomity stylista i wielki prawnik, zamordowany wraz z szeregiem innych profesorów UJ na samym początku wojny.
Oczywiście „Czas" był tylko trybuną,un journal d'opinion,jak się mówi po francusku, w informacje był ubogi i przedpotopowy: wieloletni redaktorzy „Czasu", jak Rudolf Starzewski i Antoni deBeaupré mieli duże wyczucie polityczne, wielką umiejętność utrzymywania dobrych stosunków z wszystkimi wybitnymi politykami, choćby innej obediencji, jak z Piłsudskim, Sikorskim, Witosem Witosem, Daszyńskim itd., poznali się zaraz na Weselu i na Boyu, jak i na wielu innych znakomitych piórach. W dziedzinie informacji „Czas" pozostawał niesłychanie w tyle za „Ikacem" - „Ilustrowanym Kurierem Codziennym", który był własnościąmachera[3],ale z wybitnym talentem do zdobywania sobie prenumeratorów, czytelników i ogłoszeń. Pod tym względem „IKC" odegrał w Polsce rolę rzeczywiście pionierską.
Było to pismo jak na Polskę bogate, najbogatsze obok „Kuriera Warszawskiego", który był przez sto lat organem mieszczaństwa warszawskiego. Redaktorem tego wydawnictwa był Konrad Olchowicz, a głównym publicystą tego organu Bolesław Koskowski, który miał zdumiewający talent pisania długo i zawsze z namaszczeniem, by w końcu nic nie powiedzieć. „Kurier Warszawski" stał głównie klepsydrami i zawiadomieniami o pogrzebach: każda szanująca się rodzina uważała za swój obowiązek umieścić możliwie wielkie zawiadomienie o zgonie, eksportacji i pogrzebie każdego ze swych członków. „Kurier Warszawski" był serio, był zacny, ale brakowało mu dynamizmu. Po śmierci Koskowskiego palmę publicystyczną objął na łamach „Kuriera" Stanisław Stroński, który ongi był wyjątkowo bojowym narodowcem alias endekiem - jak takich jak on nazywano. Ale w latach trzydziestych już dolał dużo wody do swojego wina, a potem był bardziej sikorszczykiem niż endekiem, w końcu poróżnił się także z Sikorskim i nieraz mi mówił, że w rządzie emigracyjnym jednego tylko cenił kolegę, mianowicie Edwarda Raczyńskiego, który zresztą odwzajemniał się podobnymi sentymentami wobec Strońskiego. Stroński był bardzo zdolny i bardzo dowcipny. W Sejmie wstawił się odpowiedziami na zwischenrufy.Był taki bardzo prymitywny poseł sanacyjny, Jan Walewski, który nic wspólnego z rodziną Marii Walewskiej, kochanki Napoleona, nie miał. Otóż gdy Stroński w imieniu opozycji wygłosił w Sejmie mowę krytykującą rząd, Walewski zawołał: „Pan Stroński znowu wsiada na swego Pegaza!" Na co Stroński: „Panie pośle, niech pan będzie spokojny - na OSŁA się nie przesiądę!" Innym razem, znowuż w Sejmie, Stroński krytykował Becka, i znowuż Walewski mu przerwał, wołając: „Beck to bardzo zdolny człowiek!" „Tak - odparł momentalnie Stroński - zdolny do wszystkiego!". Kiedy Sikorski usunął go z rządu londyńskiego, by zrobić miejsce dla profesora Kota po jego powrocie z Moskwy, poszedłem do Strońskiego, by złożyć mu wyrazy żalu, że przestaje być ministrem informacji, w którym to resorcie byłem zresztą urzędnikiem. Stroński podniósł na mnie oczy krótkowidza i powiedział: „To pan uważa, że kolegowanie ze Stańczykiem jest taką przyjemnością i zaszczytem?" Jan Stańczyk był socjalistą, ministrem pracy, karzełkiem i człowiekiem raczej śmiesznym, bo był nadęty, a nigdy nie miał żadnego znaczenia. Z tejboutade[4] Strońskiego bardzo się uśmiałem. Stroński był znakomitym publicystą, czarującym człowiekiem, ale na ministra się nie nadawał, bo nie miał cienia talentu administracyjnego i panował u niego w ministerstwie wieczny bałagan. Dziennikarze, nawet najwięksi, zwykle się nie nadają na ministrów ani na ambasadorów. Podobnie ministrowie i ambasadorzy zwykle się nie nadają na dziennikarzy ani na redaktorów.
Z codziennych dzienników polskich najstarszym w Warszawie była „Gazeta Warszawska", założona bodajże w roku 1774. Wychodziła oczywiście z długimi przerwami na skutek rozbiorów, ale zawsze ktoś ją wznawiał: skutkiem tylu przerw „Gazeta Warszawska" nie miała ciągłości ani pozycji krakowskiego „Czasu", którego publikacja została przerwana tylko raz, we wrześniu 1939 roku, kiedy to cala prasa polska przestała wychodzić, i oczywiście po tzw. wyzwoleniu, czyli po zamianie pierwszej okupacji na drugą, kiedy żadne pismo przedwojenne nie ukazało się ponownie. Nie pamiętam, kiedy „Gazeta Warszawska" została organem i oficjalną tubą obozu narodowego, czyli tzw. endecji, ale wydaje mi się, że dopiero w XX wieku. Obok „Gazety Warszawskiej", która była zawsze namaszczona i dostojna, endecja miała drugi organ, zwany „dwugroszówką”, bardziej bulwarową – powiedzieliby Francuzi – bardziej brukową – mówiono w Warszawie. Redaktorem tej „dwugroszówki" (pełna nazwa: „Gazeta Poranna 2 grosze") był Antoni Sadzewski, którego nie znałem, i w ogóle tej „dwugroszówki" nigdy nawet nie przeglądałem. „Gazeta Warszawska" była organem dmowszczyków, czyli endeków starszego pokolenia, wiernych panu Romanowi, kwaśnych wobec braci Grabskich; był to organ bardzo wrogi Piłsudskiemu, stąd często konfiskowany albo widniały w nim białe plamy zamiast ocenzurowanych artykułów. Redaktorem tego pisma był Zygmunt Wasilewski, osobisty przyjaciel Romana Dmowskiego, naczelnym publicystą Joachim Bartoszewicz, inny bardzo bliski przyjaciel Dmowskiego, a gdy obu nie stało, miejsce ich zajął Stanisław Kozicki. Ale właściwie głównym współpracownikiem tej gazety był Adolf Nowaczyński [5].
Był to szalenie utalentowany felietonista, kalamburzysta, satyryk, powieściopisarz, autor sztuk teatralnych, ale żaden polityk. W moim przekonaniu szkodził on per saldo „Gazecie", choć przysparzał jej wielu czytelników, bo miał pióro szalenie ostre i niesłychanie złośliwe. Ale ludzie serio chcą tonu serio, gdy się mówi o sprawach tak poważnych, jak polityka, a Nowaczyński był w gruncie rzeczy anarchistą. Po 60 latach pamiętam jego felieton pod tytułem „Podręcznik dla młodych reporterów, opisujących przyjazd N.P." (nawias: Najjaśniejszy Pan w krajach monarchicznych, Naczelnik Państwa w krajach republikańskich, w Polsce - Napoleon PEPEESÓW"). Wszyscy się śmieli, piłsudczycy byli oburzeni, a mnie takie koncepty wydawały się zabawne, ale niesmaczne. Ten rzekomy podręcznik składał się z pytań i odpowiedzi: „Pytanie: Jakim krokiem N.P. przeszedł przed frontem kompanii honorowej? Odpowiedź: Rześkim i elastycznym! Pytanie: Jakim wzrokiem żołnierze kompanii honorowej patrzyli na N.P.? Odpowiedź: Wzrokiem bezgranicznego oddania". I tak dalej, w ten deseń.
Poza Piłsudskim Nowaczyński miał dwie namiętne antypatie: Kraków, a specjalnie stańczyków, choć sam z Krakowa pochodził i tam mieszkał do 1919 roku, oraz Żydów. Do kalamburów miał olbrzymi talent: na przykład pisał zawsze kohnserwatyści, przez K o h n, czyli że siedzą w konserwie sami Kohnowie, alias Żydzi. Redaktor „Wiadomości Literackich", Grydzewski, który był dumny (słusznie) ze swej bezstronności, prawie skakał z radości, gdy udało mu się wreszcie zdobyć artykuł Nowaczyńskiego do „Wiadomości". Zapłacił najwyższą stawkę, czyli 500 zł, odpowiednik miesięcznej pensji małego urzędnika. Poznałem Nowaczyńskiego dopiero po śmierci Marszałka Piłsudskiego: byliśmy we trójkę -Staś Mackiewicz jako gospodarz, Nowaczyński i ja. Nowaczyński był, jak wielu humorystów, smutny i nawet ponury. Pisał już rzadko. „Po co pisać? - mówił. - Atakować Piłsudskiego, to dawało mi emocję, to był ktoś, a zajmować się tymi mikrobami, Rydzem, Mościckim, Sławojem, Beckiem? - to przecież nie ma sensu, ci ludzie są niczym, stekiem zer".
„Gazeta Warszawska" była nudna jak wszystkie pisma partyjne. Każde pismo partyjne staje się szybko katarynką, która ciągle gra na tę samą nutę: z góry wiadomo, co się tam wyczyta. Nowaczyński był bardzo zabawny, ale robił pismu i partii więcej wrogów niż przyjaciół. Już Stroński był dużo lepszym redaktorem od Wasilewskiego (Zygmunta) i od Kozickiego.
Po śmierci Piłsudskiego „Gazeta Warszawska" dolała dużo wody do swego wina, ale stała się jeszcze dużo nudniejsza. Poza „Gazetą Warszawską" Stronnictwo Narodowe miało jeszcze dwa półoficjalne organy: „Słowo Polskie" we Lwowie, które obumierało, jak w ogóle cała prasa we Lwowie, i „Kurier Poznański"w Poznaniu, który tam szedł doskonale i należał do Mariana Seydy. Seydę poznałem dopiero w Londynie: człowiek serio, światły, rozsądny, ale nie był to wielki mąż stanu ani wielki redaktor; poza tym nie nadawał się na szefa opozycji, jak wszyscy ludzie o temperamencie wybitnie konserwatywnym. Endecy mieli też swój organ w Wilnie: „Dziennik Wileński", który prowadził bardzo suchotniczy żywot. O ile endecy byli potęgą w Warszawie i w Poznaniu, to już we Lwowie nie mieli takiego zaplecza, a w Wilnie żadnego. W Wilnie królował wyłącznie Stanisław Mackiewicz ze swoim „Słowem". W Warszawie, jak już mówiłem, „Kurier Warszawski" był pismem endekoidalnym, ale dużo bardziej umiarkowanym, nie agresywnym, słowem, jak się w Polsce mówiło „ciepłe kluski". Natomiast w tejże Warszawie powstał inny endekoidalny koncern prasowy, mianowicie dwie popularne popołudniówki „Goniec Warszawski" i „Wieczór Warszawski". Nie wiem, po co były dwie, bo właściwie treść i tendencja obu tych bulwarowych popołudniówek była taka sama Szefem tego koncernu był zdolny wydawca, Tadeusz Kobylański, a redagował je niezwykle żywo, tak że nakłady rosły. Redaktor koncernu Stanisław Strzetelski, osobiście opozycyjny wobec i rządu, i opozycji, kpiący, plotkarski, bardzo dobrze oddawał nastroje malkontentów, a tych w Polsce było zawsze bez końca, głównie dlatego, że była bieda i nikomu się nie przelewało, więc rządy nie były popularne, szczególnie za czasów Ozonu [6],a poza tym, bo Polacy lubią narzekać i pod tym względem są podobni do Francuzów. Sami Francuzi mówią o sobie:Le Français rouspète,Francuz narzeka, krzywi się na wszystko. Każdy rząd ma dużo więcej krytyków niż zwolenników; dlatego każdy dobry dziennik musi mieć pewien posmaczek opozycyjny, ale tak samo wobec żadnej opozycji nie powinien uchodzić za bezkrytyczny ani zaślepiony. Skąpić pochwał, o nikogo kopii nie kruszyć, nigdy nie przesadzać ani w poparciu, ani w krytyce - oto recepta na duży nakład i na dobre pismo.
Chciałbym powiedzieć kilka słów o „Myśli Niepodległej" Andrzeja Niemojewskiego. Pochodził on ze znanej i nawet znakomitej rodziny ziemiańskiej w Kaliskiem; dwaj bracia Niemojewscy zasiadali w sejmach Królestwa Kongresowego, a jeden z nich był ostatnim marszałkiem tego sejmu w 1830 roku. Andrzej Niemojewski założył swe pismo bodajże dopiero po wojnie w 1914 roku: był to tygodnik, od początku do końca pisany przez samego Niemojewskiego; poza nim pracowali tam tylko drukarze i technicy. Niemojewski był endekoidem, czyli upatrywał wroga tylko w Niemczech, nienawidził Piłsudskiego, był nacjonalistą, ale rzecz, która szła rzadko z nacjonalizmem w parze - był także bardzo antyklerykalny. Tygodnik był bardzo poczytny w Warszawie do przewrotu majowego; potem jakby zamarł. Niemojewski niebawem umarł; po jego śmierci pismo zaraz przestało wychodzić. Pamiętam, że czytywałem je stale i z zainteresowaniem, chociaż nie zgadzałem się z nim nigdy; ale Niemojewski miał duże zacięcie, był naprawdę niezależny, wykształcony i miał talent, więc jego pismo nie było grafomanią, jak to się często zdarza w podobnych wypadkach. Wpływ takich jednoosobowych pisemek jest zawsze niewielki. Dzisiaj nie potrafiłbym zacytować ani jednej myśli tej „Myśli Niepodległej". Po przewrocie majowym, i znowu na emigracji, było dużo takich pism-ulotek, o jedno- lub paroosobowych redakcjach. Przeważnie nie były przez nikogo czytane, tym mniej szanowane. Niemojewski dokonał prawdziwego cudu, utrzymując sam jeden pismo, kontynuujące tradycje „pozytywizmu warszawskiego" Aleksandra Świętochowskiego, który umarł w roku 1937 w wieku 100 lat i wywarł znaczny wpływ na różne formacje myślowe, na endeków Dmowskiego, na radykałów lewicowych itd.
Przed majem 1926 roku drugim czołowym dziennikiem politycznym, ale lewicy, był „Kurier Poranny", którego właścicielem był Feliks Fryze, a redaktorem oraz naczelnym, a nawet jedynym publicystą był Kazimierz Ehrenberg. Nie poznałem nigdy Fryzego, ale poznałem Ehrenberga już w roku 1924 na posiedzeniu Rady Ligi Narodów w Genewie. Wielu ludzi w Warszawie i poza Warszawą sądziło, na podstawie nazwiska, że Ehrenberg był Żydem; tymczasem to rodzony wnuk cara rosyjskiego, Aleksandra I, który romansowa! z żoną generała polskiego Królestwa Kongresowego, panią Rottenstrauch, ta powiła nieślubnego syna, któremu dano nazwisko Ehrenberg, i to dziecko, urodzone gdzieś koło roku 1820, było później ojcem Kazimierza Ehrenberga, który urodził się około roku 1860, a może parę lat później. Fizycznie Ehrenberg przypominał nie tyle Aleksandra I, co jego brata Konstantego: miał taki sam kałmucki nos, a właściwie prawie brak nosa. Też w jego zachowaniu było coś bardzo wschodniego i rosyjskiego.
Ehrenberg okazał mi wiele uprzejmości, co i mnie, i wszystkich dziwiło, bo nie uchodził za człowieka łatwego, miłego ani uprzejmego; wiecznie polemizował, kłócił się, miał bez końca procesy o zniesławienie etc. Mnie od razu nagadał dużo pochwał za moje artykuły o Piłsudskim, zaprosił mnie na śniadanie w Genewie, i później, gdy przeniosłem się do Warszawy, dalej mnie często zapraszał na kolację, bodajże do Langnera [7].Był to niby czołowy publicysta lewicy i czołowy piłsudczyk; w gruncie rzeczy reakcjonista, który zawsze mi mówił: „Prawica powinna rządzić, a lewica powinna krytykować; rządy lewicowe - to wywrócenie porządku naturalnego". Kilka razy mnie pouczał, nawet z pewną ojcowską serdecznością: „Niech pan nigdy nie pisze o dwóch tematach: o Kościele i o sprawie żydowskiej; nikogo pan nie przekona, a zrobi pan sobie miliony wrogów, którzy panu zatrują życie". Miał rację i starałem się iść za tym głosem zdrowego rozsądku. W gruncie rzeczy popierał rząd Aleksandra Skrzyńskiego; jego bête noire[8] był, nie wiedzieć dlaczego, Stanisław Thugutt, przywódca „Wyzwolenia"; demonizował tego trzeciorzędnego politykiera. Byt to człowiek jaskrawo sprzed 1914 roku, także w życiu codzien- nym; gdy mnie zapraszał na kolację w Warszawie, to prosił, bym przychodził o 10 wieczór do jego redakcji: w jego pokoju, przeładowanym książkami i wycinkami prasowymi, zastawałem go na fotelu, a obok stał fryzjer, którego ściągał z miasta, by go ogolił; wszystko to przypominało maniery XIX-wieczne.Jadł dużo, był spasiony, bardzo brzydki, dość niechlujny. Pisał zawsze za długo, ale pod koniec życia, około roku 1930, jego codzienne kobyły były nie do zniesienia, zajmowały całą pierwszą stronę „Kuriera Porannego", a pismo to miało format olbrzymiej płachty, omal plandeki. W końcu nikt nie był w stanie tego przeczytać, co dopiero zapamiętać. Piłsudczycy go nie lubili i on ich nie lubił i nie cenił. W końcu jakoś go spławiono za grubą emeryturę i zaraz potem umarł. O ile wiem, nie miał potomstwa, i ród Aleksander I - generałowa Rottenstrauch-Ehrenberg na nim wymarł. W gruncie rzeczy to był archaiczny przeżytekXIXwieku, który do XX wieku, do Polski niepodległej zupełnie nie pasował i żadnego wpływu nie wywierał. Najbliższy się chyba czuł tzw. masonom warszawskim, ale i ich nie lubił ani oni jego. Myślę, że kiedyś by! masonem, ale wątpię, by w jakiejś loży często się pokazywał. W gruncie rzeczy chciał być wiecznym opozycjonistą. Może czuł się najbliższy radykałom francuskim, ale nie miał stosunków za granicą i jego poglądy na politykę międzynarodową były mętne. Poza nim w „Kurierze Porannym" nie było nikogo, kto by się liczył; same nicości.
Po odejściuEhrenberga„Kurier Poranny" czas jakiś próbowano sfuzjować z „Głosem Prawdy" Stpiczyńskiego, ale i to się nie udało, bo Wojciech Stpiczyński był człowiekiem, który nie umiał z nikim współpracować i był osobiście wyjątkowo antypatyczny. Wreszcie „Kurier Poranny" oddano tej części młodej endecji, która z obozu Dmowskiego przeszła do obozu piłsudczyków pod dowództwem Zdzisława Stahla i Ryszarda Piestrzyńskiego. Żaden z nich nie miał talentów redakcyjnych czy publicystycznych, a poza tym nie poszli za nimi ani starzy endecy, ani ONR, który zabrał endecji większość młodzieży, ani starzy radykałowie, ani piłsudczycy. „Kurier Poranny" bez Ehrenberga był wyraźnie skazany na śmierć i zapewne by do niej doszło nawet przed wojną. „Kurier Poranny" był przed majem 26 [9] uważany za organ piłsudczyków: tymczasem to zamach majowy go definitywnie położył.
Dzieje „Czasu", „Kuriera Warszawskiego", „Kuriera Porannego" i wielu pism pomniejszych, ale założonych przed wojną 1914 roku i redagowanych dalej przez ludzi, którzy nie tylko przed 1914 rokiem, ale często i w XIX wieku odgrywali dużą rolę, świadczą, że po wielkich przewrotach zmiana pokolenia w każdej instytucji, w rządzie, partiach, w prasie itd., jest absolutną koniecznością. Ludzie starsi nie umieją nawiązać kontaktu z młodszymi rocznikami, to znaczy z ludźmi po trzydziestce, bo do trzydziestki młodzi są tak niewyrobieni, tak niedoświadczeni, że nie mogą i nie powinni odgrywać większej roli. Do tych pism zbyt wiekowych zaliczę także „Kurier Polski",choć ten powstał bodajże dopiero po roku 1918; jeżeli istniał poprzednio, to musiał mieć zupełnie inne oblicze. Było to pismo, założone przez tzw. sfery gospodarcze, de facto przez Lewiatana, jak nazywano związek wielkiego przemysłu, handlu i finansów. Ta instytucja była zawsze słaba, bo polski przemysł był malutki i przeważały w nim kapitały zagraniczne albo też należące do mniejszości narodowych; poza tym inflacja lat 1918-1923 zrujnowała zupełnie całą klasę średnią, zabrała oszczędności, przedsiębiorstwa wypompowała z kapitałów. Nastroje inteligencji polskiej, warstwy dominującej, były socjalizujące: nie było w Polsce, poza Poznańskiem, żadnej tradycji kupieckiej; przemysł, specjalnie wielki przemysł, byt w zaborze pruskim, a już na Śląsku - przeważnie niemiecki, w Kongresówce był w rękach cudzoziemców, głównie Francuzów, albo też rodzin pochodzenia niemieckiego lub żydowskiego, co znowu wywoływało pewne trudności. Nade wszystko Polska była strasznie uboga w kapitały i żaden kapitał z zagranicy do Polski nie przychodził.
Tak więc Lewiatan, czyli Centralny Związek Przemysłu, Handlu i Finansów, walczył głównie z podatkami i domagał się od rządu, którego kasy były też wiecznie puste, ulg, kredytów i zasiłków. W tym Lewiatanie prezesem byt Józef Żychliński z Poznania, wiceprezesem Edward Natanson, w szóstym pokoleniu potomek bankiera króla Stanisława Augusta, ale rej w Lewiatanie wodzili dyrektor Andrzej Wierzbicki i specjalista od handlu zagranicznego, prof. Henryk Tennenbaum. Choć pierwszy był endekiem i osobistym przyjacielem Dmowskiego, a drugi Żydem z pochodzenia i masonem, współpracowali ręka w rękę; łączył ich protekcjonizm, obaj pochodzili z Warszawy, która swe towary sprzedawała omal wyłącznie do Rosji, gdzie ceł w stosunku do Królestwa nie było, a rynek zbytu był olbrzymi i ciągle rosnący, bo za panowania cara Mikołaja II Rosja zaczęła rozbudowywać wreszcie za pieniądze francuskie banki, koleje, przemysł itd. Francuzi ówcześni nie mówili, jak i dzisiaj, ani słowa po rosyjsku, i za nic nie chcieli w Rosji mieszkać, a mieli dużo więcej zaufania do Polaków niż do Rosjan. W wyniku tych warunków prawie sami Polacy byli dyrektorami firm francuskich w Rosji, co dawało im olbrzymie dochody. Teraz cały rynek rosyjski odpadł: w okresie 20-Iecia handel polsko-rosyjski nigdy nie przekraczał 1% naszych obrotów z zagranicą, czyli po prostu nie istniał. A we Francji, w wyniku wojny i inflacji, własność wielkich firm i zwłaszcza banków przeszła od starych katolickich rodzin, tradycyjnie silnie propolskich, do nowobogackich, którzy do Polaków żadnej sympatii nie mieli.
Wierzbicki i Tennenbaum uznali, że Lewiatan powinien mieć własny organ prasowy i kupili czy założyli „Kurier Polski". Na redaktora tego pisma zaprosili Ignacego Rosnera z Krakowa i Wiednia. Ignacy Rosner byt doktorem praw Uniwersytetu Jagiellońskiego, potem szefem biura prezydialnego w rządzie premierów austriackich: jego specjalnością bylo pisanie orędzi cesarskich, które później ogłaszano z podpisem wiekowego Franciszka Józefa. Znajomi, przyjaciele, krewni Ignacego Rosnera z upojeniem opowiadali, że odwiedzając go w biurze koło Hofburga w Wiedniu, widzieli, jak pisał ręcznie manifesty, zaczynające się sakramentalnie od słów: „Anmeinem Voelker...do moich ludów..." Ignacy Rosner byt żonaty z siostrą rektora UJ, Stanisława Estreichera, syna twórcy wielkiej bibliografii polskiej i dyrektora Biblioteki Jagiellońskiej w Krakowie, Karola Estreichera, a poza tym siostrzeńcem księcia-biskupa krakowskiego, kardynała Dunajewskiego, i jego brata, ministra skarbu monarchii austriackiej, i to przez lat piętnaście.
Brat Ignacego Rosnera, prof. UJ Aleksander Rosner, sławny ginekolog, założyciel kliniki uniwersyteckiej ginekologii w Krakowie, był ubóstwiany przez wszystkie swe pacjentki: wszystkie hrabiny krakowskie mówiły o nim z tremolo w głosie i łzami w oczach. W sferach konserwatywnych Rosnerowie odgrywali ogromną rolę i mieli wielką pozycję. Ale Ignacy Rosner nie był dziennikarzem, Warszawa nie była Wiedniem, więc Warszawy nie czuł, i jego wydawcy, czyli Lewiatan, byli mu zupełnie obcy. Gdy wybuchł kryzys Piłsudski-Sikorski w roku 1925 i powstał gabinet Aleksandra Skrzyńskiego, który próbował jakoś zaklajstrować ten groźny konflikt, Estreicher w „Czasie" popierał Sikorskiego, a jego szwagier Rosner - Skrzyńskiego. Z tych czasów pamiętam najlepiej ostatnią wizytę u Ignacego Rosnera w jego mieszkaniu w Warszawie, do której wpadłem na kilka dni. Rosner już wówczas był umierający na serce, mówił cicho, leżał na kanapie. Rozmawialiśmy oczywiście o Skrzyńskim i Sikorskim. „Więc Staś (czyli Estreicher, jego szwagier) stawia na Sikorskiego?" - pytał mnie Rosner. „Na całego" - potwierdziłem bez wahania. „Po co Sikorski się tak śpieszy - mówił dalej - przecież jest tak młody (miał wówczas 45 lat), jego kolej i tak przyjdzie, ale gdy Piłsudskiego nie będzie; przedtem to mu się nie uda". Powiedziałem Rosnerowi, że Jaworski jest takiegoż zdania i że mówił mi: „Gdyby mi powiedziano, że Piłsudski to wieża mariacka a Sikorski - to mrówka, to Sikorski i tak przyjdzie po Piłsudskim, bo inni są mikroby". Rosner się tylko blado uśmiechnął. W parę dni czy w tydzień później już nie żył. Byłem na jego pogrzebie, na który przyszedł też premier Skrzyński, który mi wówczas powiedział: „Moje urzędowanie jako premiera to same pogrzeby: byłem na pogrzebie Reymonta, potem Żeromskiego, teraz Rosnera". Rosnerowie byli gorliwymi katolikami, więc nabożeństwo trwało bez końca. Po śmierci Ignacego Rosnera „Kurier Polski" nigdy nie miał ani wybitnego redaktora ani publicysty i było to pismo absolutnie martwe i niepotrzebne. Wkrótce potem umarł, także na serce, profesor Aleksander Rosner. Jego córka, Marynka Rosner, była moją koleżanką na wydziale prawa, potem pracowała w Prokuratorii Generalnej w Krakowie, Niemcy zapakowali ją do Oświęcimia, Bogu dzięki wyszła z niego cało, pozostała starą panną, i resztę życia spędziła pomagając ofiarom wojny, kacetów, sierotom, starcom itd. Co się stało z pozostałymi dziećmi obu Rosnerów, doprawdy nie wiem. Pamiętam jedną rozmowę z Aleksandrem Rosnerem, do którego jego córka mnie często zapraszała. Jako młody student wsiadłem na mego konika: groźba przeludnienia. Na to Aleksander Rosner: „Nie jestem demografem, ale jako ginekolog powiem panu, kobieta, aby być normalna, musi rodzić co najmniej dwa albo lepiej trzy razy, inaczej zawsze będzie miała kiedyś bzika albo sklerozę i pretensje do całego świata". Dzisiaj widzę, że Rosner miał rację.
Wyczerpałem chyba najważniejsze polskie pisma, które jakoś przetrwały wojnę 1914 roku, i olbrzymią zmianę w sytuacji prasy, która odzyskała w pełni swój polski charakter (miała go przedtem tylko w Galicji), bo w zaborze rosyjskim cenzura rosyjska wolność tę ograniczała do zera. Pominąłem szereg pism, które przetrwały wojnę 1914 roku tylko o parę lat, a potem znikły z różnych powodów. Mam tu przede wszystkim na myśli krakowską „Nową Reformę",która była wielką płachtą jak „Czas"; była tak samou n journal d'opinion, a prawie żadnych nie dawała informacji. „Nowa Reforma" była organem jakiejś małej grupy, która się zwała „Stronnictwem Demokratycznym", a de facto różniła się od „Czasu" tylko tym, że była mniej klerykalna i mniej związana z wielką własnością i Uniwersytetem Jagiellońskim. Jedyną ozdobą tego pisma byl Konstanty Srokowski, który tam pisał bardzo długie, za długie, polityczne artykuły, zwykle anonimowo. Gdy „Reforma" wreszcie zakończyła swój żywot, z braku pieniędzy i czytelników, Srokowski przeszedł do „Ikaca", czyli „Ilustrowanego Kuriera Codziennego", który bardzo szybko stał się najbardziej poczytną gazetą nie tylko w Krakowie, nie tylko w samej byłej Galicji, ale w ogóle w całej Polsce. Nakład „Ikaca" był na Polskę rekordowy, wynosił bodajże przeszło 200 000 egzemplarzy; podczas gdy np. półoficjałna „Gazeta Polska" miała za czasów swego największego rozkwitu, kiedy redagował ją były minister skarbu płk. Matuszewski, nakład 35 tysięcy egzemplarzy; kiedy w roku 1936 Matuszewski odszedł, a jego miejsce, z łaski Rydza, zajął Miedziński, nakład „Gazety" zleciał od razu o połowę i już się do wojny nigdy nie podniósł.
Takich dzienników jak „Nowa Reforma" musiało być sporo, ale upadły szybko i nie zostawiły żadnych śladów.
Dzienniki w Polsce stały znacznie bardziej swymi naczelnymi publicystami niż redaktorami, a tym bardziej depeszami i informacjami.
Gdy chodzi o informacje, o żywość, o aktualność, to prasa powstała po 1918 roku biła wydatnie prasę przedwojenną, która z reguły pozostała w typie przedwojennym.
„Ikac" był największym sukcesem tej nowej, już ściśle powojennej prasy polskiej. Nie miał on dużego wpływu politycznego, bo nie miał wyraźnej linii politycznej. Było to pismo w gruncie rzeczy nie zaangażowane, które chciało żyć dobrze ze wszystkimi, a wobec każdorazowego rządu zachowywało się oportunistycznie.
I tak „Ikac" miał u siebie zaciekłego beckowca, jakim był niejaki Konrad Wrzos, malutki reporter, dość bezczelny, pełen tupetu, który o polityce zagranicznej nie miał pojęcia, ale przekazywał z Warszawy do Krakowa wszystkie informacje czy dezinformacje, które dostawał z wydziału prasowego MSZ-etu. Politykę finansową Kwiatkowskiego popierali natomiast bracia Dobija, szwagrowie właściciela i wydawcy „Ikaca", Mariana Dąbrowskiego, którego żona była z domu Dobija. Znałem Dąbrowskiego bardzo mało, dużo lepiej Ludwika Rubla, który był jakby jego zastępcą, a najlepiej Marylę Rublową, żonę Ludwika, która była wielką, bardzo wielką pięknością. W pewnym sensie Maryla była tragiczną kobietą, pomimo jej wiecznego uśmiechu i apetytu na życie; ale nie chcę mieszać do tych wspomnień żadnych momentów, które zahaczałyby o życie osobiste różnych osób, które znałem.
Ludwik Rubel byt dobrym dziennikarzem od strony depesz i w gruncie rzeczy bardzo porządnym i zacnym człowiekiem, ale talentu publicystycznego nie miał wcale ani też własnych poglądów, poza normalnym polskim patriotyzmem. Był Piłsudski - był piłsudczykiem; byt Beck - to był bec-kowcem; był Sikorski - byl raczej sikorszczykiem, choć nigdy się sentymentu do Marszałka nie wyrzekł; był Anders - to był andersowcem. Po wojnie ani chwili nie myślał o powrocie do Krakowa, do którego był bardzo przywiązany; ale jego żona odmówiła kategorycznie wyjazdu z Polski i był to dla Rubla straszny cios. Nigdy już żony i jedynej córki nie widział. Umarł nagle na serce w Londynie, w kolejce podziemnej, jeszcze w latach pięćdziesiątych.
Znałem oczywiście bardzo wielu współpracowników „Ikaca", najlepiej mego kuzyna i przyjaciela, Ksawerego Pruszyńskiego, ale ten był o wiele bardziej człowiekiem najpierw „Buntu Młodych", a potem „Wiadomości Literackich" niż „Ikaca", który mu tylko dawał podstawę materialną. W „Ikacu" od początku pracował dr Józef Flach, równie typowy dla Krakowa, co Bazewicz ze swymi wąsiskami dla Warszawy: ten literat, zawsze w czarnej pelerynie á la Ryszard Wagner, w mróz czy w upał, smukły, wysoki, z białą długą czupryną, z tomikiem wierszy w ręku i uprzejmym ukłonem dla każdego, był jakby żywym uosobieniem Młodej Polski sprzed 1914 roku. Był trochę reporterem, trochę poetą, trochę krytykiem literackim, trochę kronikarzem życia kulturalnego w Krakowie.
Z zagranicznych korespondentów „Ikaca" najlepiej znałem Zbigniewa Grabowskiego w Londynie, znowuż dużo bardziej literata niż dziennikarza czy reportera. Ale literat musi mieć talent: jak go nie ma, to nic tego niezbędnego elementu nie zastąpi. „Ikac" wiąże mi się najbardziej z Konstantym Srokowskim. Był on już za życia zapomniany; nikogo prawie nie widywał, siedział całymi dniami u siebie, w gabinecie po sufit wypełnionym książkami. Byt to człowiek niezwykle oczytany, szalenie wykształcony, który olśniewał mnie erudycją oraz znakomitą znajomością łaciny i greki i całej antycznej literatury i sztuki. Pisał zawsze anonimowo, więc wydanie jego pism jest niemożliwe. Wyglądał na Sokratesa ze swoją długą, siwą, starannie uczesaną brodą i ironicznym uśmiechem, błąkającym się na wargach. Odczuwał dla „Ikaca" największą pogardę: nigdy w redakcji się nie zjawiał, tylko jakiś goniec przychodzi! do niego po artykuł, zabierał go i raz na miesiąc przynosił mu czek. Srokowski pisał artykuły filozoficzne, polityczne, naprawdę intelektualne, ale nigdy ideologicznie o polityce nie pisał, zwłaszcza o polityce bieżącej, polskiej, personalnej; w rozmowach oceniał politykę polską jako nierealną, wyśmiewał się zarówno z planów międzymorza, przedmurza, jak i z planów federacyjnych; co do Piłsudskiego, to mówił mi po jego śmierci, a w parę miesięcy przed swoją własną, nagłą śmiercią na serce, w Truskawcu: „Bez Piłsudskiego pisanie mnie jeszcze bardziej nudzi. Piłsudski pozostawił jakąś pustkę, a dzisiaj po nim nie ma w Polsce nic i nikogo". Prawie dosłownie to samo usłyszałem z ust Nowaczyńskiego.
Piłsudski miał jakiś talent hipnotyczny, któremu wszyscy ludzie jego pokolenia ulegali, nawet gdy go krytykowali lub nie mieli do niego przekonania. Głównym okresem aktywności Srokowskiego był okres wojny 1914 roku, kiedy byt generalnym sekretarzem NKN[10], głównego przedstawiciela orientacji austrofilskiej i popierającego Legiony i Piłsudskiego, choć osobiście zarówno konserwatyści, jak i demokraci Srokowskiego woleli Sikorskiego od Piłsudskiego, ale byli na tyle wyrobieni, że zdawali sobie sprawę z różnicy kalibru obu tych ludzi. Wszelako inny wypadek ze wspomnień Srokowskiego zainteresował mnie o wiele bardziej niż to, co mówił o Piłsudskim.
„Panie prezesie - powiedziałem mu kiedyś (każdy Polak jest panem prezesem!) - dlaczego pan nie chce za nic powrócić do czynnej polityki?" „Jaką mam trybunę?” - żachnął się Srokowski. – „Dla kogo piszę? Po co? By naczelnik poczty w Trembowli miał temat do pogaduszki z panem aptekarzem przy kufelku piwa? Co to za czytelnicy? A poza tym, nie poznałem się na Leninie, którego los był przez chwilę w moich rękach". Jakim cudem, jak to było możliwe? - zapytałem cały podniecony – Niech mi pan to opowie! - I Srokowski mi opowiedział.
Więc było to tak... - zaczął, mrużąc omal figlarnie oczy i marszcząc brwi na jowiszowej twarzy - ...w Krakowie prawie nikt nie znał rosyjskiego. Byłem jednym z tych arcyrzadkich wyjątków. Emigranci rosyjscy odwiedzali mnie więc, gdy mieli jakieś trudności, bo mogli się ze mną dogadać, a policja, czysto polska, choć nominalnie austriacka, choć bardzo praworządna i liberalna, z reguły nie miała do emigrantów rosyjskich, obojętne jakiej maści i tendencji, żadnego zaufania. Byłem przy tym posłem do parlamentu wiedeńskiego i miałem tytuł Hofrata,czyli radcy dworu: to było mniej niż tajny radca, który dawał prawo do „ekscelencji", ale zawsze coś. Więc któregoś dnia, w 1913 roku, zjawił się u mnie rosyjski emigrant (Srokowski wymienił jego nazwisko, ale dzisiaj tego nazwiska nie pamiętam) i cały w ukłonach, lansadach, kurbetkach, powiedział: „Panie radco dworu, przybył tutaj do Krakowa, a potem zamieszkał w Poroninie, koło Zakopanego, mój stary znajomy, emigrant rosyjski, Lenin. Starszy już, schorowany, ubogi człowiek. Cichy, spokojny, skromny, do rany przyłożyć. Mól książkowy, cały dzień tylko czyta albo pisze. O, wyłącznie dzieła naukowe, filozoficzne, o filozofie niemieckim Marksie, który umarł 30 lat temu. I niech panHofratraczy sobie wyobrazić, że teraz nagle policja chce go wysiedlić; wyobraziła sobie, że ten stary bzik, trochę wariatuńcio, ale zacny, poczciwy, jest groźnym rewolucjonistą! Dokąd ten biedak, który nie ma grosza przy duszy, który poza starą żoną, też niedołężną, nie ma żadnej rodziny, żadnych znajomych czy przyjaciół, dokąd ma się udać? A w Poroninie znalazł jakichś dobrych ludzi, którzy go przygarnęli, i u których darmo mieszka. Panie radco dworu, panieHofracie,niech się pan zlituje nad tym nieszczęsnym Leninem. Wpływy pana są potężne, policja się z panem liczy: jestem przekonany, że jedno słówko od pana radcy dworu do szefa policji w Krakowie uratuje mego znajomego, będzie on panu dozgonnie wdzięczny i wobec pana zobowiązany. Litości, panie radco dworu, jedno tylko słówko od pana, i Lenin z żoną ocaleją od śmierci głodowej..."
Nie słyszałem nigdy o Leninie - ciągnął Srokowski - ale znałem mego rozmówcę od lat i uważałem go za uczciwego człowieka. Oczywiście, ani mi w głowie było zapraszać emigranta rosyjskiego do mego mieszkania. Rzekłem więc Rosjaninowi: „No dobrze, niech pan powie temu, jak mu tam, aha, Leninowi, by zjawił się jutro o 11 rano w kawiarni tej a tej, na pięterku; ja tam rano chodzę na kawkę ze śmietanką i rogaliki, by przejrzeć gazety. Niech pana protegowany się tam z panem zjawi, zobaczymy, czy da się coś dla niego zrobić". Moskal rozpłynął się w podziękowaniach i poleciał zawiadomić Lenina, gdzie i kiedy ma się stawić...
I jakie wrażenie zrobił na panu Lenin? - zapytałem.
Właściwie żadne - odparł Srokowski - w każdym razie nudziarza. Był mały, brzydki, niepozorny, właściwie żaden. Nie mówił słowa po polsku. Kłaniał się mi aż do ziemi. Postanowiłem go przepytać. Pytałem, co myśli o sprawie irlandzkiej, wówczas bardzo napiętej, o Indiach, o wyścigu zbrojeń, o sprawie polskiej. Na wszystkie pytania odpowiadał: marksizm to załatwi. Robił wrażenie człowieka z wytrychem. Tym wytrychem był marksizm. Żaden ksiądz nie mówi tak nabożnie o Piśmie Świętym, jak on o marksizmie. Próbowałem z nim o Marksie dyskutować, ale bez powodzenia. Powtarzał w kółko: Marks to przewidział; Marks o tym pisał, Marks dał na to odpowiedź. Marks... Marks...Marks...
Znudziła mnie ta rozmowa - kontynuował Srokowski - a sam Lenin wydał mi się małym, tępym, ale nieszkodliwym agitatorem, półinteligentem i frazesowiczem, a nie człowiekiem akcji. Zaakceptowałem tezę, że jest nieszkodliwy! No dobrze, powiedziałem obu Rosjanom, pójdę do szefa policji i powiem mu, że moim zdaniem można pana w Poroninie zostawić. Na to Lenin omal padł na kolana przede mną i zaczął mi dziękować już po niemiecku, którym to językiem władał doskonale. Tytułował mnieHerr Hofrat a także Exzellenz. Kłaniając się dalej wpół, zniknął za drzwiami. Rzeczywiście, nazajutrz poszedłem do dyrekcji policji w Krakowie, której szefa znałem od dawna. Gdy ten mnie przyjął, opowiedziałem mu o spotkaniu z Leninem i o naszej rozmowie. Dodałem, że moim zdaniem, ten Lenin to tępy półinteligent, który tylko wykuł Marksa na pamięć, ale wygląda naprawdę na nieszkodliwego cymbała i nudziarza. Można go zostawić w Poroninie...
„Cieszę się, że słyszę taką opinię od takiego znawcy Rosji i spraw rosyjskich, jak pan radca dworu - odparł szef policji. - Ja go osobiście nie przyjąłem, ale moi ludzie dali mi podobne opinie. Ale ten Lenin jest poszukiwany przez rosyjską policję jako bardzo niebezpieczny wichrzyciel, agitator i rewolucjonista..."
„Kogo policja rosyjska nie podejrzewa? - wtrąciłem. - A poza tym, co to nas obchodzi? To ich kłopot, nie nasz. Zostawcie tego Lenina w Poroninie gdyby się okazało, że bruździ, zawsze będzie czas go wysiedlić!"
„Pan radca dworu, jak zawsze, ma rację - powiedział szef policji. - Postawię wniosek do ministerium, by Leninowi pozwolono przyznać czasowy pobyt w Poroninie, każdej chwili do odwołania. Oczywiście w moim raporcie wspomnę o uwagach pana radcy dworu. Moje uszanowanie panuHofratowi,padam do nóżek, całuję rączki".
Tak - kończył Konstanty Srokowski - ani jednej sekundy nie przeszło mi przez głowę, że patrzę na człowieka, który zmieni dzieje świata. Nie poznałem się na Leninie. Więc jak mogę teraz wracać do polityki? Miałem los świata w ręku: gdyby Lenina wyrzucono z Galicji, kto wie, co by się z nim stało, czyby wyżył, czy policja rosyjska nie położyłaby na nim łapy? A tak przesiedział dwa czy trzy lata spokojnie w Poroninie.
Przypisy (moje)
[1] Pałac pod Baranami, Kraków, Rynek 27, odziedziczony przez Adama hr. Potockiego
Adam Józef hrabia Potocki herbu Pilawa, XIX-wieczny polityk polski, jeden z twórców stronnictwa konserwatywnego, przywódca „Stańczyków”;
[2] Janusz Radziwiłł - książę Janusz Franciszek Radziwiłł herbu Trąby, senator II RP, ordynat na Ołyce;
[3] macher - cwaniak, naciągacz, kombinator, spekulant, etc.
Chodzi o Mariana Dąbrowskiego, największego potentata prasowego okresu międzywojennego, właściciela koncernu prasowego mającego siedzibę w Krakowie, w Pałacu Prasy (ul. Wielopole 1, róg Starowiślnej). Marian Dąbrowski był posłem na Sejm IIRP kilku kadencji, najpierw z listy PSL „Piast”, potem z BBWR. Zwolennik sanacji;
[4] boutade (franc) – tu w znaczeniu koncept, trafna uwaga;
[5] Adolf Neuwert-Nowaczyński (1876-1944), pisarz, publicysta i dramaturg
(więcej zobacz: Google);
[6] OZON - Obóz Zjednoczenia Narodowego, struktura polityczna utworzona w 1936 roku z polecenia marszałka Edwarda Rydza-Śmigłego w celu wspierania rządów sanacji;
[7] Skład hurtowy win węgierskich Edmunda Langnera i restauracja specjalizująca się w potrawach litewskich. Warszawa, ówczesna ul. Nowosenatorska, przy Placu Teatralnym;
[8]bête noire(fr.) – czarny charakter, typ spod ciemnej gwiazdy ;
[9] chodzi o przewrot majowy w 1926 r. , tj. przejęcie władzy przez J. Pilsudskiego w drodze wojskowego zamachu stanu ;
[10] NKN -Naczelny Komitet Narodowy powstał 16 sierpnia 1914 roku w Krakowie z połączenia istniejącej od 30 listopada 1913 roku Komisji Skonfederowanych Stronnictw Niepodległościowych, której głównymi działaczami byli Józef Piłsudski, Ignacy Daszyński, Witold Jodko-Narkiewicz, Władysław Sikorski, Walery Sławek, Hipolit Śliwiński i Leon Wasilewski.Głównym celem Komitetu było doprowadzenie do utworzenia monarchii austro-węgiersko-polskiej. Koncepcja nowego państwa nie obejmowała jedynie Galicji, ale również zabory niemiecki i rosyjski, co spotkało się ze sprzeciwem Niemców – głównego sojusznika Austro-Węgier i wywarło wpływ na późniejsze działania Austriaków wobec polskich struktur.
Z historycznego punktu widzenia największym sukcesem Komitetu było powołanie do życia w dniu ukonstytuowania się NKN, Legionów Polskich, które miały powstać u boku armii austriackiej.Polityczny żywot Naczelnego Komitetu Narodowego nie był zbyt długi, a funkcjonowanie obarczone ciągłymi konfliktami. Już 5 września jego poleceniom nie podporządkował się Józef Piłsudski, który chwilowo postawił na współpracę z Niemcami. Wkrótce potem organizację opuściły środowiska endeckie, którym nie podobał się zbyt mało narodowy charakter tworzonych oddziałów wojskowych. Pomimo rozbieżności Piłsudski pozostał w strukturach NKN, jednak w 1915 roku doszło do konfliktu przyszłego marszałka z szefem departamentu wojskowego Władysławem Sikorskim. Sikorski był wierny opcji procesarskiej, natomiast Piłsudski sprzeciwiał się dalszemu werbunkowi do Legionów w związku z dwuznacznym stanowiskiem cesarstwa w sprawie polskiej. Konflikt Piłsudski-Sikorski trwał, z różnym nasileniem, do śmierci marszałka już w niepodległej Polsce. W kolejnych latach w Komitecie doszło do kolejnych podziałów wewnętrznych, które doprowadziły do utraty jego znaczenia. Likwidacja NKN nastąpiła w 1917 roku w momencie ustanowienia Rady Regencyjnej.
Inne tematy w dziale Kultura