coryllus coryllus
2342
BLOG

Czy James Bond był chłopczykiem?

coryllus coryllus Polityka Obserwuj notkę 40

Winę za większość tragedii zbiorowych i indywidualnych naszego narodu ponoszą powierzchowni i mało rozumiejący politycy z rozbudzonymi aspiracjami i głębokim przekonaniem, że dusza ich otarła się o prawdę. Oto ostatnio mój ulubiony minister w nowym rządzie powiedział, że przy polskich bohaterach James Bond to chłopczyk. To jest wypowiedź moim zdaniem niesłychana, która świadczy o tym, że to właśnie mój ulubiony minister jest dzieckiem. Dał on bowiem jasno do zrozumienia, że nie wie czym jest doktryna państwa i czym jest propaganda. On nawet nie wie czym jest seria o Bondzie. Jemu się zdaje, że to rozrywka służąca pokrzepianiu serc Brytyjczyków. Otóż nie, serca mieszkańców Wyspy nie potrzebują pokrzepienia, nasze tak, ale ich nie. Tamte serca potrzebują alibi i to właśnie zapewnia im James Bond. Mój ulubiony minister nie rozumie tego jednak i teraz, a także później, bazując na swoich niesłychanie płytkich emocjach, posługując się przy tym nieadekwatnie wielkimi budżetami, będzie formatował propagandę naszego państwa. To będzie dopiero dramat, przy którym pomnik Inki, ten co go wystawili w Gdański i statuetka Złotej Ryby mogą uchodzić za arcydzieła.

Wróćmy jednak do tego alibi. W filmie o Bondzie za każdym razem oglądać możemy jeden i ten sam postulat – każda podłość jest usprawiedliwiona o ile służy Koronie. Moralność = królowa. I tyle, to jest najważniejszy przekaz tego filmu, który właśnie dlatego, że niesie to przesłanie jest ciągle powtarzany, tylko że aktorzy się zmieniają. Pisałem tu kiedyś o sposobie prezentowania doktryny przez Brytyjczyków, jest on nie tylko skuteczny, ale też tani. Bond to najdroższy element tej prezentacji, a resztę załatwiają seriale kręcone po domach.

Co z tego rozumie mój ulubiony minister? No, tyle, że jak mamy bohatera brytyjskiego, który jedzie w siną dal stojąc w rozkroku na pędzących równolegle pociągach dalekobieżnych, to my powinniśmy zrobić serial o takim, co jeszcze gra przy tym w pokera z oficerem KGB o duszę i ciało Stefci Trędowatej. Żeby było widać, że przy polskich bohaterach tamten to chłopczyk.

To jest, ujmując rzecz oglądnie, zła droga. Ona jest w dodatku kosztowna i łatwa do wyszydzenia. W przeciwieństwie do Bonda, który sam w sobie jest pastiszem, ale niezwykle skutecznym, a to przez niepisaną, a zbiorowo akceptowaną umowę między ludźmi, w myśl, której pewnych rzeczy nie traktuje się całkiem serio. Traktuje się je jako emanacje. O czym – obstawiam w ciemno – mój ulubiony minister nie pomyślał nigdy ani razu.

Czy my wobec tego, po tym zwycięstwie obozu patriotycznego możemy zrobić coś na miarę naszego Misia, to jest chciałem rzec, naszego Bonda? Rzecz jasna nie powinniśmy, ale raczej się nie obronimy. Powód jest prosty – wszyscy chcą wreszcie zobaczyć jak Polacy zwyciężają. I chcą to zobaczyć serio, bez akcentów komediowych, chcą się wzruszać jak na Isaurze i zaciskać pięści z wściekłości, jak podczas oglądania radzieckiego filmu „Zapamiętaj imię swoje”. Jeśli ktoś ma ochotę zaspokajać te potrzeby proszę bardzo, niech wydaje swoje pieniądze – swoje podkreślam, nie nasze, czyli państwowe, bo efekt tej hurrapropagandy będzie odwrotny do zamierzonego.

Pozostaje jeszcze kwestia taka – jak nadać wychowawczy charakter produkcjom, w których główni bohaterowie giną, przeważnie w męczarniach. Nikt nie chce tak skończyć, a wmawianie dzieciom, że tak trzeba, bo jesteśmy lepsi od Bonda w jakichś tam zawodach ekstremalnych, to jest po prostu podłość. Bond zawsze wychodzi cało z największych opresji i nikt się temu nie dziwi. My możemy co najwyżej zrobić film o tym, że nasi bohaterowie, bo dokonaniu serii niezwykłych czynów zostali wykorzystani, kopnięci w tyłek i zatrudnieni jako magazynierzy lub barmani gdzieś na przedmieściach Londynu.

Wniosek płynie stąd prosty – emanacja siły państwa polskiego nie może realizować się w pomysłach, które proponują Brytyjczycy. Nie może korzystać z tych schematów. To są idiotyzmy, które zakończą się katastrofą. Ja wiem, że nikomu tego nie wytłumaczę, bo wreszcie przyszedł ten czas, kiedy wszyscy otłuszczeni, przyrośnięci palcem do myszy komputerowej patrioci będą mogli się poczuć, jakby szarżowali na bolszewika. No, ale mimo że mam świadomość klęski swojej misji będę kontynuował.

Propaganda państwowa to rzecz niezwykle poważna i delikatna. Powinna być ona dostosowana do realiów politycznych i obliczona w krótkiej i dłuższej perspektywie na bezwzględny, absolutny i niekwestionowany sukces. U nas za każdym razem próba stworzenia takiego narzędzia kończy się rozkradzeniem budżetu i wyprodukowaniem najtańszej taniochy w duchu „James Bond był chłopczykiem”. Im więcej szczegółowych i wzniosłych deklaracji pada w tej sprawie, tym jest potem gorzej.

Wróćmy na chwilę do tematu wczorajszej notki. Mamy z jednej strony tę przemożną chęć wykreowania polskiego bohatera, który poniża Bonda w oczach kobiet, a z drugiej wezwania do bicia się po klatce z piersiami, żeby ten kolonializm jakoś wymazać z pamięci bliźnich mieszkających za Bugiem. Mili państwo – albo jedno albo drugie. Nie możemy pokazywać bez przerwy jak zrywają Pileckiemu paznokcie i domagać się od młodzieży, by wpatrywała się w ten przykład orlim wzrokiem. Po krótkiej chwili fascynacji oni, te nasze dzieci, miast na Pileckiego zaczną patrzeć na swoje paznokcie. I dobrze rozważą w swoich sercach wybór właściwej, życiowej postawy. I nie ma znaczenia ile pieniędzy wyda na te patriotyczne projekty mój ulubiony minister, którego ja tu niesłychanie wręcz nobilituję, ani razu bowiem nie zakwestionowałem szczerości jego intencji. Próbuję tylko wyjaśnić, że droga jaką nam wskazuje jest niestety błędna.

Co w zamian? Ja już widzę co – promujmy osiągnięcia polskiej nauki – woła jeden z drugim. I kultury jeszcze dodaje ten trzeci, co ma krzywo zawiązany krawat i bez przerwy beka. No to już, lecimy z tą nauką i kulturą – wyprodukowali serial o Marii Curie Skłodowskiej. Reklamują go hasłem „Tej rozpustnicy nie można było zaspokoić”. Może i nie można było rzeczywiście, ale co to kogo obchodzi? Widzimy jak na naszych oczach deklaracje i intencje są nicowane, jak to wszystko fatalnie wygląda i widzimy też, że nie będzie lepiej.

Żeby było lepiej trzeba wszystko wymyślić od początku. Po pierwsze – nie wzorować się na Hollywood, ani na Bondzie. Po drugie – nie lansować człowieków z żelaza, czy czegoś równie nietrwałego, zostawić na bocznym torze Kazimierza Leskiego i jego wyczyny. Niech otłuszczeni, przyrośnięci palcem do myszy komputerowej patrioci płaczą i rwą włosy z głowy, nie ruszać tego. Co robić? Ja oczywiście wiem co i nawet powiem, ale już słyszę ten ryk śmiechu. No więc dobrze, niech będzie to moje osobiste pragnienie – trzeba nakręcić fabularyzowany dokument o polskich pejzażystach. To na początek. Porządny, długi dokument, z piętnaście odcinków. Potem zaś sprzedać go gdzie się da. Nie liczyć na szalone zyski, ale sprzedać. Odsunąć od tej produkcji historyków sztuki, a zatrudnić przy tym ludzi znających pamiętniki i dzienniki wymienionych. Musi powstać zespół, który opracuje specjalną strategię tego produktu, a potem do roboty. I to będzie sukces międzynarodowy. Prawdziwy sukces. No, a teraz wszyscy zwolennicy mojego ulubionego ministra i jego niedościgłych strategii mogą już rechotać.

 

Zapraszam na stronę www.coryllus.pl, do księgarni Tarabuk, do księgarni Przy Agorze i do sklepu FOTO MAG  

coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (40)

Inne tematy w dziale Polityka