Agrypinę Haendla w reżyserii Sir Davida McVicara widziałam w londyńskiej operze ENO (English National Opera) w lutym 2007 r. Byłam zachwycona. Nie tylko ja, tu można przeczytać jedną z recenzji z tego spektaklu. Była to inscenizacja tak współczesna (nie tylko dlatego, że większość drugiego aktu rozgrywa się w modnym barze), a jednocześnie tak dynamiczna, tak filmowa, że można ją było porównać do „Ojca chrzestnego” lub „Pulp fiction”.
Claudio jak wiadomy amerykański prezydent
Aluzji do współczesnego kultu celebrytów, obsesji modą, fałszu polityków i nasycenia gejowską symboliką (po angielsku camp culture lub camp) jest w tym spektaklu tak dużo, że trzeba maksymalnego skupienia, żeby żaden z pomysłów reżysera nie umknął podczas spektaktu.
To, rzecz jasna, tylko mały wycinek tego niezwykłego spektaklu.
Wszyscy wykonawcy śpiewają bardzo dobrze. Joyce di Donato jest cudowna głosowo i aktorsko, choć słyszałam już (przynajmniej jedną) bardziej zachwycającą Agrippinę. Bardzo podobał mi się Ottone, i Poppea (Brenda Rae). Piękny głos i ogromny talent ma także Kate Lindsay (Nerone).
Najbardziej wzruszające było to, że wszyscy byli dobrzy, i – choć popisywali się przed publicznością indywidualnie – to cały czas byli zespołem. W polskich teatrach muzycznych to rzadkość. Zresztą o polskiej operze nie ma już nawet co pisać, takiego upadku jak obecnie nie doświadczyłam nigdy wcześniej, choć dobrze też nie było. O tym, jak polski teatr operowy stacza się ku upadkowi, pisałam już wcześniej tu
Ten spektakl z pewnością zostanie pokazany przez Mezzo. Muszę go sobie nagrać, bo szansa na to, że w niedalekiej przyszłości obejrzę dobrze wystawioną operę, zwłaszcza operę Haendla, są znikome.
Komentarze
Pokaż komentarze (13)