Ponieważ wznowiliśmy "Dzieci peerelu", a ja nie mam czasu na pisanie nowego tekstu, bo muszę skończyć III tom Baśni, wrzucam tu fragment z "Dzieci: Znacie? To posłuchajcie. Jutro będzie nowy kawałek, ale naprawdę dziś nie mogę bo muszę popędzić robotę. "Dzieci peerelu" sprzedajemy w promocji, po 20 zł plus koszta wysylki. Promocja trwa do końca marca.
Pointę do tej historii życie dopisało wiele lat po opisanych tu wydarzeniach. Nie mieszkałem już wówczas w internacie ale w akademiku i nie wiązałem swojej przyszłości z przedsiębiorstwem „Lasy Państwowe”, a z czymś tak nieprawdopodobnym jak studia na Uniwersytecie w Instytucie Historii Sztuki.
Było to zimną wiosną, w marcu chyba, wtedy właśnie młodsze roczniki historyków sztuki wysyłane są na objazdy naukowe do Krakowa. Jest to doświadczenie ekstremalne porównywalne jedynie z wyłapywaniem żywych zajęcy nad rzeką Tanwią przy szesnastostopniowym mrozie i huraganowym wietrze. Stoją młodzi historycy sztuki przed ołtarzem Wita Stwosza i przez trzy godziny słuchają o ikonografii tego dzieła i jego historii, a potem to samo w Katedrze Wawelskiej przy nagrobkach królów i jeszcze Dominikanie, a potem Kazimierz. I nie ma, wierzcie mi, gdzie usiąść, bo posadzki kościelne w marcu są zimne jak jasna cholera i łatwo złapać wilka. Powietrze w świątyniach także nie należy do najcieplejszych, a stać, słuchać i robić notatki trzeba. Bezbożnicy, komuniści i Żydzi mogą sobie stać w świątyni w czapkach i jest im ciepło, ale człowiek wychowany w tradycji katolickiej narażony jest w czasie takiego objazdu naukowe na wielkie ryzyko. Może złapać zapalenie płuc, oskrzeli, anginę, a w najlepszym razie katar, który będzie go dręczył przez tydzień. Po każdym takim objeździe w sercach pierwszoroczniaków, którzy po przeczytaniu nieśmiertelnych przygód Pana Samochodzika decydowali się zostać historykami sztuki, narastać zaczynała niepewność czy aby dobrze wybrali. Potem jednak przychodziła prawdziwa wiosna, potem lato, były inne objazdy, w ciekawsze miejsca i głupia nadzieja wracała. Nie to jest jednak istotne dla naszej opowieści. Istotne jest jak czuł się student historii sztuki po powrocie z objazdu naukowego do Małopolski, co w praktyce oznaczało zwiedzanie miasta Kraków.
Siedzieliśmy sobie tedy pewnego marcowego dnia z kolegami w pokoju, gapiliśmy się w telewizor, w którym pokazywano jakieś głupstwa lub kłamstwa, jedliśmy jajecznicę na kiełbasie i co jakiś czas trącaliśmy się kieliszkami z wódeczką. Nagle drzwi otworzyły się na oścież, światło wtargnęło w tę naszą przyjemną ciemność rozświetlaną srebrzystym blaskiem telewizora jak archanioł Michał najeżdżający piekielne zastępy i w drzwiach ujrzeliśmy sylwetkę naszego kolegi, która miała taki kształt, że nie dawała się pomylić z żadną inną ludzką sylwetką, co najwyżej z beczką o pojemności 1200 litrów. Kolega ów podobnie jak archanioł miał na imię Michał. Postawszy chwilę w drzwiach, widząc, że nic nie mówimy z wrażenia, a na stole jest jedzenie i picie, zatrzasnął za sobą drzwi i opadł ciężko na fotel. Kiedy przyjrzeliśmy się bliżej jego postaci wzruszenie i litość ścisnęły nas za gardło. Michał miał twarz siną, z nosa wyglądał mu zielony gil, którego nie mógł lub nie chciał usunąć ze względu na sztywne i zgrabiałe palce. Włos jego przyprószony był jakimś kurzem, który wzięliśmy za szron, ale nie było przecież tego dnia mrozu. Na nogach miał – o zgrozo – kompletnie przemoczone pantofle. Trząsł się cały i ani myślał zdejmować płaszcza. – Skąd wracasz Michale – zagaiłem – a zabrzmiało to zupełnie jakbym zapytał – ze Szczytna idziecie dziadku?
- Buebuebuebue – odpowiedział na to Michał sztywnymi do lodowatego wiatru wargami
- O matko! – zawołałem – Aż z Krakowa! Na objeździe byłeś znaczy?
Pokiwał głową.
Kolega Tomasz siedzący obok bez słowa odmierzył pięćdziesiąt gram wódki i podsunął Michałowi kieliszek. Ten pochylił się w przód i nadludzki czyniąc wysiłek ujął naczynie w sztywne palce, a potem gwałtownym, znanym nam wszystkim ruchem przechylił je i wlał płyn do gardła. Coś w nim tąpnęło, jakby zarwała mu się przepona, a potem z ust jego wydostało się jedno tylko słowo, całkiem wyraźne i czysto wyartykułowane – sztuka…
Nachyliliśmy się z kolegami Juliuszem i Tomaszem ku niemu.
- Co sztuka? – zapytał Juliusz zniecierpliwiony.
- Sztuka – powtórzył Michał
- No co z nią? – niecierpliwiliśmy się
- Sztuka jest brzydka – dokończył Michał całkiem wyraźnie i przysunął ku sobie talerz z jajecznicą.
Teraz czas na właściwą historię czyli na moje pierwsze doświadczenia ze sztuką. Było to we wrześniu 1984 roku w internacie Technikum Leśnego. Miejsca takie mają swoją specyfikę i rytuały, które patrzącemu na wszystko z zewnątrz człowiekowi wydawać się mogą emanacją obłędu, ale uczniom wcale się z tym nie kojarzą. Młode charaktery bardzo szybko przywykają do narzucanych im ram i ograniczeń, nawet jeśli ramy te i ograniczenia są głupie, szkodliwe lub w istocie swej wulgarne. My, na przykład, mieliśmy czas podzielony na godziny, z których dwie jedynie przeznaczone były na tak zwaną naukę własną czyli siedzenie w kucki na tapczanie i zgłębianie tajników budowy komórek i tkanek a także życia różnych leśnych stworów. Mieliśmy w tym czasie także odrabiać wszystkie inne lekcje choć oczywiście biologia była w szkole naszej zdecydowanym priorytetem. W pokojach, gdzie mieszkaliśmy ściany były gołe i można tam było – żeby poprawić nastrój – co najwyżej wbić w ścianę gwóźdź, na nim zawiesić słomiankę, a na tej słomiance przyczepić szpilkami zdjęcia ulubionych zespołów wyciągnięte z jakiejś gazety. Wielu tak czyniło, ale ja w tamtym czasie nie miałem nawet słomianki. Miało to pewien estetyczny walor, ale przyznać muszę, że mocno naciągany. Zdjęcia ulubionych zespołów to było coś tak żenującego z dzisiejszej perspektywy, że wstyd o tym w ogóle myśleć, a już uśmiechać się przy tym nie sposób zupełnie.
Kiedy więc pewnego dnia nasz wychowawca oznajmił, że dostaniemy obrazki, by je powiesić na ścianach, ucieszyliśmy się jak nie wiem co. Obrazki, prawdziwe, to było coś dużo lepszego niż słomianka i jakieś papiery do niej przyszpilone. Obrazki miały ramy, było na nich coś ciekawego, jakaś anegdota, były kolorowe i ktoś je kiedyś namalował oraz podpisał własnym nazwiskiem. Świadczyło to o tym, iż się swego dzieła nie wstydził, nie uciekał odeń i nie próbował wciskać go ludziom pokątnie, twierdząc, że to jego szwagier napaćkał, a on musi tylko sprzedawać. Obrazki malowali artyści i to było widać. Powód do radości więc był, chociaż – co oczywiste – nasze obrazki były zwykłymi drukami offsetowymi naklejonymi na kawałek tektury. Nie miało to jednak dla nas znaczenia. Ważne było to, że miały wisieć na ścianach i każdy z nas miał mieć swój obrazek, za który dopowiadał. W razie gdyby obrazek zginął lub został zniszczony, uczeń musiałby go odkupić.
Na obrazki czekaliśmy z drżeniem serca, zastanawialiśmy się jakie będą, co będą przedstawiać, a także czy zajmą dużą powierzchnię ściany czy będą malutkie jak znaczki pocztowe. Dni mijały a o obrazkach jakby zapomnieli. Było to w czasach kiedy niewiele rzeczy można było sobie ot, tak po prostu kupić, więc czekanie nasze było pokorne i ciche. W końcu nadeszły. Dzień ten zapamiętam do końca życia. Otworzyły się nagle drzwi do naszego pokoju zwanego – jak w wojsku – salą i stanął w nich kolega Dariusz. Liczko miał blade, a włos zmierzwiony. Głos drgał mu w niesłyszalnych przez nas dotąd rejestrach. – Obrazki przywieźli – powiedział – śpieszcie się lepiej. To rzekłszy wyszedł, a my tknięci najgorszymi przeczuciami rzuciliśmy się do drzwi i popędziliśmy przez korytarz do magazynku, gdzie leżały obrazki. W środku było już kilku kolegów, którzy z przerażeniem, ale i szczęściem w oczach przyciskali do piersi oprawione w złociste ramy i odwrócone dnem do góry obrazki. Twarze ich wyrażały wielkie wzburzenie, a przez ściśnięte krtanie głos przechodził z trudem. – Spieszcie się – powiedział jeden i wskazał głową na stos piętrzących się na podłodze obrazków. Zerknęliśmy na nie i nie rozumiejąc początkowo nic z tej całej pantomimy chcieliśmy wziąć sobie każdy po jednym najbliżej leżące obrazki. – Tak nie może być – usłyszeliśmy głos naszego wychowawcy – tak nie może być – powtórzył. Nie możecie wszyscy brać tych w złoconych ramach, musicie także brać tamte – tu wskazał na leżący dalej stosik – tamtych jest więcej i ktoś musi je zabrać. Usłyszawszy to, koledzy nasi, którzy już wyfasowali obrazki ulotnili się natychmiast unosząc swoje łupy, a my dopiero teraz zaczęliśmy się przyglądać tym obrazkom. Patrzyliśmy i już wiedzieliśmy o co chodziło i strach nas zdjął taki, że nie wiem co.
Były dwa rodzaje obrazków. Pierwszy miał złoconą ramę, która była pięknie profilowana i błyszczała. Drugi miał ramę prostą, zbitą z płaskich listewek jakich pełno walało się w każdej stolarni. Pierwszy obrazek był kopią znanego dzieła Wojciecha Kossaka pod tytułem „Kanonier i dziewczyna” i ten właśnie wzbudzał największe emocje. Każdy chciał go mieć, bo wszystkim dobrze kojarzyło się nazwisko autora, widok który był namalowany i mundur kanoniera i dziewczyna w chustce. Było to coś co musiało być zaakceptowane przez każdego z nas oraz przez skłonnych do drwin kolegów i innych wychowawców.
Drugi obrazek, od którego wszyscy uciekali jakby wydzielał jakieś tajemnicze i śmiercionośne promieniowanie był kopią dzieła artysty, który nazywał się Matisse, Henri Matisse. Po raz pierwszy wówczas usłyszałem to nazwisko i postanowiłem już nigdy więcej nie mieć z tym człowiekiem nic wspólnego, a już na pewno nie wieszać sobie na ścianach jego obrazów. Obrazek Matisse’a był mniejszy niż ten przedstawiający zaloty kanoniera, ale wrażenie robił większe. Było to oczywiście wrażenie negatywne. Dzieło namalowane było straszliwie krzyczącymi niebieskimi odcieniami i przedstawiało jakiegoś pana z brodą, dość schematycznie ukazanego na tle otwartego okna i balkonu, za którym rozciągał się widok na inny dom z otwartym oknem. Mężczyzna w fotelu ukazany był z profilu, a naprzeciwko niego stała jaskrawo ubrana kobieta, której wyglądu nie pamiętam zbyt dokładnie. Wszystko to było według wyznawanych przez nas wtedy kryteriów po prostu straszne. Mówiliśmy na to zwykle – syf. Jasne było, że takiego syfu nikt na ścianie nie powiesi i patrzeć nań codziennie nie będzie. Trzeba było czym prędzej rozpocząć bój o kanoniera i dziewczynę, bo dostawszy Matisse’a z poleceniem powieszenia go nad łóżkiem można było okryć się hańbą na całe życie.
- Ja tego gówna do ręki nie wezmę – szepnął mi do ucha kolega Piotrek – okazało się jednak zaraz, że wziął i nie miał nic do gadania, bo w internacie szkoły, gdzie obowiązkowym strojem jest mundur uczeń ma ograniczone możliwości dyskutowania o swoich gustach i upodobaniach. Szedł do swojej Sali ze łzami w oczach przyciskając do piersi nieszczęsnego Matisse’a tak by nikt go nie mógł zobaczyć. Nie na wiele się to jednak zdało, w drzwiach na korytarzu stali już inni koledzy, którzy wcześniej wyfasowali Kossaka i szydzili z kolegi Piotrka niemiłosiernie.
Sam nie wiem jak to się stało, ale wychowawca spojrzawszy na mnie sięgnął najpierw ręką w kierunku stosu obrazków Matisse’a, ale potem ręka jego zawróciła i podniosła do góry osadzony w profilowanej złotej ramie obraz Kossaka. – Masz - powiedział do mnie – podpisz się na odwrocie, żeby ci go nie ukradli i napisz też numer Sali. Nie mogłem uwierzyć swojemu szczęściu. Kiedy wracałem czułem na sobie zazdrosne spojrzenia tych, którzy już do końca szkoły będą musieli patrzeć na ścianę, na której wisi upiorny Matisse w kolorze niebieskim. Czułem wielką, atawistyczną radość, była to radość płynąca z faktu, że pognębiłem tym moim obrazkiem trzymanym w dłoniach wszystkich szyderców, że dzięki opatrzności ominęła mnie hańba i mogłem teraz spokojnie patrzeć wszystkim w oczy, nie to co ci z Matisse’m. Niektórzy z nich próbowali nawet szukać gdzieś w bibliotekach informacji o tym malarzu i przekonywać innych, że był to wielki artysta. Nikt im oczywiście nie wierzył i wszyscy szydzili z nich jeszcze bardziej. Trwało to szaleństwo dosyć długo, aż w końcu widząc pognębienie i smutek posiadaczy Matisse’a dyrekcja szkoły zrobiła coś zaskakującego. – Obrazki przywieźli – zawołał pewnego dnia kolega Dariusz – nie miał już jednak jak poprzednio bladego liczka, był roześmiany i szczęśliwy. Pobiegliśmy do magazynku, a tam – o cudzie – cały stos kopi obrazu Kossaka pod tytułem „Ułan i dziewczyna”. Nie dość, że wszyscy wymienili swoje Matissy na „Ułana i dziewczynę”, to jeszcze starczyło dla tych, którym nie odpowiadał kanonier i jego laska w chustce.
Wszystkich oczywiście zapraszam na stronę www.coryllus.pl oraz do księgarni www.multibook.pl, http://www.ksiazkiprzyherbacie.otwarte24.pl/ do księgarni wojskowej w Łodzi przy Tuwima 34, do księgarni Wolne Słowo W Lublinie przy ul. 3 maja, do księgarni „Ukryte miasto” w Warszawie przy Noakowskiego 16, W księgarni Tarabuk przy Browarnej 6 w Warszawie, oraz do sklepu FOTO MAG przy stacji metra Stokłosy w Warszawie.
Inne tematy w dziale Polityka