coryllus coryllus
5332
BLOG

Historia bez Żydów

coryllus coryllus Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 94

 Trudno doprawdy zrozumieć w jak dziwną stronę skręcił nasz świat. Oto w czasach, które niedawno opisywałem w II tomie Baśni jak niedźwiedź, a które są przedmiotem szczegółowych badań, niezliczonej ilości doktorantów, magistrów i profesorów, każdy kto chciał zaistnieć w świecie nauki studiował hebrajski. Był to jeden z trzech, obok łaciny i greki języków starożytnych. Z tego co przeciętny czytelnik wynieść może z lektury opracowań historycznych dotyczących odrodzenia, studia hebraistyczne i greckie służyły temu, by ludzie nauki i nie tylko nauki nie zasklepiali się w swoim ciasnym łacińskim świecie, ale jak to pięknie ujęła ostatnio Ufka w swoim tekście o abdykacji papieża, wypłynęli na głębię. No i niektórzy wypłynęli, ale nic specjalnego z tego nie wynikło. Może potonęli?

Czy możemy mówić o tym, że stulecie XVI to był swoisty boom dotyczący studiów hebraistycznych. Pewnie tak, choć żadnych tak zwanych twardych danych dotyczących liczby katedr hebraistyki na uniwersytetach i uczęszczających na nie studentów nie mamy. No, może moglibyśmy mieć, ale mnie akurat nie chce się liczyć, a ci co mają taki obowiązek biją się akurat o jakieś granty i na liczenie nie mają czasu.

Załóżmy jednak, że XVI wieczna nauka oparta była na studiach trzech uniwersalnych języków, które wprowadzały studenta w trzy osobne kosmosy, całkowicie od siebie różne. Wiedza o tych dziwnych obszarach była wiedzą podstawową. Nagle jednak, a może wcale nie nagle tylko systematycznie i powoli zaniechano tych studiów, uniwersytety zaś zamieniły się w miejsca gdzie szkoli się urzędników, administratorów i propagandystów, mówiących w językach narodowych. No, a cóż to są języki narodowe? Jakaś bieda po prostu. Co takiego ma człowiekowi do zaoferowania niemiecki jeśli porównać go z hebrajskim? Zastanówcie się. Albo chociaż z łaciną. Karierę feldfebla? I co więcej? Chirurga wojskowego może jeszcze . I to w zasadzie wszystko. Albo angielski? Co można robić z angielskim? Uczyć angielskiego jak Toyah, albo zostać product managerem w korporacji wypuszczającej na rynek żyletki. Też mi perspektywa.

Ktoś może powiedzieć, że się czepiam, bo przecież na uczelniach są lektoraty hebrajskiego. Ciekawe czym się różnią od tych, na które uczęszczał taki Melanchton? Wyłapanie różnic byłoby bardzo ciekawe. No i jeszcze kto tego hebrajskiego uczy? Pewnie jacyś emerytowani oficerowie, albo byli policjanci z Jaffy. Ważne jest przede wszystkim to, że ma to dziś charakter kuriozum. Choć mogę się mylić, bo dawno na uczelni nie byłem, ale lektorat hebrajskiego nie jest chyba codziennością, z którą studenci muszą się zmagać tak jak kiedyś z łaciną. Ostatnio znajomy napisał mi, że chyba jednak idzie ku zmianie, bo na przedmieściach Rybnika powstała dziwna szkoła językowa. Uczą tylko hebrajskiego i chińskiego. Jacyś, kurczę, wizjonerzy, albo ludzie bardzo dobrze poinformowani.

Ponieważ nikt nie zna już w zasadzie hebrajskiego, łacinę i grekę zaś zna mało kto, spore obszary dziejów są przed nami ukryte. Znacie kogoś kto zajmowałby się studiowaniem XVI wiecznych tekstów pisanych po hebrajsku? Ja nie, ale ja siedzę przez cały czas w domu na wsi i nigdzie nie wychodzę. Ten dziwaczny tryb życia nie chroni mnie jednak przed różnymi przygodami. Bo jak napisał kiedyś nieoceniony Waldemar Łysiak, przygoda jest wewnątrz człowieka, a nie poza nim. Kupiłem sobie więc na allegro, jak to mam w zwyczaju, książkę za 4,50. Na pewno ją znacie. Jest to powieść Waltera Scotta zatytułowana „Ivanhoe”. Fascynująca rzecz, aczkolwiek napisana językiem nieco archaicznym co ludzi słabszej kondycji umysłowej może odstręczać i nudzić. Powieść tę pamiętam z lat dawniejszych, bo czytałem ją z wypiekami na twarzy jako mały chłopiec. Szczególnie zaś podobały mi się umieszczone w tej książce ryciny. Były pełne dynamiki, przedstawiały bowiem sceny walki. Nie zauważyłem wtedy, małej dopiski na końcu książki, która rzuciła mi się w oczy teraz, zanim jeszcze zacząłem czytać tę książkę po raz kolejny. Oto okazuje się, że z wydania wydrukowanego w roku 1964, a pewnie też z wydań późniejszych zniknął rozdział 33. Co za liczba! Panajezusowe latka, jak mawiają niektórzy. Usunęła ów rozdział cenzura. Łatwo odnaleźć jego streszczenie w sieci i zapoznać się z treścią. Zanim do owej treści jednak przejdziemy przypomnijmy, że jednym z bohaterów powieści „Ivanhoe” jest Żyd, Izaak z Yorku, który ma córkę – piękną Rebekę. Osią intrygi jest toczona na śmierć i życie walka resztek szlachty saksońskiej z osadzonymi w zarekwirowanych im dobrach baronami normańskimi. Tych pierwszych reprezentuje główny bohater właśnie – Wilfiried Ivanhoe oraz jego ojciec, a tych drugich Reginald Bawoli Łeb. Izaak z Yorku pomaga tym pierwszym, a ci drudzy go prześladują. Widzimy tego biednego Izaaka, jak jeździ na swoim osiołku po całej Anglii, jak zamykają go w więzieniu, widzimy jak Templariusze uwięzili mu córkę, która zdaje się mieć jakieś plany wobec głównego bohatera, pochodzącego ze starej szlachty saksońskiej. Najlepsze jest jednak to, że ci wszyscy biedni, prześladowani przez króla Jana Bez Ziemi i jego pachołków baronowie, zbierają pieniądze na uwolnienie z niewoli króla Ryszarda Lwie Serce. Potrzeba bardzo dużo pieniędzy. Tak dużo, że nikt na całej wyspie nie ma stosownej sumy. Wykupienie zaś króla jest konieczne, bo kiedy wróci zrobi porządek z normańskimi baronami, uwolni Rebekę i zakaże prześladowań Żydów. Spirytusem movensem tej ściepy na okup jest Ivanhoe, ale forsy ciągle brakuje. I nagle okazuje się, że pieniądze można pożyczyć, w dodatku na korzystny procent, albo wręcz bez procentu. Izaak z Yorku, choć go o to nie podejrzewamy, bo jest biedny i prześladowany dysponuje potrzebną sumą i wykłada ją w tak zwanym momencie kluczowym. Król wydostaje się z więzienia i robi na wyspie porządek. Są to oczywiście same kłamstwa, poza może tym, że Izaak z Yorku rzeczywiście miał pieniądze. Ryszard miał w nosie saksońskich baronów, oni zaś nie lubili Żydów, którzy przybyli na wyspę wraz z Normanami. Mowy więc nie było o tym, by jakiś przedstawiciel starej szlachty zbierał forsę i pożyczał ją od Żydów na wykupienie Ryszarda Lewie serce z niewoli. Już prędzej zapłaciłby Niemcom, żeby tego Ryszarda dłużej w niewoli potrzymali. No, ale literatura rządzi się swoimi prawami.

Wracajmy jednak do tego usuniętego rozdziału. Co w nim jest? Oto komunistyczna cenzura wyrzuciła z XIX wiecznej powieści rozdział opisujący jak to na leśnej drodze kłócą się o pieniądze trzej mężczyźni: Robert z Locksley, czyli Robin Hood, opat pobliskiego klasztoru i wspomniany Izaak z Yorku. Ten ostatni targuje się zawzięcie o uwolnienie swojej córki Rebeki, która została uwięziona przez Templariuszy. I tyle. Nic więcej tam nie ma. Dziwne prawda?

Powieść „Ivanhoe” została napisana w roku 1819, w czasach tuż przed świtem Imperium Brytyjskiego. Nie wiem, czy była to pierwsza powieść, albo wręcz pierwsze dzieło literackie powstałe na Wyspie, w którym Żyd nie jest wcielonym złem, ale zwykłym człowiekiem, ze zwykłymi kłopotami na głowie. No, może zwykłymi jak na XII stulecie, a nie na nasze czasy, ale jednak dającymi się ogarnąć umysłem i sercem. Wcześniej nie było tak pięknie i taki na przykład Szekspir nie miał żadnej litości dla człowieka nazwiskiem Shylock, czyniąc z niego groteskowego potwora. W czasach Szekspira nie było bowiem jeszcze na wyspie Żydów, zostali oni wypędzeni w sto lat po wydarzeniach opisywanych w powieści „Ivanhoe”. W czasach, zaś w których Walter Scott umieścił Izaaka z Yorku i jego córkę, Żydów wypędzono z Francji. Hiszpania wyrzuciła ich jako ostatnia, a wszyscy ci wygnańcy, licząc po kolei od Francji przez Anglię do Hiszpanii, znaleźli swoją cichą przystań w Polsce lub w Turcji. I teraz spróbujmy znaleźć w polskiej literaturze książkę taką jak „Ivanhoe”, w której występuje postać wpływowego i bardzo bogatego Żyda. Albo inaczej – spróbujmy znaleźć książkę, w której opisani będą Żydzi w sposób różny do tego co ma do zaprezentowania II połowa XIX wieku, czy nie przez pryzmat prześladowań jedynie, ale z uwzględnieniem innych funkcji i ról, jakie pełnili w społeczeństwie polskim przez ostatnie kilkaset lat. I nie chodzi mi tutaj o powieść Kraszewskiego pod jakże inspirującym tytułem „Żyd”, ale o coś romantycznego, w stylu epoki. O jakiś dzieło omawiająca czasy Kazimierza Wielkiego albo Władysława Jagiełły. Jest coś takiego? Słyszeliście może o takiej książce? Ja nie.

 

Wszystkich oczywiście zapraszam na stronę www.coryllus.pl oraz do księgarni www.multibook.pl, http://www.ksiazkiprzyherbacie.otwarte24.pl/ do księgarni wojskowej w Łodzi przy Tuwima 34, do księgarni Wolne Słowo W Lublinie przy ul. 3 maja, do księgarni „Ukryte miasto” w Warszawie przy Noakowskiego 16, W księgarni Tarabuk przy Browarnej 6 w Warszawie, oraz do sklepu FOTO MAG przy stacji metra Stokłosy w Warszawie.  

coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (94)

Inne tematy w dziale Kultura