Dla t., którego drażni idiomatyczność bahuvrihi
Beztroska ręka rozkreśliła drzewka: pośrodku grubopienny trzon i w bok konary, mniej więcej prostobiegle w równych odstępach. Jedno z tych drzew – to pośrodku na widocznej odsłonie – było pierwsze: ma konary odchodzące na dwie strony, długie i proste jak u wierzby.

Dwa sąsiednie drzewa (czy gałęzie?) są dorysowane później, i odchodzą tylko na zewnątrz – tam gdzie więcej miejsca: na prawo i na lewo, ale nie w stronę środkowego.
Tam miejsce już zajęte.
Za to środkowe drzewo wypuszcza odgałęzienia tak daleko w bok, aż przecina nimi sąsiednie.

Dlatego wiemy, że to ono pierwsze było narysowane przez tę rękę, która mając jedną kredkę tworzyła ten wierzbowy wzór. Całkiem inny niż tamten z chińskiej bajki, bo i wierzby tu widziane są inne. Ale tak samo monochromatyczny i podobnie ultramarynowy – dzień później to jest już chyba błękit kobaltowy.
Żadna historia tu się nie opowie. Jest tylko miejsce na te wierzby, i choć u szczytu się trochę pochylają, to nie nad świątynią, ani nawet nad przybudowanym do niej domkiem, w którym zły mandaryn zamknął nieposłuszną córkę, zakochaną w jego sekretarzu.
Nie ma na to wszystko miejsca, więc ten kto poruszał kredką czy pędzelkiem słusznie poniechał wtłaczania innych wątków na ich tło skąpe choć tak wdzięcznie kremowopapierowe.
Słusznie więc nie ma łodzi, którą uciekli, gdy kochanek odebrał jej wiadomość:
Zerwij kwiat, nim ci go zerwą.
I nie ma mostka, po którym ścigał ich gniewny ojciec z bogatym amatorem.
Nie ma wysepki z chatą, w której się Kun i Czang schronili.
Musiałoby się tło powiększyć, ale nie ma takich krokusów. Muszą wystarczyć tej historii nagie gałęzie prostorosłych wierzb, czy topoli?
wierzba na wietrze
rząd bezlistnych topoli
gubią źdźbło kory

Za jedyny rys dramatu ma posłużyć tylko to, że są gdzieniegdzie skrzyżowane. I to, że jest ich więcej, tworzą szpaler, kępę, a wprawione w ruch magicznym tańcem wyczarowują cel swego namalowania – słup ognia, wokół którego krążą, w którym dokona się metamorfoza przeznaczona parze bajkowych bohaterów.

Lecz nie ma tego gdzie namalować, płatki krokusa są za małe.
I musiałby rysownik dostać jeszcze inną, ognionośną kredkę, aby się wyrwać z kręgu porcelanowej prozy monochromatyzmu.
kępa bladawych
rycin jednobarwnych drzew
magicznie krąży

Być może jednak w tym ów jednokredkowy artysta osiągnął szczyt mistrzostwa, skoro baśń o nieszczęśliwych kochankach spalonych w chatce, a rano zmartwychwstałych jako para gołębi – jednak nam opowiedział.
© A. Dąbrówka
Inne tematy w dziale Rozmaitości