Uważam, że od czasu kiedy Yul Brynner zagrał Tarasa Bulbę w filmie pod tytułem „Taras Bulba” właśnie, na obszarze komunikacyjnym zwanym popularyzowaniem historii nie wydarzyło się nic godnego uwagi. O ile bowiem pamiętam John Wayne grający Czyngis Chana pojawił się troszkę wcześniej, nie może więc odebrać Yulowi laurów ostatniego z wielkich.
Po tych dwóch występach wszystko było już tylko słabsze, bardziej powtarzalne, nędzne i nie do przyjęcia. Szczególnie zaś jeśli chodzi o Polskę i nasze historyczne folklory, kręcone przez takiego Jerzego Hoffmana na przykład, albo jakichś innych geniuszy, których nawet nie chce mi się wymieniać. Dlaczego ja to właśnie tak oceniam? Ponieważ myśl moja wkręca się w istotę takich produkcji, zwaną czasem także sednem. Oto zamiarem reżysera obsadzającego Yula i Johna w wymienionych wyżej rolach, było pokazanie tragizmu postaci wielkich, ale przez swoją wielkość całkowicie bezbronnych. To nie jest łatwy temat i nie jest to łatwa rzecz stworzyć i ładnie pokazać taką postać. A jednak obydwu reżyserom się udało, choć oczywiście ktoś może powiedzieć, że obydwa filmy są nie dość, że nędzne to jeszcze kłamliwe. No tak, ale przy wyborze tematu reżyser nie kieruje się kryterium prawdy, a czymś zgoła innym. W założeniu winna to być intuicja twórcza, a w praktyce są to wytyczne od producenta, albo z KC, to zależy na jakim obszarze walutowym reżyser się akurat znajdował. Z punktu widzenia tych wytycznych, albo biorąc pod uwagę tę przemożną twórczą intuicję, obydwa filmy są w porządku. A ten drugi, z Johnem Wayne został jeszcze niejako dopełniony tragizmem poprzez śmierć aktora, która nastąpiła w okolicznościach wręcz homeryckich. Oto człowiek finansujący ten film, czyli całkowicie zwariowany i oszalały na różnych tłach i punktach Howard Hughes zdecydował się na plenery położone w pobliżu poligonu nuklearnego w stanie Utah, bo ten akurat krajobraz kojarzył mu się z Mongolią. Po zakończeniu zdjęć kazał załadować na ciężarówki kilkanaście ton piachu z takiego miejsca, żeby nikt tego nie zauważył. No i oczywiście rozkaz wykonano pakując na ciężarówki radioaktywny piach z tego poligonu. Był on potrzebny do ewentualnych dokrętek w studio, w Hollywood. Hughes kazał potem Wayne'owi łazić po tym piachu i John dostał raka i zmarł w krótkim czasie. Tak mówi legenda.
Mamy więc z jednej strony produkcje amerykańskie, które pokazują dramat samotnego i wybitnego człowieka, a z drugiej....No właśnie, co jest z drugiej strony?
Otóż tam stoiJerzy Hofman i Bohdan Poręba, którzy trzymają w ręku wytyczne z KC, gdzie wyraźnie jest napisane jak trzeba uczyć Polaków patriotyzmu. Na samym zaś początku tego briefu stoi jak byk zdanie, które z miejsca charakteryzuje polską pop-historię i załatwia ją właściwie na cacy i bez pudła. Zdanie to brzmi: a żebyśmy tylko zdrowi byli.
To ważne zdanie, bo ono przede wszystkim stanowi oś wszelkich narracji, a po drugie wyznacza widzowi i czytelnikowi horyzont poznania. Jeśli zaś coś zostało zadekretowane w filmie nie ma ludzkiej siły, która by to mogła przełamać, no chyba, że inny, lepszy film nakręcony na innych zasadach, może nie tak nośnych jak te, według których zrobiono „Tarasa Bulbę” i „Czyngis Chana”, ale choć trochę zbliżonych. Innego zaś filmu nikt nie nakręci, bo film to budżet, a budżety są pod kontrolą. Słuszną bowiem linię ma nasza władza, że życzy nam zdrowia, zdrowia i jeszcze raz zdrowia.
Mamy więc motyw podstawowy, który w dodatku pojawia się w polskiej poezji bardzo wcześnie, bo już w utworach znanego szpiega rodziny von Habsburg i von Hohenzollern Jana Kochanowskiego, człowieka, który napisał utwór zaczynający się od słów: szlachetne zdrowie...
Potem był Adam Mickiewicz herbu Poraj, który antycypował wytyczne z KC pisząc: Litwo ojczyzno moja, ty jesteś jak zdrowie...
Ile jednak można o tym zdrowiu? Ludzie się w końcu nudzą i trzeba im narrację wzbogacić o inne równie ważne motywy. I od razu pojawiają się twórcy pop-historii, którzy kilkoma pociągnięciami swoich niezrównanych piór prostują krzywiące się i zaginające linie opowieści. Dodają do niej też wspomniane nowe motywy. Najważniejsze z nich to: dzieweczka i grosz. O ile zdrowie w polskiej pop-historii występuje zwykle w kontekstach zbiorowych, żeby nie rzec publicznych, o tyle motywy takie jak dzieweczka i pieniądze są zawsze ukazywane jako osobista pasja bohatera indywidualisty. W opisach tych pasji celowali zawsze Waldemar Łysiak oraz Marcin Wolski. Nie kryli oni też, że całkowicie i bez reszty utożsamiają się z wykreowanymi przez sobie postaciami. To ważne spostrzeżenie, bo ten charakterystyczny rys twórczości Łysiaka i Wolskiego wyznaczył niejako drogę młodszym twórcom, takim jak Komuda. O ile jednak Łysiak nie wstawiał w swoich książkach obrazków przedstawiających kozaka kopulującego z jakąś piersiastą pięknością, o tyle wydawcy książek Komudy, a pewnie i on sam, nie mają nic przeciwko temu. A ja bym się nawet założył, że oni myślą, iż ten tani i prosty zabieg podnosi atrakcyjność produktu i zwiększa sprzedaż. No, cóż...obyśmy jednak byli zdrowi, proszę Państwa. Dzieweczka zaś niech lepiej idzie do lasu na grzyby.
Jeszcze gorzej jest z pieniędzmi, bo opisy bohaterów posiadaczy lub choćby takich, którzy wokół grosza umieją się zakręcić bezlitośnie demaskują deficyty naszych autorów i ich fizyczną nędzę. Żebyż to tylko o nędzę chodziło. One jeszcze demaskują ich całkowite uzależnienie od wydawców i dystrybutorów.
Na czym w istocie polega różnica pomiędzy twórcą filmów takich jak „Taras Bulba”, a autorami i reżyserami polskimi. Otóż na tym przede wszystkim, że tylko w Polsce autor i reżyser mają przymus opowiadania o sobie. Tam bowiem – w ojczyźnie wolnych ludzi – jest to uznawane za obłęd, a w najlepszym razie za brak profesjonalizmu. Mogą być także wyrazem jakichś nieporozumień na linii producent- reżyser, co u nas nie występuje, bo jasne jest, że o żadnych nieporozumieniach z KC nie mogło być i nadal nie może być mowy.
Najbardziej wyrazistym, chybiony i złym pomysłem ilustrującym wymienione przeze mnie patologie jest książka Jarosława Marka Rymkiewicza zatytułowana „Samuel Zborowski”. Rymkiewicz wprost utożsamia się ze Zborowskim, którego polska literatura romantyczna, a także późniejsza wykreowały na symbol nieokiełznanego polskiego temperamentu. Jest to czysty obłęd i ja już o tym pisałem, ale jeszcze powtórzę. Zborowski, podobnie jak większa część jego braci z wyjątkiem jednego, tego który dowodził w bitwie pod Lubieszowem, reprezentowała w Polsce interesy Wiednia, a okresowo także Londynu. Póki zaś żył Albrecht Hohenzollern również jego interesy. Zborowscy byli dobrze zorganizowaną mafią wyposażoną we wszystkie narzędzia politycznego wpływu i czekającą, nie ze spokojem bynajmniej, na to co stanie się kiedy ostatni z Jagiellonów zamknie oczy. Ludzie ci byli przygotowani na kilka wariantów rozwoju sytuacji, przede wszystkim zaś na rozpad unii polsko-litewskiej i przyłączenie Korony do Rzeszy. W grę wchodziło także obsadzenie tronu w Krakowie, którymś z Hohenzollernów. Kiedy Turcy wysunęli kandydaturę Stefana Batorego na króla Polski, Samuel Zborowski z miejsca poczuł wiatr w żaglach i pognał do Siedmiogrodu porzucając szkolenie najemników na Siczy. Pędził tam chcąc zaoferować nowemu kandydatowi, który – wbrew temu co opowiadają biografowie – miał bardzo duże szanse na tron, był bowiem popierany przez najsilniejsze państwo kontynentu - swoje usługi. Zborowski tak jak cała jego rodzina liczyli na to, że nowym królem uda się manipulować oraz – być może - uda się także porozumieć z sułtanem ponad jego głową.
Fakt iż w polskiej tradycji Samuel Zborowski urasta do rangi jakiegoś symbolu, jest po prostu wynikiem obłąkania rodzimych autorów i ich przemożnej, a wynikającej z kompleksów i biedy, chęci utożsamienia się z człowiekiem bogatym, wpływowym, który w dodatku skończył tragicznie co wywoływać może u niektórych osób odruch współczucia.
Kolejną postacią, która fascynuje polskich pisarzy jest Olbracht Łaski. On jest zawsze przedstawiany jako ten, który nie dość, że radzi sobie z bronią i pieniędzmi to jeszcze dziewczyny na niego lecą. I to jest już czysta groza, bo Łaski był najbardziej ponurą, złą i podstępną postacią w historii Polski XVI wieku. On tak samo jak Zborowski szkoli najemników w obozie w Kieżmarku, niszczy politykę porozumienia z Turcją, wysługuje się Wiedniowi, Szwedom, a do tego jeszcze zostaje szpiegiem Walsinghama i sprowadza do Polski dwóch trucicieli: Dee i Kelleya. Łaski jest oszustem matrymonialnym i łowcą posagów. W opinii zaś polskich autorów jest postacią zasługującą na uwagę, właśnie przez owe nędzne i parszywe przypadłości. I to jest coś czego ja niestety zrozumieć nie potrafię. Piszę o tym, bo obydwu panów umieściłem w III tomie Baśni nadając ich postaciom odpowiedni koloryt i zastanawiam się tylko czy to dziwaczne upodobanie do zdrajców, zbrodniarzy i oszustów jest tylko wynikiem szaleństwa czy może metodą.
Mamy oto bowiem prócz folkloru historycznego również folklor polityczny, który objawia się takimi dziełami jak „Układ zamknięty” na przykład. Film ten był i jest nadal szeroko omawiany w prasie „naszej” i nie naszej. Oczywiście wszyscy ten obraz chwalą, a w telewizji pokazują nawet pierwowzory postaci, których losy są w filmie pokazane. I teraz patrzcie: pokazują tych nieszczęśliwych, zbankrutowanych biznesmenów, którzy nie mają dziś, po całej sprawie i po nakręceniu tego koszmarnego filmu żadnych szans na sprawiedliwość. Są po prostu wykolejonymi wrakami. Dobrze także wiedzą, że do żadnego biznesu nie wrócą, bo przecież chodzi właśnie o to, by tam nie wracali. Na plakatach zaś reklamujących ten obraz widzimy zmęczoną twarz Janusza Gajosa, który gra w „Układzie zamkniętym” prokuratora czy też może dyrektora urzędu skarbowego, rasowego skur..syna. Rolą zaś reżysera jest pokazanie tej postaci tak, by wszyscy mogli zrozumieć jego dylematy i wczuć się w jego sytuację, a także – bo czemu nie właściwie – troszkę mu współczuć. Byle nie patrzeć w stronę tych prawdziwych, zniszczony i nieodwołalnie unieważnionych ludzi i ich życia. Patrzę na to wszystko i myślę, że Yul Brynner był jednak dobrym aktorem i Gajos, ani tym bardziej Kazimierz Kaczor nie mają z nim żadnych szans.
Wszystkich zapraszam na stronę www.coryllus.pl gdzie można kupić moją nową książkę Baśń jak niedźwiedź. Polskie historie tom III, a także książki Toyaha. III tomu nie będzie na razie w księgarniach poza Multibookiem, Tarabukiem i sklepem FOTO MAG przy metrze Stokłosy, albowiem hurtownie zalegają z realizacją faktur, ja zaś nie zamierzam nikogo żywić swoją pracą. Kiedy spłyną pieniądze dam znać i każdy kto będzie miał takie życzenie, będzie mógł kupić sobie Baśń jak niedźwiedź w dowolnej księgarni w kraju.
Inne tematy w dziale Polityka