Od paru dni próbuję tu, w mojej ocenie jasno, wytłumaczyć pewne dość złożone, ale nie tak znowu bardzo, kwestie. Niestety spotykam się z jawnym niezrozumieniem, a momentami z niechęcią. To nic, niechęć i niezrozumienie nie są mi straszne, ponieważ w obydwu zakresach przeszedłem już wszystkie etapy, z elementami jawnej fizycznej agresji włącznie. Będziemy więc gadać dalej o tych jakże ciekawych sprawach.
Nigdy nie zapomnę wypowiedzi Jerzego Urbana, który w którymś wywiadzie powiedział, że on doskonale wie, jakie jest największe pragnienie pojedynczego człowieka, jest nim mianowicie przemożna chęć podniecania się w grupie. On to wie i stara się uczynić zadość temu pragnieniu kiedy tylko może, a jeśli ktoś chce mieć doń o to pretensje niech się walnie w swój pusty łeb. Jerzy Urban bowiem uszczęśliwia ludzi wedle ich własnych recept, o co chodzi krytykom? Pewnie są zawistni albo mali duchowo i nie rozumieją prawdziwych emocji. Od kiedy przeczytałem te, jakże pouczające słowa Jerzego Urbana, łatwiej mniej chyba namówić na ujeżdżanie łosi w Kampinosie niż na jakiekolwiek grupowe występy, gdzie tłum cały i pojedyncze jednostki słowem, gestem i choreografią wyrażają radość, bądź smutek z jakiegoś powodu. Nie zachęcam nikogo do tego by podążał tą samą co ja drogą, bo nie jestem Jerzym Urbanem i moim celem nie jest uszczęśliwianie ludzkości. Tak więc róbcie sobie co chcecie. Ja i tak swoje powiem.
Jak wiemy istnieją na świecie fabryki emocji, zwane też czasem fabrykami snów. Największa z nich znajduje się w takiej miejscowości Hollywood, daleko, daleko w Ameryce. Na wzór tej fabryki, w całym świecie zbudowano mniejsze, które uszczęśliwiają lokalne społeczności i jakieś, przepraszam za wyrażenie, etnosy. W tych dziwnych zakładach produkcyjnych pracują ludzie zwani reżyserami. W swojej zawodowej drodze przechodzą oni dość specyficzną obróbkę, po której ich umysł przypomina kawałek żółtego sera z dziurami, z których tu i ówdzie wyłażą małe, wesołe, białe myszki. Tak jest zawsze. Nie ma na całym świecie ani jednego reżysera, którego umysł wyglądałby inaczej. Oni – wszyscy jak jeden – kierują się dokładnie takimi samymi intencjami jak Jerzy Urban – chcą uszczęśliwiać ludzi, albowiem wiedzą, że największym pragnieniem każdego człowieka jest podniecać się w grupie wraz z innymi ludźmi. I ci reżyserzy ze wszystkich sił starają się spełnić pragnienia ludzi. Poza fabrykami, o których mówię, ale w ścisłym z nimi związku, żyje plemię naganiaczy, zwanych czasem krytykami filmowymi. Oni zajmują się kreowaniem potrzeb ludzi, których potem uszczęśliwiają reżyserzy. Niech się nikomu bowiem nie zdaje, że człowiek wie dlaczego chce się podniecać w grupie. On jedynie wie, że chce. O tym dlaczego chce musi mu powiedzieć ktoś, kto kreuje rynkowe trendy. Oczywiste jest, że nie można w nieskończoność oglądać filmów typu „Love story”, nie można też jednak liczyć, że na rynku lokalnym, przeznaczonym dla jakiegoś etnosu, pojawiać się będą obrazy gdzie postaci gadać będą wyłącznie w lokalnym narzeczu. Każdy lokalny rynek podłączony jest do globalnego i każdy etnos musi oglądać produkcję Hollywoodu i tym się ekscytować w grupach i podgrupach. Jeśli pokazuje im się coś, w czym bohaterowie gadają po ichniemu ma to zwykle spełniać jakąś rolę wychowawczą, robione jest na polityczne zamówienie, albo ma wywołać takie reakcje jakie są akurat przez zamawiającego ów obraz pożądane. Do tej roboty zatrudnia się reżyserów, których mózgi wyglądają już nie tylko jak ser z myszami, ale jak ser wytarzany w popiele z myszami i robakami. Tacy jak Wojciech Smarzowski, zwany nie wiadomo dlaczego Wojtkiem. W tymże właśnie Wojtku Smarzowskim, który ma na swoim koncie filmy takie jak „Wesele”, kręcone na ewidentne zamówienie polityczne, pokłada wielkie nadziej ksiądz Isakowicz-Zaleski. Wierzy ów święty kapłan, że dzięki filmowi, który Smarzowski nakręcił, a który zaraz wejdzie na ekrany, w Polsce naszej zmieni się wiele, a naród odzyska godność i przeżyje katharsis. Jakby tego było mało w szczerość misji Smarzowskiego wierzy także profesor Sławomir Cenckiewicz i to jest coś, czego moja biedna głowa nie ogrania, ale nie martwię się tym, bo gdzie mi tam przecież do Jerzego Urbana.
Pragnieniem ludzi, którzy czekają na film „Wołyń” jest, by wreszcie zobaczyć jak to było naprawdę, jak przecinali piłą, obdzierali ze skóry i rozbijali głowy siekierami. Od obejrzenia tych okropności przyszli widzowie uzależniają kierunek w jakim potoczy się dyskusja polityczna i historyczna w Polsce. Ludzie ci liczą także, że jak tak zwani inni obejrzą ten film, to wzruszą się tak mocno, że od tego seansu będą im towarzyszyć wyłącznie szlachetne i ciepłe, a także pełne współczucia myśli o Polakach i Polsce. Uważam, że to drugie pragnienie jest podwójnie, a nawet potrójnie fałszywe. Po pierwsze służy do zamaskowania tego pierwszego pragnienia – by zobaczyć jak ich mordowali, po drugie, tylko ktoś bardzo naiwny może myśleć, że ktokolwiek wzruszy się losem Polaków po obejrzeniu jakiegokolwiek filmu, a po trzecie i najważniejsze, ten film nie jest przeznaczony do dystrybucji zewnętrznej. Nie myślicie chyba, że film „Wołyń” zostanie sprzedany gdziekolwiek i ktokolwiek będzie go oglądał? To jest film przeznaczony do tego, by Polacy mogli podniecać się w grupie i uzyskać złudzenie, że są rozumiani, a do tego jeszcze rozumiani dobrze.
Nie są i nie będą. To jest oczywiste i żaden film, nawet najbardziej przerażający niczego tu nie zmieni.
Powróćmy jeszcze raz do dyskusji wywołanej artykułem o ukraińskim pochodzeniu Anny Walentynowicz. Kolejność zdarzeń jest taka. Mirosław Czech ujawnia w gazowni fakty z dzieciństwa Anny Walentynowicz, Sławomir Cenckiewicz pisze biografię tejże Anny nie wspominając o tych faktach, jego kolega z gdańskiego IPN pisze artykuł o dzieciństwie Anny Walentynowicz, Sławomir Cenckiewicz próbuje bronić intencji z którą napisał swoją książkę, a wszystko to w przeddzień premiery omawianego filmu.
Jeśli ktoś nie rozumie o czym ja tu mówię już wyjaśniam – mówię o poziomie dyskusji. Panowie Czech i Hałagida, mając oparcie w mediach wielkonakładowych, instytucjach państwowych przeprowadzili poprawne dochodzenie w sprawie, które jest poparte zeznaniami świadków. Jedyne co można zrobić w takiej chwili to uśmiechnąć się, pogratulować im dobrej roboty i zapytać, czy według nich kategorie etniczne mają w dzisiejszych czasach, a także w ocenie zdarzeń z historii Solidarności, jakiekolwiek znaczenie? Nie wiem jak Czech, ale jestem pewien, że profesor Hałagida z uśmiechem zgodzi się z nami, że nie mają żadnego. I na tym dyskusja się skończy. Kolejną taką próbę będziemy mogli całkiem zlekceważyć, a przy następnej popukanie się w czoło będzie jak najbardziej na miejscu. No ale oni, podobnie jak Jerzy Urban, wiedzą, że największym pragnieniem człowieka jest możliwość podniecania się grupie. I nie mylą się. Widać to było po komentarzach pod moimi tekstami i widać to po, jakże dziecinnych reakcjach ludzi na wiadomość, że na ekrany wchodzi film „Wołyń”. Ja od początku deklarowałem wrogość do tego filmu, a kiedy się dowiedziałem, że ze względu na brak pieniędzy wycięto zeń sceny kiedy mściciel sprawiedliwy zabija złych siepaczy, zostawiając tam samych siepaczy i ich ofiary, nie ma już ludzkiej siły, która by mnie skłoniła do obejrzenia tego filmu. Ja nie wiem czy groza tej formuły do wszystkich dociera – z braku pieniędzy usunięto sceny, w których widać, że ci Polacy jakoś sobie tam radzą. Powiem może jeszcze tyle, że jestem jedyną osobą znaną mi, której ten zabieg przeszkadza.
Nie przeszkadza to ani księdzu Isakowiczowi-Zaleskiemu, ani Sławomirowi Cenckiewiczowi, który wiąże z tym filmem niezrozumiałe dla mnie nadzieje.
Wróćmy teraz do mózgu Wojtka Smarzowskiego. Podejrzewam, że w nim już dawno wykiełkowała myśl, o tym, by zabrać się za kolejny film historyczny. Obstawiam w ciemno, że będzie to film o Jedwabnem. A skłoni do tego Wojtka Smarzowskiego przemożna chęć mówienia prawdy prosto w oczy, do której tak tęskni ksiądz Isakowicz, a także chęć powtórzenia sukcesu, jakim niewątpliwie będzie film „Wołyń”. Bo, że będzie to sukces, nie mam wątpliwości. Wszystkie szkoły na to zapędzą. Wszystkie lokalne, polskie media, będą o tym pisać. Ukraińscy politycy także zaangażują się w promocję pisząc różne protesty, które patriotyczne media będą omawiać i wyszydzać. No, a potem Wojtek szybko nakręci to Jedwabne i już będziemy w domu. W jakim domu? No w Europie Środkowej gdzie mieszkają rezuny i podpalacze stodół, którym trzeba narzucić jakiś porządek, żeby się nie pozabijali wzajemnie. Film „Wołyń” nie jest filmem historycznym, żaden film nie jest filmem historyczny, na im więcej w tym filmie kostiumów tym mniej jest on historyczny. To samo jest z książkami. Ja sam napisałem w życiu tylko jedną książkę historyczną. Nosi ona tytuł „Dzieci peerelu”.
Wszystkie filmy tego typu załatwiają wyłącznie sprawy współczesne. I tak będzie również i tym razem. Tylko, że widzowie w Polsce nie rozumieją jakie to są sprawy. Im się zdaje, że ten film zrobiono po to, żeby oni mogli podniecać się w grupach. Spieszę też z wyjaśnieniem dla tych, którzy niepokoją się, że Polacy będą tam przedstawieni niejednoznacznie. Nie martwcie się, będą jednoznaczni, będą wszyscy jak jeden bezbronnymi, szlachetnymi ofiarami, napatrzycie się na te ofiary do syta. Przecież Wojtek wyrzucił już, z braku pieniędzy sceny, w których mściciel sprawiedliwy zabija złych siepaczy.
Jeszcze raz więc – czy film służy temu by ujawniła się prawda? Nie, film jest narzędziem propagandy. Czy my dysponujemy jakimiś narzędziami służącymi do ujawniania prawdy? Czasem, ale dobrowolnie z nich rezygnujemy na rzecz narzędzi propagandowych, co ładnie było widoczne w tekście Sławomira Cenckiewicza usprawiedliwiającym jego polityczną biografię Anny Walentynowicz. Uważamy bowiem, że mamy na tyle siły, by owe propagandowe operacje przeprowadzić. Czy inni, na przykład pan Czech albo profesor Hałagida też sięgają po narzędzia propagandowe. Nie, oni są znacznie ostrożniejsi. No i nie negują wcale naszych ustaleń dotyczących zbrodni Wołyńskiej, a przynajmniej Hałagida ich nie neguje. Oni tylko starają się dotrzeć jeszcze głębiej, tam gdzie nie sięgają narzędzia propagandowe. Czy to jest pułapka na polskich historyków i ludzi, którzy chcą podniecać się w grupie? Rzecz jasna.
Czy ja mam nadzieję zmienić cokolwiek tym tekstem? Nie. Nie mam takiej możliwości, bo jestem za słaby. Wyrażam tylko, w trosce o los mojego plemienia, dość szczegółowe wątpliwości dotyczące polityki obcych prowadzonej wobec tego plemienia.
Teraz porozmawiajmy troszkę poważniej. Jestem po lekturze absolutnie wstrząsającego dla mnie tekstu kolegi Wolframa, który ukaże się w najnowszym, szkockim nawigatorze. Tekst jest długi, dotyczy Piotra Fergusona Teppera i zawiera różne rewelacje. Zdradzę niewielką ich część, bo aż mnie skręca. Granice rozbiorów I RP są granicami wpływów domów bankowych powiązanych z imperiami. To niby wiemy. Jest jednak jeszcze coś. To są granice trwałe i wyznaczone ostatecznie, a politycy o tym wiedzą. Mam na myśli polityków PO i PiS. Jakiekolwiek korekty tych granic i zmiany w strefach wpływów nie będą widoczne na mapach, a jedynie w papierach, do których nikt z nas nie ma dostępu. Wszystko inne, a więc wojny, rewolucje, nacjonalizmy to didaskalia i odbicie walki o wpływy pomiędzy organizacjami finansowymi. Wręcz narzędzia służące do tej walki. Nie można więc budować swoich wyobrażeń o rzeczywistości historycznej i politycznej korzystając z tych narzędzi, trzeba mieć inne. Trzeba mieć swój własny zespół pojęć. I próby stworzenia takich pojęć na bazie języka bankierów dostrzegam w tekście kolegi Wolframa. Jeśli sobie to uświadomimy, a do tego jeszcze dodamy jeden z wczorajszych newsów o tym, jak to w Rosji skazano pewnego pana na wysoką grzywnę, bo napisał, że 1 września roku pamiętnego Hitler i komuniści napadli na Polskę, możemy wreszcie zacząć myśleć po swojemu. Oto nie można w Rosji mówić i pisać prawdy, bo jest ona ogłoszona powszechnie jako kłamstwo. Czy wobec tego coś się w Rosji i jej stosunku do Polski zmieniło od sławnego roku 1794? Nie. Wszystko jest po staremu, bo granice wpływów banków zostały ustalone raz na zawsze. Dlatego właśnie, ktoś kto mówi w Rosji, że komuniści napadli na Polskę, ten wybiela Hitlera i neguje nazizm. Komuniści bowiem mogą być tylko dobrzy. Jest bowiem komunizm narzędziem, jakim się posługują banki do zagwarantowania pożądanego stanu rzeczy na zarządzanym przez siebie terytorium. Podobnie jest z ukraińskim nacjonalizmem, który wyznacza wpływy innych grup finansowych. Czy Ukraińcy zdają sobie z tego sprawę? Nie sądzę. Oni po prosty się cieszą, że mają sponsora, który funduje kawę i ciastka na różnych spotkaniach.
Jeśli idzie o Polskę ostatnim potwierdzeniem granic rozbiorowych była umowa pomiędzy prezydentem Rosji, a premierem Izraela na temat sposobu opisywania historii II wojny światowej. Pamiętacie to, prawda? Chodzi o to, żeby nie mówić o napaści z 17 września, bo w ten sposób gloryfikuje się nazizm. Można się tym oczywiście podniecać i ekscytować w grupie, ale nie ma to sensu, póki nie uświadomimy sobie istotnego sensu tej umowy. Podobnie jest z wojną w Donbasie. Organizacje finansowe nie mogą dojść do porozumienia, co ma na pewno ścisły związek z polityką imperialną Wielkiej Brytanii i Izraela. To czy przepychanki te odbywają się w takich czy innych kostiumach nie ma żadnego znaczenia. I co? My w tych okolicznościach chcemy się kłócić czy Anna Walentynowicz była Polką czy Ukrainką? Bo nie możemy żyć bez symboli, tak? Każdy, nawet mało bystry obserwator znajdzie łatwo punkty styczne w ideologii ukraińskiego nacjonalizmu i bolszewickiego komunizmu. Jeden jest najważniejszy – reforma rolna i walka z polskimi panami. Wszystko to służy utrzymaniu, przy jakichś może niewielkich korektach granic wpływów bankowych ustalonych w roku 1794. Jeśli więc ktoś chce mnie przekonywać, że może jednak dogadajmy się z Rosją przeciwko Ukrainie, albo może z Ukrainą przeciwko Rosji, niech się zastanowi na jakim poziomie dyskusji się znajduje i obejrzy sobie „Love story” dla uspokojenia. Podejmując się dyskusji na zasadach narzuconych i w języku narzuconym stajemy się jedynie wsiowym głupkiem zapędzonym do narożnika, który coś tam wykrzykuje w nerwach. Do tego niestety wszystko prowadzi. Wszystkim widzom wybierającym się na film „Wołyń” oraz inne produkcje Wojtka Smarzowskiego życzę miłego odbioru i wielu naprawdę autentycznych emocji.
Na koniec jeszcze zostawiam Wam nagranie z amerykańskiej telewizji, występuje w nim Tomek Bereźnicki i opowiada o komiksach.
http://youtu.be/sPZTIqGKImE
Na tym kończę na dziś. Zapraszam na stronę www.coryllus.pl do księgarni Przy Agorze, do sklepu FOTO MAG i do księgarni Tarabuk. Przypominam też, że w sklepie Bereźnicki w Krakowie przy ul. Przybyszewskiego 71 można kupić komiksy Tomka.
Zapraszam też na stronę www.rozetta.pl gdzie znajdują się nagrania z targów bytomskich.
Inne tematy w dziale Polityka