Dzisiaj mijają dokładnie cztery tygodnie od momentu kiedy pojawiłam się tutaj z oddechowymi (i nie tylko) powikłaniami po koronawirusie. Szybko jednak lekarze sprowadzili mnie na ziemię, twierdząc, że żaden tam koronawirus tylko gruźlica. Nie mam pojęcia co jest lepsze, bo głupio byłoby stawiać jedną chorobę nad drugą. Faktem jest że gruźlicę się leczy, a zniszczenia spowodowane koroną dalej są dla lekarzy wielką zagadką. Wciąż mam jednak wątpliwości dotyczące samej gruźlicy, ale nie chcę się wymądrzać i pokornie poddaję się zaproponowanemu tutaj leczeniu. No właśnie, leczenie. Jak to jest, że przez tyle lat (a nawet wieków) istnienia tej choroby nie wymyślono nowoczesnego systemu leczenia - jeden antybiotyk i po kłopocie?
Niestety, te powalające człowieka wraz z jego narządami wewnętrznymi ogromne dawki leków i miesiące wyczekiwania na efekty leczenia to trochę dużo nawet dla najbardziej cierpliwych i opanowanych.
U mnie sprawa ma się tak, że od tygodnia jestem na detoksie. A to dlatego, że wątroba po tygodniu brania dwóch garści chemioterapeutyków (ok 15 szt. ), postanowiła się zbuntować. Enzymy wątrobowe przekroczyły 200. Po chwilowej poprawie znów rosną. Także nastąpiło natychmiastowe odstawienie leków. Teraz kroplówki i zalecana tu wszystkim cierpliwość. Można powiedzieć, że moje leczenie się wyzerowało, bo gdy tylko wątroba zechce współpracowć zaczynamy zabawę w leki od początku.
Ogólna zasada leczenia gruźlicy to podawanie 4 leków przez 2 miesiące (przeważnie w szpitalu), a następnie 2 leków przez 4 miesiące - ambulatoryjnie. Dotyczy to jednak przypadków tzw. idealnych - bez powikłań. No ja już mam miesiąc w plecy.
Czy to dużo czy mało, trudno odpowiedzieć. Przez te cztery tygodnie udało mi się (jak to ładnie określił Mann w Czarodziejskiej Górze) "wżyć się". Niby każdy dzień wygląda tak samo. Nie umiem odróżnić środy od niedzieli czy poniedziałku od soboty. Jednak gdy człowiek przestanie liczyć dni, pozna pacjentów i reguły panujące na oddziale, nie jest tu tak źle. Każdy dzień ma w sobie coś nowego i interesującego.
Z braku dodatkowych bodźców, można skupić na malutkich sprawach, dzięki którym szybciej można się zaklimatyzować. I tak na przykład, było dla mnie wielkim zdziwieniem gdy na samym początku dialogi z długodystansowcami (leżącymi powyżej 6 miesięcy) wyglądały tak:
-Jak masz na imię?
- Monika
-Prątkujesz?
I na tym rozmowa przeważnie się kończyła. Niedawno złapałam się na tym, że sama tak zaczynam rozmowę z "nowymi" :) Gdy wczoraj czekałam w długiej kolejce na usg rozmowę zagaiła Pani, która jest "u nas" od kilku dni. Tradycyjnie narzekała na jedzenie. Odpowiedziałam jej, że za parę tygodni się przyzwyczai. Ze strachem w oczach spojrzała na mnie i krzyknęła: "Jak to za parę tygodni, ja
tu przyszłam tylko na parę dni?!". Odpowiedziałam jej ze spokojem: "ja też".
Najwięcej osób poznałam w palarni, gdzie chodzę kilka razy dziennie, żeby puścić dymka ze swojego podgrzewacza. Dzięki temu dowiedziałam się np, że Pan R., który leży tu już 16 miesięcy, chodzi w weekendy na targ po świeże pomidory i żona już go nie odwiedza od 5 miesięcy, bo stwierdziła, że to strata czasu. Panu M. zmarła kilka dni temu mama i w jej intencji rozdawał pacjentom cukierki. Pani U., pielęgniarka, zaraziła się na oddziale. Leży już 14 miesięcy i może wyjdzie w listopadzie.
Ale nikogo to tutaj nie wzrusza i nie smuci. Panuje raczej znudzenie i obojętność. Oprócz tego wielkim poruszeniem na oddziale było przywiezienie więźnia. Kajdany na nogach i rękach oraz dwóch pilnujących strażników 24 h na dobę ruszyły wyobraźnię większości. Szeptało się w korytarzach: "ciekawe czy to morderca", "o rany, on śpi w sali obok mnie, a jak wyjdzie w nocy?". Kilka dni trwało poruszenie, aż w końcu zapytałam pilnujących Panów czy więzień dokonał jakiegoś spektakularnego przestępstwa.
Zawiedliśmy się trochę, ponieważ za kilka tygodni ma być zwolniony i jest całkowicie niegroźny.
Poza tym rytm dnia jest wyznaczony przez posiłki. 8 - śniadanie, 13 - obiad, 17 - kolacja. Pospać jednak do ósmej się nie da, ponieważ panie pielęgniarki o szóstej wpadają z lekarstwami lub termometrem, zapalają światło i podniesionym głosem mówią: "Co to za spanie o tej porze? Wstajemy!" Na odchodne trzaskają drzwiami jakby zazdrościły nam tego leżenia.
Pierwsza część dnia (do obiadu) to przeważnie badania, kroplówki, obchód. Dopiero popołudniu można wyjść na zewnątrz, pospacerować trochę i pobyć z własnymi myślami.
Teren jest piękny więc spacery po lesie sprawiają mi ogromną przyjemność. Zaczął się sezon grzybowy. W szpitalu jednak nie wolno suszyć grzybów, bo....prątki. Szkoda.
Poza tym dużo czytam. Staram się wybierać bardziej wymagające lektury, jak choćby wspomniana już Czarodziejska Góra (polecam wszystkim leżącym w szpitalu :)
Także czas jest pojęciem względnym, a co nas nie zabije ....itd.
Trzymajcie się zdrowo
Blog powstał w maju 2020 r. w związku z 29-dniową kwarantanną spowodowaną zakażeniem koronawirusem.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości