Gdy kurz już opadł z okolic miejsc wyborczych w USA, gdy po zliczeniu głosów okazało się, że w Ameryce znowu zwyciężył głosami elektorskimi, jak dwie kadencje temu Donald Trump, giełdy poprawiły wskaźniki (nawet japońska), bitcoin odzyskał straty na wartości, a Elon Musk ma szanse na dofinansowanie prywatnych programów kosmicznych z kieszeni Amerykanów. Można pokusić się o stwierdzenie, że wybory prezydenckie w USA wygrał protegowany Elona Muska. Czy przeważyła loteria, którą organizował sponsor, czy jednak inne wskaźniki, trudno dziś przesądzać.
Na pewno sondaże, które pojawiały się w czasie kampanii prezydenckiej w Stanach były niedoszacowane dla Trumpa na korzyść Kamali Harris.
U Amerykanów, którym nie podobała się krocząca inflacja, zwiększone wydatki na żywność i opłaty, obniżenie podatków proponowane przez Trumpa przyniosło skutek, który nie był widoczny w czasie prowadzenia kampanii wyborczej. Trump po wyśmiewających go artykułach w światowej prasie zgolił grzywkę Johny’ego Bravo jak z kreskówek dla dzieci, lekko zmienił kolor fryzury i schudł tak, że marynarki które nosił na wiecach wskazywały na to, że pracuje całym sobą na wynik. Pojechał nawet do Niemiec, by odwiedzić stary kraj przodków przy okazji próbując zrozumieć dlaczego UE i Europa tak go nie lubią. Robił wszystko, by wydać się bardziej wiarygodnym niż jego przeciwniczka Kamala Harris, której się bał. Efekt jego zaangażowania, nawet gdyby było pozorne, miał być pełny nowych wizerunkowych dokonań. Założył też prezydent-elekt fartuch jednej z sieciowych restauracji, by wydać się zwykłym człowiekiem rozumiejącym problemy innych zwykłych ludzi. Taki trochę Trump Hell’s Kitchen lub Master Chef made in USA. Takie prowadzenie kampanii zażarło. Nawet negatywny efekt jego wypowiedzi o tym, że obroni każdą kobietę w USA by była bezpieczna, przełożył się na wzrost poparcia. Co prawda wśród Amerykanek mieszkających w małych miejscowościach poza miastami, ale ich, okazało się, było więcej niż miejskich samodzielnych intelektualistek, wojowniczek o dozwoloną aborcję i prawo do prywatności. Kobietom na wsiach Donald Trump jawił się jako senior John Dutton w serialu „Yellowstone” wyprodukowanym przez Paramouth Network, albo jako obrońca Beth Dutton po jej pobiciu tamże. Amerykanom spodobał się Trump w wydaniu Yellowstone jak w przypadku tego, krótkiego wyjątku z serialu: https://www.youtube.com/watch?v=JraeZ2WyrYg. Mężczyźni lubią, gdy kobiety walczą ze sobą o nich, ale nie przeciwko nim.
Wielu analityków i komentatorów politycznych, politologów i dziennikarzy przez ostatnie dwie doby, prawie na całym świecie, podsumowywało amerykańskie wybory prezydenckie. Wszyscy mieli poważne argumenty. Na czoło wysuwało się przekonanie, poparte danymi o popularności kandydatów w danych tygodniach, że Joe Biden za późno zrezygnował z kandydowania na urząd prezydenta USA i że inaczej wyglądałaby sytuacja Demokratów, gdyby w prawyborach Partii Demokratycznej w USA wybrano na kandydata białego mężczyznę spośród znanych ludziom senatorów lub gubernatorów, choćby Tima Walza. Harris miała za krótką kampanię i korzystała z niedoszacowanych sondaży przy układaniu cyklu spotkań. Dwa najważniejsze argumenty wybrzmiały mentorsko na przyszłość. Gdy 06.listopada.2024 dowiedziałem się, że Pensylwanię z 19 głosami elektorskimi wziął Donald Trump, uważałem dalsze przeglądanie wyników wyborczych za bezcelowe, już wtedy były prezydent te wybory wygrał. Przez kolejną część dnia w Europie trwało sukcesywne dobijanie nadziei demokratycznych serc kolejnymi informacjami o nowych, zdobytych przez Trumpa głosach elektorskich.
Jest coś takiego w narodzie amerykańskim, że począwszy od Dzikiego Zachodu i zdobywania kolejnych obszarów zabieranych Indianom, rdzennym mieszkańcom kontynentu, lubią podbój, wieczną tułaczkę, zmiany i gorączkę złota. Jest więc w Amerykanach coś z „Roswell” serialu i filmie o lądowaniu kosmitów, coś z „Facetów w czerni”, gdzie już z kosmitami prowadzą interesy i mają kontrolę nad międzyplanetarnymi lotniskami, czy z„Pogromców duchów”, gdzie orężem i sprytem walczą z ich przestępcami, bo duch to też coś kosmicznie ulotnego i niepojętego tak, że istnieje w umysłach ludzkich zupełnie logicznie. Stwierdziłem, tuż po tych wyborach prezydenckich, że w Amerykanach jest też coś z filmu „Miasteczko Twin Peaks”. Zastanawiałem się, czy Secret Service lub CIA montują w prezydenckim samolocie Air Force One nowej generacji specjalne, ukryte kamery, by móc obserwować czy prezydent-elekt już w pierwszych dniach będzie się zabawiał z nowymi paniami pokroju Stormy Daniels, czy jednak odczeka jakiś czas lub w ogóle zrezygnuje z pozamałżeńskich wycieczek seksualnych.
Zastanawiałem się też, czy Donald Trump będzie korzystał z programu CIA „prania owiec”, żeby eliminować oponentów, czy sędziów o nierepublikańskich przekonaniach, którzy będą kontynuować sprawy sądowe, w których jest oskarżonym, i czy nie będą to, w ramach przyjaźni z Putinem, żołnierze specnazu GRU, czy innej maści cichociemni ninja. Bo wtedy zawsze będzie można każdy kolejny zgon zrzucić na podstępny rosyjski wywiad, czy rosyjskich hakerów. Na miejscu Donalda Trumpa (swoją drogą, gdzie mnie do niego, za wysokie progi) zwracałbym raczej uwagę na chińskie przełomowe badania nad sztuczną inteligencją, bo śmiem uważać, że to właśnie Chińczycy są daleko w przodzie w programowaniu wszelkich szpiegowskich chwytów informatycznych, pod wpływem których padają amerykańskie zabezpieczenia w najważniejszych i najbardziej chronionych strategicznie miejscach. Chyba Google, o ile się nie mylę, puścił w obieg na świecie, czy też w necie na Tajwanie, takie AI za darmo, które rozkodowali właśnie Chińczycy i wprowadzili do niego program szpiegujący, który obiegł całą sieć na globie i popsuł na moment amerykańskie bezpieczeństwo narodowe. A wystarczyło przejąć pracowników Google, którzy taką AI stworzyli do NSA, by od razu któryś z nich wpadł na pomysł zabezpieczenia tak skonstruowanego oprogramowania przed atakami hakerskimi i wprowadzaniem programów w tle, obcych.
Wracając do skutków wyborów prezydenckich w USA mniemam, że amerykański przemysł zbrojeniowy będzie od pierwszego dnia prezydentury naciskał na Donalda Trumpa, by ten zostawił w spokoju Ukrainę i dalej jej pomagał amerykańskim, najnowszym arsenałem zbrojeniowym, by pokonać Putina. Choć w tej kwestii ludzie z Ukrainy są zmęczeni już wojną, kobiety na Ukrainie mają dosyć zasypiania, budzenia się i życia w hałasie strzałów frontowych, wybuchów bomb i rakiet, alarmów przeciwlotniczych, pogrzebów, cynowych trumien i smutków. Czy mają po cichu dosyć Starlinka Elona Muska nie mam takich danych. Uważam, że dla amerykańskich idei podboju nowych obszarów Ziemia jest za mała. Tak samo jak za mała jest Ziemia dla Chińczyków, Hindusów i Rosjan. Kręci ludzi to coś, co gdzieś tam istnieje w wyobrażeniach lub jako logiczne następstwo białych karłów i czarnych dziur może budować nowe światy z ziemską wodą i tlenem, zasobami iście ziemskimi w postaci gleby i surowców, gotowych do zamieszkania, gdy tylko trzeba je znaleźć i do nich dotrzeć, dostępne za darmo, tylko wziąć. Taki wewnętrzny przymus łowiecki, zbieraczy lub rolniczy ludów pierwotnych choćby w postaci wycieczek do lasu w sezonie, by zbierać grzyby – czyli coś co jest też za darmo, w miejscach, które trzeba znaleźć i można to ze sobą zabrać powiększając dobrostan, bez wysiłku pozbywania się części majątku w postaci pieniędzy, by to kupić.
Elektorat kobiecy w USA, który jest przeciwny prowadzeniu wojen, czy wojen zastępczych, niestety w tych wyborach rozłożył swoje sympatie w dziwny sposób, mimo poglądów Donalda Trumpa na NATO, sprawy wojny Izraela z Hamasem czy Hezbollahem, wojny Rosji z Ukrainą. Tutaj Kamala Harris była w poglądach wyraźniejsza niż Trump, a mimo to przeważyły inne aspekty mające znaczenie dla prywatnych budżetów wyborców.
Dziwi mnie także rozkład głosów, w tych wyborach w USA, ludzi o kolorze skóry odmiennym od białego, Amerykanów pochodzenia żydowskiego, czy arabskiego. Co prawda jeszcze pełnych wyników tychże głosowań w podziale na nacje pochodzenia i wielkość miejscowości zamieszkania nie pojawiły się w opracowaniach, ale jestem ciekaw gdzie tu tkwi clou przegranej Kamali Harris. Kampanię wiceprezydent USA miała, co widać po wynikach głosowania, za krótką. Nie dotarła w wiele miejsc, nie określiła jasno swoich pomysłów na imigrację i odwrócenie granicznych trendów załatwiania nielegalnych wtargnięć do kraju. W opublikowanych wynikach sondaży amerykańskich cytowanych przez niektóre gazety, mających na celu uchwycenie trendów głosowania i chęci Amerykanów do zmiany, jawił się jeden wyraźny kierunek – zmęczenie prezydenturą Joe Bidena, która w większości publikacji oceniana jest jako pozytywna dla USA.
Ogólnie rzecz biorąc lepszy chleb i lepsze igrzyska zaproponował ludziom Trump. Nie potrafił się na poziomie wysłowić, jakby nie pobierał nauk na studiach, ale akurat tu bliżej i bardziej był rozumiany przez właśnie zwykłych mieszkańców małych miasteczek i wsi, osobiście będących w stanie bez perspektyw na poprawę warunków swojego życia. Ich przekonywała najbardziej idea Trumpa i hasło: „America first again”. Kamala Harris nie posiadała w swej krótkiej kampanii tak chwytliwego i krótkiego hasła, które w formie czapeczek „pokryłoby” czerwienią i bielą wszystkie stany. Koszulki i kubki z Harris obok Statuy Wolności były w zakupie droższe niż czapeczki i breloczki do kluczy samochodowych Trumpa. W takim rzeczowym marketingu politycznym też jest ukryta siła. Szczególnie w częstości używania i identyfikowania się z nadrukowanym hasłem, częstości fizycznego patrzenia na treść. I choć po obu stronach pieniądze na kampanię, reklamę polityczną i wiece wydane były w podobnej, ogromnej ilości to efekt w tym wybitnie lepszy osiągnął Trump. To wniosek - nauka dla Demokratów na przyszłość, by zwracali większą uwagę na szczegóły i niewidoczne gołym okiem niuanse. O wygranej Trumpa zadecydował więc pojedynczy, skromny portfel w kieszeni obywatela USA i wizerunek leżących w nim pieniędzy, czy oszczędności, pozwalających na życie na takim poziomie jak za poprzedniej jego kadencji, zgoła dziesięć lat temu. Chęć powrotu do zadowalającego stanu posiadania i szczęśliwości, kojarzonych z wizerunkiem konkretnego prezydenta, jest dla wyborcy amerykańskiego, okazało się, najważniejsza przed wszystkim innym. W Trumpie można było zauważyć coś, co tli się w duszach kolejnych amerykańskich pokoleń, wizerunek lokalnego szeryfa, który kiedyś mógł być kowboyem, kroczącego z długą bronią w dłoni i krótką bronią za pasem, broniącego swojego prawa do ziemi i własności, mogącego strzelać do intruza, który nocą narusza jego posiadanie, by bronić rodzinę – posiadane kobiety i dzieci. Kamala Harris nie była kompatybilna z tym wizerunkiem. Proponowała legalną aborcję we wszystkich stanach, ale nie wyraziła dosadnie chęci walki z inflacją zżerającą amerykańskie poczucie godności. Nie była w czasie kampanii kimś takim jak John Dutton z Yellowstone i nie była wizerunkowo tak sprytna jak Donald Trump. Nosiła spodnie, ale jest kobietą, której Amerykanie nie widzieli w przywództwie na wojnie o wszystko, ani w podboju kosmosu. Nie oferowała zmiany tylko kontynuację polityki Joe Bidena, łapała niuanse polityczne, ale im skutecznie nie dowierzała i była w świadomości politycznej publicznie za krótko, by została ojcem swojego narodu jak Abraham Lincoln.
Pocieszające jest dla Kamali Harris jedno – w przypadku wystawienia przez Demokratów w boju o fotel prezydenta popularniejszej od niej Michelle Obama skutek głosowań byłby podobny. Spowodowany wprost brakiem gotowości u obywateli posiadania kobiety- prezydenta, i tylko tyle. Brakiem gotowości...
Wielka szkoda, że prawnik nie został prezydentem w tym kraju. Wielka szkoda, że Amerykanie wolą Dziki Zachód i dowolność w interpretowaniu prawa niż porządek prawny common law i demokratyczny spokój. Czekam na nowe odcinki „Z Archiwum X” w wydaniu Donalda Trumpa.
„Seksmisja” jako rządy kobiet, uważniejszych i bardziej pokojowych wydaje się odległą jeszcze mrzonką scenariusza zekranizowanego przez Juliusza Machulskiego w jakimkolwiek mocarstwie. „Ciemność. Widzę ciemność…” w USA. Obiektywny i niezależny Washington Post nie poparł żadnej z kandydatur w 2024 roku. Nie dziwię się, w końcu ich mottem przewodnim jest zdanie wpisane po aferze Watergate – „Demokracy dies in Darkness”.
Pozostało nam w każdym kolejnym dniu wysłuchać rano słów Denzela Washingtona (Above Inspiration) w filmiku zatytułowanym „Put God First” i na przekór Trumpowi robić swoje, gdziekolwiek jesteśmy, po tej, czy po tamtej stronie oceanu. Oby w wojnie samców alfa (Trump versus Putin) nie spotkał nas „Wodny świat”, tam John Dutton, sorry Kevin Costner jest kimś zupełnie innym i „świat” też wygląda zgoła inaczej niż ludziom się śniło.
https://www.youtube.com/watch?v=BxY_eJLBflk
Wątpiącym w republikańską demokrację polecam książkę autorstwa Filipa Bryjka pt.: „Wojny zastępcze” wydaną w 2021 roku przez Polski Instytut Spraw Międzynarodowych, przyjemna lektura.
W oddechu od spraw ważnych marzę o wykonaniu przez Jakuba Józefa Orlińskiego pieśni pt.: „S.O.S. d'un terrien en détresse” w lepszej interpretacji i skali głosu niż Piet’a Arion na YouTube.
Felieton powstał na podst. oprac. „Przegląd”, „Sieci”, „Do Rzeczy”, „Polityka”, FOX News.
Czytam, oglądam, wnioskuję. Lubię fakty, kieruję się zasadą słuszności.
Being There.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka