Po demaskacji, która się dokonuje na naszych oczach, wiecie dokładnie o jaką demaskację mi chodzi, musimy postawić sobie dziś kilka pytań i odpowiedzieć na nie w sposób jak najbardziej uczciwy. Zaczniemy od kwestii z mojego punktu widzenia najważniejszych, choć wielu czytelnikom wydadzą się one mało istotne. Jest dokładnie na odwrót, co zawsze podkreślam. Oto sprawa Wojciecha Sumlińskiego, którego zakazane i tępione przez siepaczy Bronisława Komorowskiego książki, można było kupować w Biedronce, Żabce i Empiku, wskazuje nam jasno, że pomysł dystrybucji druków zwartych przez dyskonty nie jest przypadkowy. Nie jest to też gest rozpaczy wydawców, którzy nie radzą sobie z empikiem, bo już – także dzięki tej sprawie – domyślić się możemy są w empiku są równi i równiejsi. Podejrzewam, że Wojciech Sumliński i jego poprzedni wydawcy ani razu nie zanotowali opóźnienia w zapłacie za swoje książki. Nie to co inni, mniej kontrowersyjni i nie zwalczający tak zajadle systemu autorzy. Ci musieli i dalej muszą czekać na swoje pieniądze.
Z Biedronką i Żabką pewnie jest podobnie. Niektórzy czekają, a inni nie. Pomysł, by wrzucić książki do dyskontów jest pomysłem propagandowym. Wobec bowiem faktów politycznych i propagandowych, czyli przesunięcia się ośrodka władzy z PO do PiS ludzie macerujący nasze mózgi musieli podjąć jakąś decyzję. Myślę, że o tym iż PiS wygra wybory wiadomo było już od przenosin Tuska do Brukseli. Książki trafiły na Biedronki i Lidla jakieś pół roku wcześniej. Początkowo były to książki autorów gazowni i wydawnictwa Czarne. Potem zaś przysypano je „naszymi”. Wszystkie demaskacje Zychowicza, wszystkie piękne, powstańcze dziewczyny i cała ta magma emocji w postaci zadrukowanych kartek znalazła się w Lidlu i Biedronce. I myśmy się z tego śmiali. Niesłusznie. Oni już wtedy zajmowali pozycję. I dziś te kosze w dyskontach to jest coś, o co pewnie walczyć będą jak lwy. Wiadomo bowiem, że telewizja już nie dla nich, gazowni nikt do ręki nie weźmie i czeka ją los Trybuny, a książka to książka. To jest, jak zawsze powtarzam, medium intymne, ono trafia bezpośrednio do serca.
Wracajmy jednak do Sumlińskiego. Każdy kto próbował coś sprzedawać na masową skalę wie, jak trudno jest trafić ze swoim towarem do sieci. Dla małego producenta to jest w zasadzie niemożliwe, do wykonania, a nawet jeśli tam trafi to pieniędzy za swój towar nie ogląda bardzo długo. Pomijam już fakt, że może też produkować na kredyt zaciągnięty w tym banku, który kredytuje również dyskont, gdzie on usiłuje wstawić swoje produkty. Książki zaś Sumlińskiego, najbardziej niebezpieczne książki w Polsce leżały sobie przy kasach dyskontów i cieszyły oko ludzi nie mających pojęcia o edytorstwie.
Teraz słów kilka o zawartości. Demaskacja książek Sumlińskiego unieważnia na długi i nieprzewidywalny czas, wysiłki wielu autorów, którzy starają się pisać naprawdę, autorów, którzy bez przerwy myślą o pisaniu, czytają innych autorów i zastanawiają się nad tym co może zrobić na czytelniku na tyle duże wrażenie, by zechciał on zagłosować na nich swoim portfelem. Ci ludzie, dzięki Sumlińskiemu i jego patronom są dziś na pozycji przegranej i mogą zapomnieć o sukcesie. Oto przed nami machina, która przemieliła na drobne kawałki wszystko – świętości, ludzkie emocje, oczekiwania, konwencje literackie, nawet wspomnienia. Wszystko zaś w imię niezbyt wyszukanego politycznego celu, jakim była ochrona Bronisława Komorowskiego przed ewentualną odpowiedzialnością karną, za postępki przykryte bełkotem podpisanym nazwiskiem pana Wojtka. Postępki, których natury nie znamy i pewnie nigdy nie poznamy, ale dla nas tutaj i tak nie miałyby one znaczenia. To są rzeczy ważne dla ludzi, którzy wierzą, że jeden dziennikarz śledczy, bez zaplecza, obarczony liczną rodziną może rzucić wyzwanie prezydentowi, za którym stoi aparat państwa i zrobić to wszystko jedynie z umiłowania dla prawdy. To są rzeczy ważne dla ludzi sformatowanych przez system, bo tacy właśnie reagują na bodźce wysyłane przez Sumlińskiego, i nikt więcej. To im się zdaje, że istnieją proste prawdy, które dawno temu głosił wychowawca młodzieży Henryk Krzeczkowski, a dziś powtarza je za nim ten biedny Sumliński, o którym eska pisze, że ma potwornie niską samoocenę i jednocześnie wielkie ambicje. Nie wiem gdzie eska kończyła psychologię, ale pewnie też na Uksfordzie jak sam Sumliński. Niska samoocena i ambicje nie idą bowiem zazwyczaj w parze. Niska samoocena i projekcje, niska samoocena i frustracje, tak może być, ale z ambicjami jest na odwrót. One są produktem zawyżonej samooceny.
Musimy stanąć w prawdzie i powtórzyć sobie teraz wyraźnie to, co już wielokrotnie wyglądało zza tekstów publikowanych na naszym blogu. Nie ma żadnych pisarzy. Są tylko propagandyści. Jeśli ktoś chce być pisarzem wpada w pułapkę. Tak jak ja na przykład. Pułapka ta jest założona bardzo sprytnie, ponieważ o pisarzach uczą nas w szkole podstawowej, średniej, a niektórych nawet na studiach. Księgarnie pełne są druków napisanych przez ludzi zwanych pisarzami. Biblioteki są pełne opracowań dotyczących twórczości wybitnych autorów, na studiach zaś zmusza się biednych studentów do czytania tego wszystkiego i jeszcze stawia im się pały na egzaminach. To jest oszustwo. Ludzie zajmujący się pisaniem czynili to, po większej części na zlecenie, a istotą ich pracy było odpowiednie sformatowanie umysłów. Nic więcej. Całe to gadanie o jakości, które ja tu czasem uprawiam, miało sens całkiem drugoplanowy i kokieteryjny, i było ważne tylko przez dwa stulecia, w czasie kiedy tworzyły się europejskie imperia. Tam, w salonach bogatych żydówek, tworzyła się krytyka literacka, która zdechła szybciutko, gdzieś przez I wojną światową, by ustąpić miejsca chamskiej ideologicznej i obyczajowej propagandzie. Ta zaś pozostała z nami do dziś.
I teraz trzeba się zastanowić poważnie, co dalej. Bo przecież po tych konstatacjach, nie można już serio traktować tego wszystkiego co jest w ofercie księgarskiej. Przejdźmy jednak najpierw do dygresji. Oto prawdziwi pisarze, tacy co potrafili kłamać z wdziękiem i starali się, by te ich produkcje miały choć pozór autentyczności, pojawiali się wyłącznie w sytuacji kiedy społeczeństwo czyli czytelnicy znajdowali się w poważnej opresji. Myślę, że sytuacja ta może być stymulowana, to znaczy, można tę – konieczną z politycznego względu opresję – łagodzić poprzez propagandę literacką. Stąd tyle dobrych i popularnych książek o wojnie pisanych w USA, książek prawdziwych w przeciwieństwie do oficjalnej propagandy rosyjskiej, produkowanej w analogicznych momentach dziejowych. Myślę, że państwo opresyjne miało pełną kontrolę nad literaturą, pierwszego, drugiego i trzeciego obiegu, bo wszystkie te książki były aparatowi potrzebne, by normalnie i spokojnie sprawować władzę.
Nie inaczej jest dziś i o tym nam mówi Wojciech Sumliński. Ponieważ jednak nie będzie wojny, a więc nie ma potrzeby rozwarstwiać naprawdę literatury na jawną, półtajną i tajną, można się jedynie – w warstwie promocyjnej - pobawić wypracowanymi wcześniej konwencjami. Widzieliśmy to nie raz. Plakaty z produkcją Kukiza (płyta to też książka, sprzedaje emocje) ponalepiane na dworcach, a na nich napis „zakazane”. Książka Sumlińskiego wykładana przy kasie w Żabce, itp., itd. Ludzie są tak sformatowani, że odczytują ten kod i reagują jak psy Pawłowa na dzwonek. I za nic na świecie nie da im się wytłumaczyć, że jedzenie które im niosą jest zatrute.
Cóż więc robić z tymi naszymi książkami? Myślę, że jesteśmy tu wszyscy na straconej pozycji. Nie możemy jednak przestać, bo co niby mielibyśmy robić? Pozostaje więc nam udawać, że cała ta literatura, te wszystkie demaskacje i dążenia do prawdy mają znaczenia i czynić to nadal, bez nadziei na jakikolwiek sukces. O sukcesie możemy zapomnieć. Toyah przez lata całe występował w obronie PiS i Kaczyńskiego, podczas gdy wszyscy obecni dziś na szczytach ludzie spieprzali od prezesa świńskim truchtem. I co? Nikt mu nigdy nawet nie zaproponował spotkania autorskiego w Katowicach, gdzie mieszka. I nikt mu tego nigdy nie zaproponuje. Dlaczego? Bo on, podobnie ja ja, jest poza formatem. Póki co skończyliśmy z formatem a la gazownia, który schodzi ze sceny pokonany i wszyscy rzucają weń zgniłymi jajkami. Co rzecz jasna słusznie się należy realizatorom tej konwencji. Na scenę zaś wchodzi format nie mniej fałszywy i nie mniej skażony propagandą, tyle, że o wiele przy tym mniej skuteczny. A to przez fakt, że swoją misje chce kierować na zewnątrz, gdzie nie ma ani przygotowanych odbiorców, ani dystrybucji. Jego twórcy upojeni sukcesem politycznym nie rozumieją pewnie o czym tu piszę, bo też i nie muszą za bardzo, będą przez najbliższe lata żyć z budżetów państwowych. Potem zaś, przy kolejnym przesunięciu ośrodka władzy gdzieś na lewo, jeszcze bardziej na prawo czy do centrum, dostaną kopa w tyłek i wylecą. Na scenę zaś znów wrócą znani, gazowniani mistrzowie, prowadzeni przez Stefana Chwina. Kogoś tam w międzyczasie dokooptują, jakiegoś analfabetę albo wariata-dyslektyka. W końcu, żeby być pisarzem, nie trzeba umieć pisać. Dowodów na to jest wszędzie pełno. Sumliński jest tylko jednym z nich.
Tak więc przygotujcie się wszyscy na to, że mniej będzie już tutaj gawędziarstwa dotyczącego konwencji i sukcesu. Coś jednak będziemy robić. Ja bardzo liczę na targi w Bytomiu, które organizuje Valser, bo niezależna dystrybucja to klucz do sukcesu, zanim wojsko, „nasi”, albo gazownia nam te targi ukradną i zamienią w jakiś objazdowy cyrk, trochę powalczymy.
Zapraszam na stronę www.coryllus.pl, do sklepu FOTO MAG, do księgarni Przy Agorze i do księgarni Tarabuk.
Inne tematy w dziale Polityka