coryllus coryllus
3649
BLOG

O celnych spostrzeżeniach, dobrych przykładach i życzliwości

coryllus coryllus Polityka Obserwuj notkę 30

 Tak się składa, że piszę właśnie III tom Baśni jak niedźwiedź. Nie wiem kiedy skończę, bo idzie mi dużo wolniej niż poprzednio i mam dopiero 7 rozdziałów, a to jest ledwie 120 stron książki. Rzecz przybiera wymiar zupełnie nieoczekiwany i na pewno nie będzie to książka taka jak ją zapowiadałem jesienią. Myślę, że będzie dużo lepsza, mocniejsza i bardziej dla wszystkich zaskakująca.

Dziś właśnie zamierzam zasiąść do rozdziału o smokach i różnych mitycznych bestiach. Podczytuję coś w związku z tym już od jakiegoś czasu i włosy mi się na głowie jeżą od tego czytania. Okazuje się, a pisze o tym prof. Tomasz Panfil, że pieczęć księcia Przemysła I, została w pewnym dziejowym momencie zmieniona i umieszczono na niej tarczę z trzema ukośnymi pasami, trzy lilie i wspiętego lwa. Tarcza ukośnie przekreślona to herb Lancelota, wspięty lew to chyba odniesienie do heraldyki angielskiej, ale takie bardziej ogólne, a lilie to już sam nie wiem. No i jak mamy tę tarczę Lancelota, to jasne jest, że Przemysł I uważał się za samego Lancelota, Przemysł II w takim układzie będzie Galahadem, a korona polska, o którą zabiegał to po prostu św. Graal. Tak nam to wywiódł z grubsza prof. Tomasz Panfil. A wcześniej pisał o tym prof. Jacek Wiesiołkowski.

Ja mam teraz ważne pytanie do ludzi takich jak Ebenezer Rojt i jemu podobni. Dlaczego łaskawie nie zwrócicie uwagi panowie na to, że interpretacja zamiany pieczęci w taki sposób to jest jednak rzecz dość baśniowa i jakby to powiedzieć...nadużycie?

Zacznijmy od końca. Korona polska nie jest świętym Graalem, jest koroną polską. Książęta wielkopolscy działają w pewnych bardzo konkretnych okolicznościach politycznych, a nie w rzeczywistości mitycznej. Nie wiadomo co oznaczają te znaki na zamienionej pieczęci, bo heraldyka Europy pełna jest wspiętych lwów, lilii i poprzecznych pasów na tarczy. Dość spojrzeć na tarczę herbową rodziny Orsini, by się o tym przekonać. Skąd wziął się nagle ten Lancelot? Otóż on się wziął Kochani z dobrych chęci i z pewnej nonszalancji w traktowaniu publiczności. Tak myślę. On się wziął z tego, że nikt dziś, w dobie schyłkowej, kiedy uniwersytety zamieniają się w fabryki procedur, a państwo w fabrykę jakichś podzespołów do bliżej nie rozpoznanych urządzeń, nie ma pojęcia po co nam historia i po co nam mit. Są jednak te instytuty, te etaty, to wszystko co znamy z własnego życia, kiedy byliśmy studentami. I cała ta piramida musi stać. Bo w niej siedzą ludzie, którzy muszą żyć. I nagle ktoś zauważył, że kiedy taki profesor zacznie opowiadać coś o królu Arturze, albo o smoku, a jeszcze umiejętnie połączy to z wszystkimi wdrukowanymi nam w głowy historycznymi kalkami to może dzięki temu zarobić na talerz zupy. Czyli można określić nową funkcję wykładowców akademickich zwanych niegdyś badaczami. Jest to funkcja rozrywkowa. Można nawet spokojnie stwierdzić, że dziś badacz dziejów to taki nowoczesny lirnik, tyle, że bez liry, który poważnie i bez melodii streszcza nam i interpretuje dzieje i przygody różnych królów i książąt. Do tego się to sprowadza. Najstraszliwsza jest w tym wszystkim rola publiczności, która nie ma wyjścia innego jak tylko udawanie, że wszystko jest w porządku.

Teraz mała dygresja. Oglądałem dawno temu niezły całkiem jugosłowiański film o zamachu na arcyksięcia Ferdynanda. Całkowicie oczywiście zafałszowany. Pojawił się tam motyw trucizny. Oto zamachowcy mieli zastrzelić tego bydlaka Ferdynanda, jego okropną żonę, a następnie połknąć jakiś proszek z torebki i umrzeć z honorem. Niestety okazało się, że wszystko na nic, bo w torebkach miast trucizny była mąka. W związku z tą mąką, wszyscy zamachowcy poszli na męki. Pobito ich, wbijano im szpilki za paznokcie, a w końcu zostali skazani. Niestety nie wyjaśniał nam ów demaskatorski obraz dlaczego główny sprawca, morderca następcy tronu Gawriła Princip, który miał w czasie zamachu 18 lat, dostał zamiast czapy jedynie 20 lat twierdzy. Umarł tam co prawda, ale na gruźlicę. No, ale dajmy teraz spokój tym dociekaniom. Chodzi o to, że te Lanceloty i cała ta rzekomo interesująca i rzekomo rozrywkowa historia to taka mąka. Tyle, że w naszym, przypadku miała ona udawać nie truciznę, ale jakiś melanż rodem z powieści Franka Herberta, który po połknięciu przenieść nas miał w światy piękne, ciekawe i lśniące od zaskakujących znaczeń. I my to rozpakowaliśmy, zajadamy, ale okazuje się, że to tylko mąka. W dodatku wymieszana z szarym mydłem. Co za pech.

Skoro omówiliśmy już sobie celne spostrzeżenia, pora na dobre przykłady. Oto zaszedłem sobie niespodziewanie dnia pewnego na blog Krzysztofa Bosaka. Nie przeczytałem więcej niż jeden akapit. Przysięgam. Było tam o jakieś fantastycznej książce, coś o tym że rewolucja wybuchła nie we Francji, ale w Wiedniu i to się świetnie nadaje dla młodych ludzi o konserwatywnych poglądach. Ja rozumiem, że pan Bosak, ma głęboką potrzebę zaprezentowania nam swoich lektur, to cieszy i daje nadzieję. Myślę jednak, że przesadną nieco. Szczególnie zaś w przypadku ludzi starszych, którzy wierzą, że jak młody człowiek coś czyta i jak ma poglądy konserwatywne, obojętnie co by to miało nie oznaczać, to przyszłość będzie różowa. Myślę, ponadto, że o ile w przypadku Lancelota i prof. Panfila sytuacja jest klarowna i cel jasny, o tyle w przypadku pana Bosaka jest na odwrót. Nie mam zamiaru nikomu doradzać, ale na jedną małą sugestię sobie pozwolę. Otóż młodym ludziom nie są potrzebne książki o rewolucji w Wiedniu, nie są im nawet potrzebne konserwatywne poglądy, które mogliby wyznawać, składając jeden drugiemu różne oszukane deklaracje. Potrzebny im jest dobry przykład. O tym pan Bosak nie myśli, być może myślał kiedyś kiedy był najmłodszym kimś tam, posłem chyba, czy kandydatem, czy może najmłodszym członkiem partii...nie mogę sobie dokładnie przypomnieć. Pamiętam za to wielu ludzi bardzo zadowolonych z jego obecności, z jego młodości, a nawet wyglądu. To było jednak dawno. Dziś pan Bosak zajmuje się lansowaniem konserwatyzmu. Myślę, że lepiej by zrobił, gdyby rozpoczął ogólnopolską akcję szukania świętego Graala. To zawsze jest jakiś konkret i oko można na tym zawiesić jak się już znajdzie i popukać w denko. Konserwatyzmem zaś nie można się nawet podetrzeć, bo jest za śliski.

Jeśli mówimy o dobrym przykładzie to od razu powraca ulubiony mój motyw, czyli motyw sukcesu. Dobry przykład gwarantuje sukces, nie zawsze taki o jakim myśleliśmy na początku, czasem jakiś inny, ale zawsze sukces. Dlatego trzeba przede wszystkim coś robić. Bo gadając firmujemy jedynie patologię i pokazujemy jak nisko się znajdujemy i jak nędzne są nasze dusze. Zaraz tu przyjdzie elig i powie: no dobrze, ale co zrobić, kiedy ktoś chce sobie tak po prostu pogadać? Odpowiadam zawczasu: niech idzie do magla.

Ponieważ my z kolegą Krzysztofem Osiejukiem podjęliśmy ten trud, to znaczy nie tylko gadamy, ale także robimy i w dodatku z robimy z sukcesem, chciałem najpierw zwrócić uwagę na to, że Toyah podpisał swoją kolejną książkę imieniem i nazwiskiem. To bardzo dobrze. Blogosfera bowiem zdycha, co widać, słychać i czuć. Zdycha również dyskusja publiczna. Przestrzeń w której do niedawna wymieniano myśli i dyskutowano wypełniona jest oparami mąki wymieszanej z szarym mydłem. Przekonuje nas o tym interpretacja pieczęci księcia wielkopolskiego Przemysła I, dokonana przez dwóch zasłużonych profesorów. Trzeba więc otwierać okna, wietrzyć i wycierać kurze. Idzie przecież wiosna.

I jeszcze: o nędzny, którą opisałem wyżej, niech zaświadczą reakcje kolegów blogerów, którzy przeczytali wczoraj wpis Toyaha. Chodzi i o lestata i kazefa. Obaj uznali, że Toyah mija się z prawdą, ponieważ napisał że jako dziecko czytał opowiadanie Roalda Dahla, które – o czym można przeczytać w sieci – ukazało się w Polsce po raz pierwszy dopiero w roku 1974, kiedy Toyah miał 19 lat. Obaj prawie jednocześnie umieścili tę informację na dwóch blogach naszego kolegi, z tą jakże charakterystyczną życzliwą nonszalancją, z tym charme i znawstwem przyrodzonym, nie mającym nic wspólnego z wikipedią, które każe zwracać uwagę błędy osób słabszych i mniej rozgarniętych, ale wcale przez to nie gorszych i zasługujących w końcu na jakieś traktowanie.

Ponieważ Toyah dobrze pamiętał co czytał i kiedy, a ja mam w domu wydanie „Opowiści Chasydów” dużo wcześniejsze niż to, które ogłaszano swego czasu pierwszym i jednym w Polsce, zabraliśmy w tej sprawie obaj z kolegą Osiejukiem głos. Tamci zaś usunęli swoje komentarze. Jeszcze raz powtarzam: przykład. Potrzebny jest przykład.

 

nowa książka Toyaha:

 

Nosi tytuł: „Marki, dolary, banany i biustonosz marki triumph”. Oto fragment:

 

Przed dwoma laty Iwona Płatkowska pobiła Stanisławę Osiejukową oraz jej 5 letniego syna Krzysztofa. Nastąpiło to w ich wspólnym mieszkaniu w Katowicach przy ulicy Kościuszki 42 a. Pomiędzy dwoma rodzinami dochodziło często do kłótni i nieporozumień na tle używania łazienki. Spór ten został rozstrzygnięty wcześniej przez komitet blokowy w ten sposób, że Stanisława Osiejukowa używała łazienki do godziny 19.00, zaś Iwona Płatkowska od 19.00. Pewnego dnia doszło jednak podczas kąpieli do awantury.

W efekcie, po dwóch rozprawach, przed dwoma instancjami Iwona Płatkowska oraz Melania Bilger (która uczestniczyła w pobiciu sąsiadki i jej dziecka) skazane zostały na karę aresztu 1 miesiąca - każda, z zawieszeniem wykonania tej kary na 2 lata.

 

Póki co, książkę sprzedawać będziemy w cenie promocyjnej, ale tak jak poprzednio trzeba będzie troszkę na nią poczekać. Zmieniamy drukarnię, podpisujemy nowe umowy, załatwiamy mnóstwo szczegółów i chcemy uniknąć przykrości, które nas spotkały w poprzedniej drukarni. Tak więc cena 20 złotych plus koszta wysyłki obowiązuje do końca trwania negocjacji z nową drukarnią. Potem cena wzrośnie do 30 złotych plus koszta wysyłki. Książka zaś jest wprost fantastyczna i zawiera fotografie naszego kolegi Krzysztofa O. w różnych pozach, a często w zdekompletowanej garderobie. W czasach kiedy był w dodatku dużo młodszy i dużo ładniejszy. Zapraszam. Www.coryllus.pl

coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (30)

Inne tematy w dziale Polityka