Dziś będzie o pewnym głębokim niezrozumieniu, które mam wrażenie okresowo dotyka nas wszystkich, mnie także, żeby nie było. Zacznę jednak od początku, czyli od wczorajszej wyprawy na pizzę. Na ścianie pizzerii był napis – przeróbki krawieckie. Nasza Michalina pomyślała chwilę, a potem zapytała co to są te przeróbki. Wyjaśniliśmy jej, a ona się zdziwiła, bo biednemu, wychowywanemu na YT dziecku zdawało się, że to są krótkie filmiki z przekleństwami, które pokazują różne sytuacje z zakładów krawieckich. Ona nie może rzecz jasna oglądać żadnych przeróbek na YT, ale czasem klinie przypadkiem w świnkę Peppę, w której ktoś podkłada swój głos i przeklina. No, ale okazało się, że przeróbki krawieckie to jednak nie to samo. Na szczęście....
No, a teraz do sedna. Zabrałem się wczoraj za czytanie książki Joanny Siedleckiej o kapusiach wśród literatów. Już otwierając tę książkę i oglądając układ stron i śródtytułów byłem mocno zdziwiony, bo bardzo to przypominało prasę rozrywkową. Tyle było tych śródtytułów i tak poszatkowany był tekst. Wydawcy książek uczą się widać od niemieckich wydawców prasy, że czytelnik to kretyn i jak nie ma co trzy akapity wybitego na środku tytułu z jakąś sensacyjną treścią, to może tekst odłożyć, bo się znudzi.
W książce pani Siedleckiej te śródtytuły są dość zaskakujące. Ja rozumiem, że temat jest niezwykle inspirujący i ma różne walory rozrywkowe, ale nie mogę się jednakowoż oprzeć wrażeniu, że wobec powagi opisywanych zagadnień, powinny te walory znaleźć się gdzieś w tle. Wydawanie bowiem bliźniego swego w ręce policji politycznej to jest grzech ciężki, nawet jeśli towarzyszy temu wesoła zabawa, picie wódki i różne seksualne ekscesy.
No, ale do rzeczy. Pierwszy rozdział to jest historia samobójstwa Anny Broniewskiej, córki wybitnego poety. Broniewska miała 24 lata kiedy odkręciła gaz i się udusiła pozostawiając małą córeczkę w świecie, który rządził się prawami gorszymi niż stado likaonów na sawannie. Dlaczego to zrobiła? Bo okazało się, że jej kochanek, pan Czeszko Bohdan, był równocześnie kochankiem jej matki. A w dodatku opowiadał szeroko o tych swoich sukcesach. Kiedy więc doszło to do uszu wybitnego poety, ten poszedł do swojej córki i jej wyjaśnił jak jest. W dobrej wierze poszedł, bo mu się zdawało, że w ten sposób uratuje to swoje dziecko. No, ale okazało się, że jednak nie, że ona miała poważnego szmergla na tle tego Czeszki i się zabiła.
Gdzie drwa rąbią tam wióry lecą, ktoś może powiedzieć, nie ma się co przejmować, albo się żyje na całego, albo się pliszki gra. Ja to wszystko niby wiem, ale w miarę jak się starzeję jestem coraz gorętszym zwolennikiem gry w pliszki. I brakuje mi wobec tego w książce Siedleckiej jednoznacznej oceny takich zachowań. Nie chodzi o to, by autorka na koniec potępiała moralność komunistyczną, ale można było to jednakowoż opowiedzieć z innego nieco punktu widzenia. Bez tej znanej mi z kolorowych tygodników lekkości, która musi zainteresować nawet najbardziej biernego i otępiałego konsumenta treści. Któż bowiem przejdzie obojętnie obok tytułu „Mężczyźni czuli sprężystą gibkość tego ciała”. Ja za coś takiego wyleciałbym pewnie z kolegium redakcyjnego w tygodniku „Pani domu” i musiałbym poprawiać tekst ze sześć razy, co i tak mi się zdarzało. Albo inny tytuł - „Ja jej gazu nie odkręcałem”. Nie ma mowy, żeby ktoś to przeoczył. Gdyby wydawca nie był takim kunktatorem i nie robił idiotycznych oszczędności na promocji, wykupiłby ze 20 bilbordów w centrum Warszawy i umieścił na nich te śródtytuły na tle różnych kolaży złożonych ze starych fotografii przedstawiających pierwszomajowe pochody. Sprzedaż skoczyłaby na wysokość iglicy Pałacu Kultury. Nie szydzę teraz, piszę serio, jak już odwalać hucpę to na całego, nie ma się co oszczędzać, grzech ten sam, a zyski nieporównywalne. Ja bym tak zrobił, no, ale ja nie piszę książek o romansach komunistów.
Książka Siedleckiej jest pod wieloma względami wstrząsająca, nie na tyle jednak, by ktokolwiek przejął się serio postawami tam opisywanymi. Cała kwestia tychże postaw bowiem jest na naszych oczach spychana na obszar zwany rozrywką i nigdy już, nie będzie mieć innej poza rozrywkową funkcji, podobnie jak te krótkie filmiki z przekleństwami o krawiectwie. My zaś chcąc nie chcąc będziemy to łykać i oburzać się w odpowiednich momentach, w tych właśnie, które nam zostaną wskazane śródtytułami.
Jeśli sądzicie, że to śródtytuły są najbardziej wstrząsające w książce Joanny Siedleckiej to nie doceniacie autorki ani wydawcy, czyli Tadeusza Zyska. Oto w pierwszym rozdziale czytamy, że córka Broniewskiego, późniejsza samobójczyni Anna, była pierwszą Polką po wojnie, która pojechała na studia filmowe do Paryża. Drugą osobą na tych studiach była żona Putramenta, który był ambasadorem PRL w Paryżu, a trzecią osobą, był syn attache tamtejszej ambasady Andrzej Żuławski. Obydwie panie zostały odwołane z tych studiów po dwóch latach, o odwołaniu zaś zmarłego niedawno Żuławskiego autorka nie pisze ani słowa. Potem jednak opisuje treść jego powieści, w której referuje on tragedię córki Broniewskiego unikając nazwisk i zmieniając nieco okoliczności. Reżyser przyznał się potem do tych zmian w wywiadzie, którego udzielił Krytyce Politycznej w roku 2008. Sprawę zaś referuje następującymi słowami: „ Świadomie wszystko poplątałem. Chodziło oczywiście o znajomego ojca, Bohdana Czeszkę. Broniewski był bardzo krewkim człowiekiem – ułanem przecież – a poza tym ciągle pijany i cały czas groźny, niebezpieczny. Był kochany przez komuchów i miał pozwolenie na broń. Czeszko tak się okropnie wystraszył, że uciekł do Moskwy”.
To jest, moim zdaniem sztandarowy przykład krótkiego filmiku o krawiectwie, gdzie padają przekleństwa. To nic, że akurat tutaj filmik ma postać tekstu. Trzeci w kolejności Polak po wojnie zainstalowany przez komunistów na studiach filmowych w Paryżu i nigdy z tych studiów nie odwołany, w przeciwieństwie do swoich poprzedniczek, pisze powieść, w której demaskuje Czeszkę, ale wszystko zmienia, bo boi się Broniewskiego, który był ułanem. Nie, nie, nic nie przekręciłem. Żuławski pisząc tę powieść bał się nie mniej niż Czeszko po samobójstwie Anny Broniewskiej-Kozickiej, do ustalenia pozostaje kogo się bał, bo chyba nie ojca nieboszczki, który już wtedy był na wykończeniu, albo wręcz w zaświatach. Potem zaś udzielając wywiadu najbardziej czerwonemu periodykowi, jaki ukazuje się w Polsce pisze o przyjaciołach swojego ojca i swoich per „komuchy”. Ulubieńcem tychże komuchów był rzekomo Broniewski. Doprawdy? Siedlecka opowiada, że komuchy-fani Broniewskiego wsadzili go po śmierci córki do głupiejewa w Kościanie, gdzie siedział miesiąc w izolatce. Może nie był jednak aż takim pupilem jak się zdawało Żuławskiemu, bo byli więksi pupile?
Bo przedstawieniu nam tej, jakże rzetelnej relacji z pierwszej ręki, Siedlecka kontynuuje swoją gawędę, podzieloną śródtytułami brzmiącymi następująco: nikt go nawet nie zbadał, podniósł Czeszkę do góry za zadarty nos, sługus Bermana, i innymi o podobnej wymowie.
Czego ja się znowu czepiam? Tego mianowicie, że wszystkie te dramatyczne opisy i relacje nie dotyczą nas. To są przygody ludzi, którzy byli beneficjentami systemu i pozostali nimi do śmierci, albowiem komuna zadbała, by zdefasonować nieco i przerobić obszar, na którym działa prawo dziedziczenia. Przedmioty i ziemia straciły na znaczeniu, a dalszej przyszłości prawo do ich dziedziczenia miało zostać zlikwidowane, ale są przecież rzeczy ważniejsze, takie jak przynależność do kasty. I mam nadzieję, że to widać w moim tekście i książce Siedleckiej wyraźnie. Mam nadzieję, że widać do jakiej roli sprowadzony został czytelnik, który ze spokojem ma czytać te ponure historie i wzruszać się we właściwych momentach. Mam nadzieję, że widać, gdzie dziś pozostają dzieci i wnuki bohaterów tych chwilowych wzruszeń. I mam nadzieję, że widać, jak mało się u nas zmieniło.
Czego w takim razie potrzeba do zmian poważnych? Nowych teczek odkrywanych w kolejnych szafach? Nie sądzę. Już na początku napisałem czego trzeba, przede wszystkim trzeba wypieprzyć w kosmos te idiotyczne śródtytuły i zmienić sposób opowiadania o tych ludziach. Na początek proponuję, by uczynić z nich bohatera zbiorowego, zamiast opisywać cierpiące indywidualności, które umierają z imieniem Pana Boga na ustach, jak Luna Brystygier w Laskach. Na początek proponuję, byśmy wstali z miejsc na widowni, gdzie nas usadzono i wyklaskali parę osób. Gwizdy także będą dobrze widziane. Im szybciej to zrobimy tym lepiej, bo tych do wygwizdania zostaje już coraz mniej, a Sierakowskiego nie ma nawet co wygwizdywać.
Nie wiem czy słyszeliście, ale ponoć jakaś korespondencja Kiszczaka z Sewerynem się odnalazła? Czy to aby prawda? Pamiętam bowiem jak w jakimś wywiadzie, nie dla „Krytyki politycznej” bynajmniej, Andrzej Seweryn opowiadał o swoim uwięzieniu i o tym, że w celi próbował pisać opowiadania, mające formę dość zaskakującą, był to mianowicie taki swobodny strumień świadomości. Tak to ujął Andrzej Seweryn, a ja się wtedy, będąc młodym bardzo człowiekiem, mocno zdziwiłem. Ciekawe czy te listy do Kiszczaka rzeczywiście istnieją i czy to jest także swobodny strumień świadomości, czy może opis jakiejś sytuacji z zakładu krawieckiego z przekleństwami w tle.
Przypominam wszystkim zainteresowanym zyskami wydawcom, że w dniach 4-5 czerwca odbywać się będą w Bytomskim Centrum Kultury targi książki, dla których pretekstem jest 1050 chrztu Polski. Uczestnicy nie płacą za stoisko, zgłaszać zaś swój udział w imprezie mogą pod adresem info@rozetta.pl
Ja zaś zapraszam na stronę www.coryllus.pl, do sklepu FOTO MAG, do księgarni Tarabuk i do księgarni Przy Agorze.
W najbliższy czwartek zaś będę gościem ojców Karmelitów we Wrocławiu, Ołbińska 1, początek pogadanki o 17.30
Inne tematy w dziale Polityka