Prof. Zbigniew Lewicki, znany amerykanista, odpowiedział na zaproszenie do debaty o stosunkach polsko-amerykańskich. Oto jego tekst:
Wszyscy znamy tajemnicę angielskich trawników: należy je przycinać i podlewać przez kilkaset lat, a potem można już do woli po nich deptać. W Polsce niestety obowiązuje model murawy położonej na hura na jednym ze stadionów Euro 2012, bo zbliżał się jakiś termin. I w efekcie na każdy mecz trzeba ją kłaść od nowa, ogromnym kosztem i bez żadnej nadziei, że tym razem wytrzyma dłużej niż kilkanaście minut.
Obawiam się, że jest to aż za dobra metafora stosunków polsko-amerykańskich, zaniedbywanych na co dzień, a przy okazji kolejnych wizyt z mniejszym (częściej) lub większym (nader rzadko) powodzeniem odkurzanych i polerowanych. Ale w tym wypadku rzecz nie w trawie lecz w powadze całkiem sporego państwa europejskiego, w którym wizyta prezydenta amerykańskiego wywołuje zdumiewającą ekscytację połączoną z panicznym poszukiwaniem uzasadnienia dla samego wydarzenia. A przecież nic takiego nie dzieje się przy okazji identycznych wizyt w Berlinie, Paryżu czy Londynie. Podobnie zachowują się w Europie tylko państwa cierpiące na kompleks niedowartościowania – i państwa mające uzasadnione obawy, że ich własna polityka sprawi, że Stany Zjednoczone stracą dla nich zainteresowanie.
W takiej sytuacji znajduje się od pewnego czasu Hiszpania, która wbrew szumnym deklaracjom jest poważnie zaniepokojona ignorowaniem jej przez Waszyngton. Czy Polska ma także powody do przypisywania nadzwyczajnego znaczenia wizycie głowy zaprzyjaźnionego państwa?
Zapewne nie takie, jak Hiszpania, ale dużo zrobiono, by sprzeniewierzyć się zasadzie, że zaufanie buduje się przez lata (jeśli nie przez pokolenia) spolegliwego współdziałania z sojusznikiem, a szacunek zdobywa się współtworząc takie związki za pomocą własnych inicjatyw. Ale Polska przynajmniej od czasu wstąpienia do NATO nie stworzyła własnej polityki wobec największego mocarstwa świata. Co więcej, nikt nie prowadzi prac koncepcyjnych w tym kierunku. Spośród ważnych państw europejskich chyba tylko w Polsce nie istnieje żadna instytucja, zajmująca się badaniem polityki amerykańskiej i tworzeniem niezależnych analiz, mogących stanowić jedną z podstaw decyzji rządowych.
Roli takich instytucji nie sposób przecenić. Każdy, kto miał do czynienia z instytucjami rządowymi wie, że natłok spraw bieżących uniemożliwia w praktyce prace koncepcyjne. Nawet zresztą, gdyby było inaczej, to i tak Polska jest jedynym krajem europejskim, w którym doradcą prezydenta do spraw polityki zagranicznej jest osoba od dawna i konsekwentnie obnosząca się ze swoim antyamerykanizmem i stawiająca sobie za cel „wyśmianie Stanów Zjednoczonych”. Skutki takich ambicji widzieliśmy podczas niedawnej wizyty prezydenta Komorowskiego w Waszyngtonie. Ciekawe, czy na zakąskę w czasie obiadu prezydenckiego w Warszawie kuchnia poda bigos…
Ale, żeby było jasne: równie szkodliwe dla obrazu Polski w Waszyngtonie były wizyty dwojga byłych konstytucyjnych ministrów ze skargami na obecny rząd. To zdumiewający przejaw wasalstwa – a zarazem naiwności. To oczywiste, że Amerykanie mają rozmaite materiały dotyczące Smoleńska i równie oczywiste, że nigdy tego nie potwierdzą, a już na pewno nie wobec osób prywatnych przybywających w tak nieokreślonym charakterze.
Specyficzna sytuacja panuje też w MSZ. Minister bez wątpienia dobrze zna Waszyngton, ale jak to często bywa w takich sytuacjach, nie jest otwarty na alternatywne koncepcje dotyczące możliwych kierunków polskiej polityki wobec Stanów Zjednoczonych (słyszę, że nie tylko w tym zakresie, ale spraw innych niż amerykańskie staram się nie komentować). Nie ma więc mowy o żadnej „burzy mózgów”, często natomiast zwycięża, jako najłatwiejsza, polityka reaktywna, czyli formułowanie naszego stanowiska wobec koncepcji powstałych w Waszyngtonie i podsuwanych Warszawie. Gdy niedawno zapytałem urzędnika administracji amerykańskiej o nieformalną ocenę polskiej polityki wobec Stanów Zjednoczonych, ten zdziwił się, że pytam go o byt wirtualny.
Zgodnie z kontrolowanymi przeciekami, prezydenci Komorowski i Obama mają rozmawiać przede wszystkim o relokacji dywizjonu samolotów F16, czyli o kwestii ważnej, ale już przesądzonej, w której pozostały tylko sprawy techniczne. I o gazie łupkowym, czym przecież zajmują się prywatne firmy amerykańskie – chyba, oczywiście, że tematem rozmów byłoby zapobieżenie posługiwaniu się przez Gazprom tzw. organizacjami ekologicznymi, by uniemożliwić eksploatację złóż. Ale tak się zapewne nie stanie i wówczas pojawi się jak zwykle temat wiz, bo Kancelaria (jak przed wizytą w Waszyngtonie) zapewnia, że o tym nie padnie ani słowo …
A gdzie Libia i dramat uchodźców, gdzie potencjalnie wybuchowa sytuacja w Syrii, gdzie konsekwencje przewrotu w Egipcie czy wreszcie perspektywy interwencji w Afganistanie? Cóż, o takich drobiazgach prezydent Obama rozmawiać będzie w Londynie i Paryżu… Warszawa i tak nie ma w tych kwestiach nic oryginalnego do zaproponowania.
Inne tematy w dziale Polityka